Kształcenie teoretycznie praktyczne

Cz. II Promocja w „monopolowym” z dyplomami

Marcin Chałupka

Furorę w medialno-ministerialnym „mainstreamie” robi innowacja prawno-kształceniowa: potwierdzanie efektów „uczenia się”. „Możliwość uznawania wiedzy i kompetencji zdobytych poza systemem szkolnictwa wyższego – uczelnie będą mogły bardziej otworzyć się na dorosłych, którzy zdobyli kwalifikacje w sposób nieformalny, a teraz chcą kontynuować studia” – czytamy na stronie MNiSW. Hmmm, jeśli ktoś chce posiąść kompetencje, jakich wykształcenie oferuje uczelnia, to z pewnością odpowiedni kurs w niej znajdzie i opłaci, nie potrzebuje do tego od razu całych „studiów”. Ale jeśli ktoś chce, a czasami raczej musi (z różnych powodów, najczęściej prawem implikowanych, pośród których ambicja bywa drugoplanowa) „zdobyć papier”, to zamiast kosztu pełnych studiów może skusi się na taką „promocję” plus opłatę za potwierdzenie, że to, co potrafi… potrafi.

Propokojowi najemnicy

Do niedawna obowiązującą narracją było: rynek pracy sprawdzi, czy uczelniana wiedza przekłada się na przydatną zawodowo praktykę. Ta narracja była dla uczelni publicznych w ich obecnym paradygmacie działania długofalowo zabójcza. Są one dziś bowiem ex definitione instytucjami antyrynkowymi. Obowiązujące prawo czyni ich organizację, zasilanie i relacje z interesariuszami antytezami konkurencyjności rynkowej. Bez tych regulacji i bez tego zasilania spora część uczelni na klasycznym wolnym rynku odpowiedzialnego wyboru nie przetrwałaby roku. Dlatego właśnie sektorowa mantra o kształceniu na potrzeby rynku pracy we współpracy z pracodawcami to jakby – zastrzegając pewne przerysowanie metafory – opowieść żyjących z wojny najemników o współpracy z czerwonym krzyżem dla wzmacniania pokoju. Uczelnie te nie mogą jednak otwarcie powiedzieć: naszą siłą jest monopol dyplomowania i skala budżetowego zasilania. Z mniej lub bardziej skrywaną niechęcią części kadry włączają się w maskowanie funkcji realnych celów i motywatorów systemowych odpowiednio dobraną ornamentyką prawno-kształceniową. Jednak po wpisaniu do Prawa o szkolnictwie wyższym (dalej: PSW) wszystkich mniej i bardziej sztucznych pomysłów na „wzmożenie konkurencyjno-zatrudnieniowe” być może potrzebna stała się jakaś „ucieczka do przodu”, np. dzięki takiej redefinicji pojęć, by to teraz rynek „tłumaczył” się przed „uczelnią”.

W tym kontekście ciekawie brzmią słowa prof. Jerzego Młynarczyka, rektora Wyższej Szkoły Administracji i Biznesu w Gdyni, iż „specjalna komisja profesorska będzie oceniać, czy doświadczenie zdobyte w zawodzie przekłada się na rzeczywistą wiedzę kandydata na studia” (Katarzyna Wójcik, Uczelnia potwierdzi umiejętności , „Rzeczpospolita, 14.07.2014). Pan rektor dodał też, że „Dla uczelni niepublicznych takie potwierdzanie kwalifikacji jest ratunkiem przed skutkami niżu demograficznego”, czym również lekko „zdekonstruował” oficjalne uzasadnienie rządowe tej zmiany.

