Hugo Steinhaus i tłumacze

Leszek Szaruga

Na marginesach nauki mogą powstawać uczone traktaty, można też na nich zapisywać luźne notatki; tym razem te drugie – za sprawą wakacyjnej aury i raczej dalekiej od systematycznego porządkowania spraw tego i innych światów kondycji. W tych notatkach zacząć należy od wczesnych, dziecięcych niemal wspominków, których szkoda byłoby pozbyć się tak dalece, by zostały zaprzepaszczone w niebycie.

Hugo Steinhaus, jedna z wielkich postaci światowej, a może nawet wszechświatowej matematyki, był bywalcem lwowskiej kawiarni Szkocka, gdzie wraz z innymi geniuszami – jak Stefan Banach czy Stanisław Ulam – tworzył przy wódce zjawisko nazywane Lwowską Szkołą Matematyki, zapisując początkowo swe wzorowe (jako że wzorami pisane) przemyślenia na blacie stolika, później zaś w grubym zeszycie ufundowanym przez właściciela lokalu. Jak pisze w artykule poświęconym tym postaciom Mariusz Urbanek („Odra” na 9/2014), księga ta zapełniona jest „zadaniami, których nie rozwiązano do dziś”. Sam Steinhaus poza matematyką – twierdził, że jego największym odkryciem matematycznym był Stefan Banach – parał się pisywaniem aforyzmów, z których ten mi najbliższy, z Kalejdoskopu matematycznego , którym się jako dzieciak zaczytywałem, powiada, że „matematyka jest uniwersalna: nie ma rzeczy, która by była jej obca”. Zapewne podobnie myślał inny lwowianin, Stanisław Lem, gdy we wprowadzeniu do swojej książki Summa technologiae przedstawiał matematykę jako krawca, który szyje ubrania zdolne odziać każdą możliwą do pomyślenia istotę wszechświata. Był też Steinhaus fanatykiem czystości polszczyzny, podobnie zresztą jak logik Alfred Tarski, twórca definicji prawdy dla języków sformalizowanych, który osiadłszy po wojnie w Berkeley dbał o mowę kraju rodzinnego. Znane były wypadki, że Steinhaus wyrzucał za drzwi studenta, który spytany o to, jak się nazywa, wymieniał najpierw nazwisko, później zaś imię, co uczony kwitował krótkim: „Pan się tak nie nazywa”.

Jako pacholę niewieloletnie, acz już do szkół chadzające, znalazłem się był z rodzicami podczas wakacji w Zakopanem, w willi, w której mieszkał także wrocławski profesor, skądinąd czytelnik i smakosz poezji, co go uczyniło wspaniałym partnerem rozmów z moim ojcem (ten z kolei – podobnie jak później także Tymoteusz Karpowicz – okazywał kompleksy związane z niedostatecznym wykształceniem logiczno-matematycznym). Nie było jednak tak źle, by profesor nie zważał na pętające się wokół dzieciaki, z którymi – nie traktując ich z góry, lecz jako partnerów, którym należy się uwaga – starał się czasem porozmawiać. Tak też było i ze mną. Steinhaus wypytywał mnie, gdzie mieszkam, a gdy odparłem, że w Warszawie, ciekaw był, gdzie dokładnie, na co ogłosiłem, że „na ulicy Świerczewskiego”. Reakcja była natychmiastowa: „Biedne dziecko! Ty mieszkasz na ulicy!”. Po czym objaśnił, na czym polega błąd. Od tego czasu wiem, że winienem informować, że budynek mego wydziału ulokowany jest w Warszawie „przy ulicy Szturmowej”.

Wśród wielu aforyzmów Steinhausa znajduje się i ten: „Stereoskopia wymaga dwóch obrazów jednego przedmiotu, przesuniętych. Kto zna dwa języki, widzi świat stereoskopowo – ten właśnie efekt powstaje z przesunięcia znaczeń wyrazów przyporządkowanych sobie w słowniku”. Bardzo mi się on przydaje w czasie mej pracy w budynku przy ulicy Szturmowej, gdzie podczas jednego z wykładów zajmuję się problemami przekładu literackiego. Stereofonia, o której tu mowa, sprawia, iż tekst tłumaczony – w szczególności utwór poetycki – ma w istocie postać niepochwytną: przesunięcie znaczeń bowiem funkcjonuje jednocześnie w obu kierunkach między oryginałem a jego odpowiednikiem w innym języku. W istocie mamy tu do czynienia nie tylko z fascynującą mego ojca grą, ale też i mgłą znaczeń – w tej zamglonej przestrzeni, w której kontury świata ulegają rozmyciu za sprawą nieustającej dynamiki spowodowanej nieustannymi przesunięciami znaczeń, stawiamy czytelnika, który, chce tego czy nie, zmuszony jest, jeśli nie zna języka przekładanego utworu, tłumaczowi zaufać. Nie zawsze jednak powinien, o czym wie każdy, kto zna potknięcia i błędy nawet bardzo wybitnych tłumaczy.

Niezależnie od tych potknięć i błędów jednak, niezależnie od wszelkich niezawinionych czasem niedociągnięć, nie sposób nie zauważyć, że właśnie dzięki tłumaczom możemy ze sobą się porozumiewać – i chyba należy przyznać rację Richardowi Rorty’emu, który uważał, że wiek XXI albo będzie stuleciem tłumaczy, albo go nie będzie. O rosnącej randze tej profesji świadczy fakt, iż wielu wydawców – ostatnio też w Polsce – na okładkach tomów wierszy obok nazwiska autora i tytułu umieszcza też nazwisko tłumacza. Tym bardziej budzą mą irytację studenci – a wszak są to w olbrzymiej większości filolodzy, często zapewne przyszli tłumacze – którzy w przypisach do cytowanych dzieł z reguły nazwiska autorów przekładu pomijają. I nie tylko oni. Zdarza się to coraz częściej także w omówieniach książek na łamach nawet poważnych czasopism.