Co nam zostało z tych lat

czyli ćwierćwiecze polskiej nauki i szkolnictwa wyższego

Andrzej Wiszniewski

Przejście od PRL-u do III Rzeczpospolitej zastało polską naukę i szkolnictwo wyższe w sytuacji, w której szybkie zmiany były zarówno konieczne, jak i nieuniknione. Uczyńmy wysiłek, by sobie przypomnieć, jak z tym było przed ćwierćwieczem. I tak:

Liczba studiujących była niska, poniżej 400 tysięcy. A procent osób z wyższym wykształceniem odniesiony do dorosłej populacji naszego kraju wynosił 7-8%. Znaczne nakłady na szkolnictwo wyższe i naukę, w odniesieniu do PKB, pochłaniał głównie fundusz płac, bo zatrudnienie w tych instytucjach niezwykle rozdęto. Współpraca z zagranicą pozostawała na niskim poziomie, bowiem z jednej strony w latach 80. utrudniały ją względy polityczne, z drugiej natomiast wysoki kurs dolara czynił zarówno udział w życiu naukowym (wyjazdy na konferencje), jak i inwestycje aparaturowe bardzo kosztownymi. Niewielu zagranicznych studentów studiowało na polskich uczelniach, a pochodzili oni głównie z Bliskiego Wschodu. W szeregu dziedzin – głównie ekonomicznych i społecznych – profil kształcenia musiał się zmienić i wielu dotychczasowych specjalistów od marksizmu musiało się przepoczwarzyć, by stać się orędownikami liberalizmu gospodarczego. Instytucje gospodarcze, dotychczas państwowe, znalazły się w trudnej sytuacji i skupiały się raczej na przetrwaniu, niż na innowacyjności i inwestowaniu w naukę. Nastąpiło daleko idące przekształcenie zasad finansowania nauki ze środków publicznych, co w konsekwencji zaowocowało powstaniem Komitetu Badań Naukowych i Ministerstwa Nauki oraz całym złożonym systemem grantów.

Ciemne strony sukcesu

Pierwszą wielką zmianą było ograniczenie zatrudnienia w szkolnictwie wyższym i instytutach badawczych oraz lawinowy wręcz wzrost liczby studiujących. Przyczynił się do tego zarówno popyt na wyższe wykształcenie, jak i podaż otwierających się szeroko bram szkół wyższych i powstawanie uczelni prywatnych. Bowiem z jednej strony finansowanie uczelni zależało od liczby studiujących, a z drugiej społeczeństwo uznało, że wyższe wykształcenie jest najlepszym sposobem na uniknięcie bezrobocia. Tym bardziej, że likwidowano średnie szkolnictwo zawodowe. W sumie chyba żadna dziedzina gospodarki nie może pochwalić się takimi osiągnięciami jak szkolnictwo wyższe. Dziś w Polsce studiuje ok. 1,5 mln. młodych ludzi, czyli 4 razy więcej niż w roku 1990 (wielu z nich na uczelniach prywatnych). W konsekwencji procent osób z wyższym wykształceniem wzrósł do poziomu najbardziej rozwiniętych krajów świata. Sukces ma jednak także ciemne strony, bowiem ten liczbowy wzrost sprawił, że:

– zmalała kwota dotacji przypadająca na jednego studenta, bowiem chociaż suma nakładów na szkolnictwo wyższe wzrastała (od 0,8% PKB do – obecnie ok. 1,25% PKB), to jednak przyrost ten nijak nie równoważył wzrostu liczby studentów;

– nieuchronnie pogorszył się i zróżnicował poziom kształcenia, bowiem masowość nigdy nie sprzyja jakości i jak to ktoś zaobserwował, dziś nasze kształcenie na uczelniach jest nie tyle wyższe, ile dłuższe;

– dla zapanowania nad tym procesem niezbędne było stworzenie ram administracyjnych, co skutkowało rozrostem procedur biurokratycznych, które dziś osiągnęły niebotyczny poziom;

– działalność nauczycielska stała się źródłem „łatwego” (a może raczej „łatwiejszego”) pieniądza, co spowodowało z jednej strony rozplenienie się – na szczęście dziś ograniczanej – wieloetatowości, z drugiej zaś osłabiało nacisk na badania naukowe i innowacyjne;

– umiędzynarodowienie szkolnictwa wyższego było (i jest nadal) na bardzo niskim poziomie, a procent studentów zagranicznych to tylko jakieś 0,5% ogólnej liczby studiujących;

– wzrost popytu na wyższe wykształcenie spowodował pojawienie się ogromnej liczby szkół niepublicznych, które istnieją dzięki dość wysokiemu czesnemu, a poziom wielu z nich pozostawia wiele do życzenia.

Dziś budżety uczelni w blisko 80% zasilają dotacje dydaktyczne, podczas gdy wpływy z badań naukowych to zaledwie 14-15%.