Czystszy zysk

Certyfikowanie to wyższa forma zarabiania na studentach. Nie wymaga już prowadzenia pełnego kształcenia, płaci się za potwierdzenie („papier”), że to, co umiesz, wypełnia zakres efektów, jakie kształciłaby uczelnia. Tej usługi nie obowiązuje zasada zakazu pobierania przez uczelnie publiczne opłat przenoszących koszty, bo dopuszczono 20% „marży”. Dlaczego akurat 20%? Chyba nie po to, by prawnicy w sporach o zapłatę mieli co uczelniom wytykać, wnosząc o dowody z uczelnianej księgowości na okoliczność przekroczenia limitu. Więc może z tej samej niechęci do świata bez nadregulacji, w imię której – jak stanowi znowelizowane PSW: „W wyniku potwierdzenia efektów uczenia się można zaliczyć studentowi nie więcej niż 50% punktów ECTS przypisanych do danego programu kształcenia określonego kierunku, poziomu i profilu kształcenia, zaś liczba studentów na danym kierunku, poziomie i profilu kształcenia, którzy zostali przyjęci na studia na podstawie najlepszych wyników uzyskanych w wyniku potwierdzenia efektów uczenia się, nie może być większa niż 20% ogólnej liczby studentów na tym kierunku, poziomie i profilu kształcenia”. Dlaczego tylko albo aż tyle? Jeśli metoda jest dobra, to dlaczego nie więcej, a jeśli „wpuszczamy patologię”, to może limity powinny być niższe, albo dlaczego w ogóle w to wchodzić? Jak stoi w uzasadnieniu noweli: 50% to „w celu zagwarantowania odpowiedniego poziomu kształcenia”, a limit 20% liczby studentów „ma zapewnić włączenie studentów w realizowany już tok studiów i realizowany program kształcenia oraz zapobiec tworzeniu odrębnych grup, czy też wyspecjalizowaniu się uczelni w kształceniu wyłącznie w skróconym trybie”. Czy więc będą musieli studiować prawie (trudność organizacji siatki egzaminów i zajęć, dotacja MNiSW?) tak samo długo, ale pominą zajęcia (także w cenniku) kształcące efekty, jakie im uznano?

Wygląda to trochę jak „barierowanie” z obawy, czy może niechęci, do przyznania, że bez takich limitów „potwierdzanie” wyprze „kształcenie”, bo niejeden student wolałby taniej kupić „papier” i zaoszczędzić czas tracony na zajęciach, a i może część kadry przerzuciłaby się na certyfikowanie zamiast kształcenia. Tak więc mamy tu zgniły kompromis (poszerzając bazę dochodową przyznajemy, że nie za naukę bierzemy) maskowany pojęciowym kontratakiem (teraz uczelnia zrecenzuje wartość wiedzy praktycznej, przeliczając ją po swym kursie na punkty zbierane na drodze do dyplomu).

Cechy średniowiecza

Pójdźmy krok dalej. Wyobraźmy sobie, że nikt już uczelni nie zmusza do karkołomnej dla akademików rywalizacji z pracodawcami w kształceniu praktycznym i pozwala jej bez żadnych „przyzwoitościowych” czy „projakościowych” limitów procentowych czerpać z tego, na co ma ona prawny monopol – z władzy dyplomowania. Gdyby na podstawie prawem wprowadzonego przywileju tylko uczelnia mogła sprawdzać, co potrafi doświadczony pracownik, i w zależności od tego, odpłatnie, wydać mu lub nie niezbędny do pracy „papier”, z pewnością podniosłyby się lamenty nad wybiórczą recepcją „cech(ów) średniowiecza”. Cechy owe bowiem certyfikowały, ale i kształciły realnie, bo praktycznie. W ustalonym układzie 20-50-20 pewne mechanizmy nie są aż tak wyraziste. Być może uznawanie efektów uczenia się pozwoli obniżyć liczbę czy intensywność zajęć, przez to pewnie i ceny dyplomów w takiej „promocji” wydanych. Ale czy pozwoli skrócić studia, których liczbę semestrów określono w art. 166 PSW? W uzasadnieniu projektu ustawy nowelizującej PSW znajdujemy: „osoba przyjęta na studia w wyniku potwierdzenia efektów uczenia się będzie mogła uczestniczyć w mniejszej liczbie zajęć, a tym samym skrócić czas odbywanych studiów lub zmniejszyć ich intensywność”. Tymczasem dyrektor M. Czaja z MNiSW napisał mi: „Z przepisów nie można wyprowadzać generalnej zasady dot. «obniżenia minimalnej liczby semestrów», gdyż wpływ na to potencjalne obniżenie będzie miał sposób rozłożenia poszczególnych zajęć (w których student musi uczestniczyć po uznaniu efektów uczenia się) w ramach planu zajęć. Każdy przypadek musi być analizowany indywidualnie”. Z drugiej strony, zdaniem autora Komentarza MNiSW do przepisu PSW określającego minima liczby semestrów na studiach: „Brak jest podstaw zakwestionowania dyplomu studenta, który na skutek swoich zdolności i przy akceptacji władzy dziekańskiej zdobył dyplom wcześniej; takie przypadki mogą jednak z pewnością ujemnie rzutować na oceny jakości kształcenia (…) jeśli powodują przeszkody dla osiągnięcia przez studenta efektów kształcenia…”.

Efekty kształcenia niosą wiele praktycznych pytań: jak zawrzeć umowę na usługę z art. 99, jeśli ta usługa ma być wykonana przed przyjęciem na studia, a umowę z art. 160a można zawrzeć po wydaniu decyzji o przyjęciu? Czy wystawiając oceny z przedmiotów w ramach potwierdzania efektów uczenia się tożsamych z kształconymi zaliczać te do średniej stypendialnej i dyplomowej, choć przecież to osiągnięcia sprzed rozpoczęcia studiów? Czy na studenta, któremu potwierdzono 50% ECTS będzie „pełna” dotacja MNiSW?

ECTS od pracodawcy

Mimo tych kłopotów powodzeniu nowego „produktu” najbardziej sprzyjałoby zwiększenie „przymusu dyplomowego”. Gdyby kolejne zawody (lub etaty) można wykonywać jedynie „z wyższym”, to każdy przymuszony wolałby studiować taniej, zwłaszcza jeśli nie mógłby krócej. Być może przyszłość rynku pracy uczelnianej kadry leży w czasowej jedynie ważności dyplomów? Skoro lekarze i prawnicy muszą się doskonalić zawodowo, być na bieżąco, skoro lifelong learning… nawet prawo jazdy okresowe, to dlaczego magistra wystarczy zrobić raz na zawsze?

Z drugiej strony patrząc – pracodawcy mogliby skontrować, że skoro to nie kształcenie, a „dyplomowanie” stanowi oś systemu, to należy dla równowagi dać prawo „kształcenia” pracodawcom. Ale symetrycznie i konkurencyjnie. Nie jako studia „z udziałem pracodawców”, które nie umniejszałyby monopolu uczelni i nie obniżały (czasowej czy finansowej) ceny uczelnianego świadczenia. Lecz jako prawo pracodawców do „skracania” drogi do dyplomu, np. poprzez przyznawanie punktów ECTS niezbędnych do ukończenia studiów… za wysługę lat i po odpowiednim komisyjnym badaniu, jak praca w tych latach wykonywana współbrzmi z uczelnianymi efektami kształcenia. A nuż pracodawcy zrobią to taniej niż uczelnie?

Oczywiście nie można pozwolić, by pracodawcy zastąpili uczelnie, więc dla ochrony jakości kształcenia warto wprowadzić abstrakcyjnie kwantyfikowane ograniczenia, np. nie więcej niż 20% pracowników, nie więcej niż 50% punktów ECTS za maksymalnie 20% marży. Dziwne? A w uczelniach nie razi.