Uboga, państwowa, uczelniana

Natomiast jeśli idzie o polską naukę to zapewne charakteryzują ją trzy właściwości: jest niedofinansowana, jest państwowa, jest uniwersytecka.

Polska nauka jest niedofinansowana, bowiem na naukę w minionym ćwierćwieczu przeznaczało się 0,6-0,8% PKB (gdy w państwach Unii ok. 2%, zaś w krajach OECD 2,4%). Polskie nakłady nijak mają się do deklaracji lizbońskiej z 2000 roku, która zalecała, by poziom wydatków na naukę – czyli tzw. GERD – był nie mniejszy niż 3% PKB. Udało się to uzyskać tylko krajom skandynawskim i to nie tyle ze względu na unijne wskazówki, ile na innowacyjny model gospodarki. W Polsce nakłady budżetowe oscylowały między 0,35% a 0,5% PKB, co nie jest takim złym wskaźnikiem, bowiem w krajach o podobnym poziomie PKB per capita jest podobnie. Natomiast nie udało się zwiększyć nakładów ze środków przedsiębiorstw (tzw. BERD), które wynoszą ok. 0,25% PKB. Jest to wyraźne odwrócenie proporcji w porównaniu z krajami rozwiniętymi, w których BERD jest na ogół dwukrotnie większy niż finansowanie budżetowe.

Jeśli mierzyć wyniki polskiej nauki publikacjami odnotowywanymi w amerykańskim Instytucie Informacji Naukowej, to jest nie najgorzej (ok. 400 na milion mieszkańców), co nie wyróżnia negatywnie naszego kraju pośród państw o podobnych nakładach budżetowych na naukę. Natomiast jeśli mierzyć wskaźnikami innowacyjności, to jest fatalnie. Liczba wynalazków zgłaszanych w polskim urzędzie patentowym jest spora, ale tylko nieliczne stają się innowacjami. Bowiem, jak to powiedział jeden z szefów Microsoftu: „Innowacja to umiejętność rozwinięcia i wprowadzenia na rynek nowatorskich produktów, usług czy idei, które odniosą tam sukces”. Tymczasem tylko nieliczne polskie patenty docierają na rynek, nie mówiąc już o komercyjnych sukcesach. Pewnie dlatego liczba polskich patentów rejestrowanych w Europejskim Urzędzie Patentowym jest znikoma (rocznie zaledwie kilka na milion mieszkańców), a jeszcze czarniejszy obraz jawi się wtedy, gdy rozważać tzw. patenty potrójne, to jest wynalazki patentowane jednocześnie w amerykańskim, europejskim i japońskim urzędach patentowych. Potrójny patent dowodzi, że potencjał komercyjny danego wynalazku jest wysoki. Takich polskich patentów jest mniej niż 1 rocznie na milion mieszkańców naszego kraju. Jest to m.in. skutkiem niewielkiego zainteresowania naukowców działalnością innowacyjną (to tzw. trudny pieniądz), jak też niewielkim zainteresowaniem przedsiębiorstw działalnością badawczą. Znacznie łatwiej i mniej ryzykownie jest kupić technologię za granicą, niż tworzyć ją na miejscu. W sumie, gospodarka naszego kraju bazuje nie na innowacyjności, lecz jedynie na niskich kosztach pracy (czyli niskich zarobkach zatrudnionych). I dzięki niskim kosztom nieźle sobie radzi, w każdym razie jak dotychczas.

Polska nauka pozostaje państwowa nie tylko dlatego, że finansowana jest głównie z pieniędzy publicznych – o czym była mowa wyżej – lecz także dlatego, że naukową twórczość zogniskowano głównie w instytucjach państwowych. Bowiem jej filarami są publiczne uczelnie, państwowe instytuty badawcze oraz instytuty Polskiej Akademii Nauk. Przed 15 laty Komitet Badań Naukowych miał pełną świadomość tego mankamentu i usiłował go usunąć, czyli zwiększyć udział prywatnych instytucji gospodarczych zarówno w finansowaniu badań (zwiększyć BERD), jak też w produkcji naukowej. Poprawę dostrzegano w stworzeniu korzystnych rozwiązań fiskalnych (podatkowych) dla instytucji prywatnych inwestujących w naukę (a jest to narzędzie stosowane w wielu rozwiniętych krajach europejskich). Jednak Ministerstwo Finansów nie chciało słyszeć o takim rozwiązaniu. Próbowano także wprowadzić zasadę, że w umowach prywatyzacyjnych polskich przedsiębiorstw państwowych powinny się znaleźć zapisy o obligatoryjnym inwestowaniu w sferę B+R. To z kolei nie znalazło przychylności w Ministerstwie Skarbu. W efekcie finansowanie badań przez zagraniczne koncerny, które wykupiły polskie przedsiębiorstwa, było szczątkowe nawet wówczas, gdy przed prywatyzacją przedsiębiorstwa te były silnie zaangażowane w badania. Jedynym instrumentem, jakim dysponował KBN, były tzw. granty celowe, które obligatoryjnie bazowały na współfinansowaniu przez podmioty gospodarcze. Ale skuteczność tego narzędzia okazała się dalece niewystarczająca. W sumie obraz dzisiejszego poziomu BERD oraz tego, co Brytyjczycy nazywają „in house R&D”, znacznie odbiega od sytuacji w krajach, które postawiły na innowacyjność.

Polska nauka jest uniwersytecka, bowiem to właśnie uczelnie są zarówno głównym konsumentem finansowania ze środków publicznych, jak też środowiskami, w których powstaje większość prac badawczych i publikacji naukowych. Okazuje się jednak, że obciążenie nauczycieli akademickich nie pozwala na zbytnie zaangażowanie w proces badawczy, szczególnie w obszarach badań innowacyjnych. Z jednej strony obowiązki dydaktyczne są znaczne i wymagają koncentracji. Natomiast karierę warunkuje działalność publikacyjna (w myśl znanego powiedzonka: „publikuj albo giń”). Na aktywność w obszarze innowacji na ogół nie starcza ani czasu, ani sił. Tym bardziej, że ta działalność znacznie wykracza poza sformułowanie dobrego pomysłu. Trzeba jeszcze doprowadzić go do takiego stopnia zaawansowania, by mógł stać się aplikowalną technologią. Przedsiębiorstwa, które mogą pomysł wdrożyć, nie są zainteresowane „półproduktem”, jakim jest choćby nawet patentowany pomysł. Tak więc to, co nazywamy transferem technologii od gremiów uczelnianych do instytucji komercyjnych, jest dalekie od doskonałości. A przynosi sukces najczęściej wtedy, gdy wynalazca jest jednocześnie producentem. Zresztą tak zawsze było. Historia firmy Siemens pokazuje to w całej rozciągłości.

Transfer w odwrotnym kierunku też niemal nie istnieje, bowiem środki na badania naukowe przekazywane przez podmioty gospodarcze uczelniom to niewiele więcej niż 10% wydatków tych przedsiębiorstw na badania naukowe.

Czwarta setka

Poprawę sytuacji upatrywano w systemie grantowym, w którym projekty były recenzowane i oceniane przez kompetentnych naukowców. Ale, jak głosi opinia, nie łatwo uzyskać przyznanie grantu, bardzo łatwo natomiast badania zakończyć i uzyskać ich odbiór. Toteż ktoś złośliwie wymyślił cztery przykazania dla grantobiorców:

– Zgłoszony projekt powinien być możliwie nie rewolucyjny, w przeciwnym bowiem razie recenzenci mogą go nie zrozumieć;

– Budżet powinien być możliwie największy bez względu na rzeczywiste koszty, bowiem pewnie komisja go zmniejszy i niech ma z czego ciąć;

– Czas realizacji prac powinien być możliwie najdłuższy; niechaj zapewni finansowanie na długi czas;

– Najlepiej, jeśli zadanie jest już całkowicie lub w najważniejszej części wykonane, wtedy projekt nie może się nie udać i najmniej pochłonie czasu.

Na dodatek we względnie małym polskim środowisku specjalistów – opiniodawców nieuniknione było pojawienie się układów „wzajemnej pomocy”, niekiedy, choć na szczęście rzadko, o charakterze korupcyjnym. A próby szerokiego wykorzystania recenzentów zagranicznych właściwie się nie powiodły.

Pewnym podsumowaniem sytuacji polskiej nauki uniwersyteckiej jest miejsce polskich uczelni w międzynarodowych rankingach. Dwie najwyżej oceniane uczelnie krajowe, czyli Uniwersytet Jagielloński i Uniwersytet Warszawski, można znaleźć pod koniec trzeciej czy nawet czwartej setki. A wysuwane przez niektóre środowiska tezy, że sytuacja może się radykalnie zmienić na lepsze, jeśli uczelnie w poszczególnych krajowych ośrodkach się połączą, uważam za fałszywe. Ale sprawa nie do końca sprawiedliwych rankingów, jak też sposobów poprawy sytuacji, to na pewno temat wymagający odrębnego opracowania.

Co nam zatem zostało z tych 25 lat? No cóż, zostało wiele do zrobienia, nie tylko, by polskie uczelnie i polska nauka lepiej prezentowały się w międzynarodowych statystykach, ale przede wszystkim, aby nasz kraj mógł zacząć bazować swój rozwój na innowacyjności. No i może by wreszcie uzyskać upragnionego Nobla.

Prof. dr hab. inż. Andrzej Wiszniewski, Instytut Energoelektryki Politechniki Wrocławskiej. W latach 1990-96 rektor PWr, 1997-99 minister przewodniczący Komitetu Badań Naukowych, 1999-2001 minister nauki.