Widmo demonopolizacji

Kolejną innowacją uzasadnianą koniecznością „upraktycznienia” kształcenia, mającego poprawić jego „rynkową wartość”, a jednocześnie kolejną linią oporu „uczelni” w odwrocie wobec pogardzanego „rynku” jest tzw. kształcenie dualne („naprzemiennie w formie zajęć dydaktycznych i w formie praktyk u pracodawcy”). Jeśli „upraktycznienie” ma być lekiem na bezrobocie, to dlaczego nie pójść i na tej drodze dalej? Dać spokój ze studiami, doświadczenie zdobywać od razu w pracy. A w ramach konkretnych potrzeb korzystać z konkretnie umówionych kursów i szkoleń, także prowadzonych przez uczelnie, być może nawet z udziałem finansowym pracodawcy. Ale już bez minimów kadrowych, rozporządzeń, regulaminów, liczenia ECTS-ów itp. ciężarów utrudniających uczelniom oferowanie usług edukacyjnych na wolnym rynku odpowiedzialnego wyboru.

Peter Drucker (Społeczeństwo pokapitalistyczne , Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1999, s. 167-170, cyt. za Dawid Karbowniczek, System dualnego kształcenia zawodowego, czy to się „opłaci” w Polsce?) „ pisze, że nauczanie przestało być czynnością wykonywaną przez szkoły. Proces kształcenia będzie stopniowo stawał się wspólnym przedsięwzięciem, w którym szkoły przestaną być monopolistami i staną się partnerami. Granica pomiędzy miejscem uczenia się i miejscem pracy będzie stopniowo zacierana”. Finansowane przez podatnika uczelnie nie mogą kształcić „jak chcą”, choć zmuszanie ich „legislacyjną przemocą”, by stawały się mniej „uczelniane”, jest pośrednio dowodem braku w nich motywacji autotelicznej.

Fałszywa redefinicja

Po latach zbierania połajanek za „produkowanie bezrobotnych” i po dwóch nowelizacjach PSW mających poprawić zatrudnialność, związki z rynkiem pracy i współpracę z pracodawcami może się okazać, że jedyną skuteczną szansą w „meczu uczelni z rynkiem” jest redefinicja boiska. Coraz częściej słyszymy, że „…to nie uczelnie odpowiadają za to, że ich absolwenci nie mają pracy po studiach. Za tworzenie nowych stanowisk odpowiedzialna jest przecież gospodarka” (dr K. Łybacka, DGP 18.9.2014 s. B8). „Nie jest prawdą, że dyplom utrudnia znalezienie zatrudnienia. Wśród bezrobotnych jest najmniej absolwentów uczelni” (raport FOR tamże przywołany).

To prawda, ale nie cała. Taki wniosek jest równie nietrafny jak obarczanie uczelni winą za bezrobocie, choć przecież to właśnie one poprawiają statystyki, zdejmując młodzieżowy nawis z rynku pracy na czas studiów. Problem polega na efekcie hallo. Jak kupisz ten kosmetyk, będziesz tak piękna, jak modelka, która go reklamuje. Jak zdobędziesz nasz dyplom, zrobisz karierę, jak inni jego posiadacze. Tymczasem to nie kosmetyk czyni modelkę, ale modelka „kreuje” kosmetyk. Dziś młodzież już wie, że dyplom o tyle pomaga w zatrudnieniu czy wykonywaniu danego zawodu, o ile jest warunkiem jego legalności. O reszcie powodzenia na rynku pracy decydują już inne czynniki, pośród których autentycznie dobre wykształcenie nie jest ani jedyne ani tożsame z dyplomem.

Może w końcu pozwólmy uczelniom zaistnieć na realnym rynku, a jak przetrwają, niech wtedy uczą tego młodzież. Póki uczelnie będą arynkowo finansowane, zarządzane i wybierane (przez kandydatów „bezpłatnych”, wspieranych „socjalem”), póty ich związki z rynkiem pracy czy kształcenie na jego potrzeby będą mniej czy bardziej udaną „maskirowką”. No chyba że uznamy, iż ten „rynek” – przez wszechobecne dotacje i regulacje – już w niczym nie przypomina „wolności odpowiedzialnego wyboru”. A wtedy rzeczywiście – kształcenie „na jego potrzeby” w arynkowych uczelniach jest pomysłem ze wszech miar „trafionym”.

Marcin Chałupka specjalizuje się w prawie i instytucjach szkolnictwa wyższego, www.chalupka.pl.