Odstraszanie klientów nawaniacza

Piotr Müldner-Nieckowski

Kiedy student pisze e-mail do profesora i zaczyna od „Witam”, „Dzień dobry” albo „Panie Piotrze” i na zakończenie komunikuje: „Pozdrawiam serdecznie”, to zarazem informuje, że ma tego profesora w najlepszym razie za starszego kolegę, że nie powiem kolesia, a właściwie to za nic. Co prawda w języku następują wyraźne zmiany co do wyrażania grzeczności, o czym świadczy choćby niedawno wydany a świetny „Słownik językowego savoir-vivre’u” prof. Małgorzaty Marcjanik, ale pewne zasady pozostają niezmienne, bo pierwotnie to one wpływają na formy wypowiedzi, a nie odwrotnie. Jeśli zdarzy się sytuacja przeciwna i język wpłynie na treść lub funkcjonowanie zasady, to albo mamy do czynienia ze zjawiskiem patologicznym, albo na tyle wtórnym, że istota zasady nie ulega zmianie, a przekształceniu ulegają jedynie mało istotne szczegóły, estetyczne, emocjonalne, ekspresyjne.

Jest oczywiste, że pracownik, który zwraca się do szefa językiem lekceważenia, musi się liczyć z tym, że pewnego dnia niespodziewanie i pozornie bez przyczyny znajdzie się na bruku. Nie wiem, jak się czują dziennikarze, do których na tzw. briefingu premier zwraca się per „wy” w formach typu „jak widzicie”, „jak wiecie”, „chyba rozumiecie”, „witam was w słoneczną sobotę i dobrze, że tak licznie przybyliście”. Jako zwyczajny telewidz czuję się wtedy nieswojo, odczuwam za premiera wstyd, bo domyślam się, że jednak jakaś grupa obecna na sali ma prawo odebrać takie odezwania jako wyraz lekceważenia, arogancji, jako niepotrzebne demonstrowanie przewagi, która przecież i tak jest oczywista. Być może niektórzy są i czują się kolesiami premiera, a premier ich kolesiem, mają wspólne interesy i tak dalej, ale nie sądzę, żeby w podobnych układach tkwili wszyscy obecni.

Premier powinien się hamować i rezygnować ze zbyt familiarnego stylu zwracania się do wszelkich obcych choćby ze względu na powagę stanowiska, które piastuje. Ale nie tylko dlatego. Unikanie dezynwoltury jest konieczne również dlatego, że słuchają tego i widzą to nie tylko dziennikarze, lecz i odbiorcy transmisji w mediach. Jedni przyjmą za pewnik, że premier jest po prostu spoufalony z prasą (a przynajmniej ze znaczącym jej odłamem), inni, że pokazuje, jak należy poprawnie rozmawiać z ludźmi. Ci drudzy założą, że taki wzór publicznego traktowania czwartej władzy należy stosować we wszelkich układach międzyludzkich.

Jest góra i jest dół. Wygląda na to, że człowiek oddolny ma wartość znikomą, a byłoby najlepiej, gdyby należał do jednorodnej masy, którą można traktować jednoznacznie i całościowo z wysoka. Masa (albo w liczbie mnogiej masy) – to słowo w czasach PRL-u uważaliśmy za haniebne, za propagandowo zwięzłą definicję uprzedmiotowienia obywateli, sprowadzenia społeczeństwa do roli pozbawionego cech wykonawcy. Nikt nie chce być składnikiem kogla-mogla, ale w języku, za pomocą którego niektórzy się do nas zwracają, jest zawarta sugestia, że jednak daliśmy się wmieszać między żółtko a cukier i zostaliśmy roztarci łyżką władzy.

Oto wymowna tautologia: negatywne elementy piaru działają negatywnie z podwójną mocą. Jeśli autor reklamy pasty do zębów pokazuje zakrwawiony ząb, który wypada z ust do umywalki z metalicznym dźwiękiem, to produkuje antyreklamę. Wrażliwy telewidz na widok tak zachwalanej pasty będzie w sklepie przeżywał katusze. Jeśli reklamując urządzenie zapachowe, nadawca pokazuje obdrapaną toaletę z odrażająco brudnym pisuarem, to odstrasza klientów nawaniacza. Miły – zdaniem producenta – zapach będzie mu się kojarzył z fetorem. Jeżeli jeden z najwyższych urzędników państwowych demonstruje niegrzeczność, to pewnego dnia wyborca się w tym połapie i zagłosuje na kogoś innego. Język naruszył zasadę w sposób patologiczny i wyborca to zauważył. A wyborca nie jest tak głupi, jak się nam wydaje. Wyborca jest znacznie mądrzejszy.

Odbiorca niegrzeczności odczuwa ją jako odmowę współpracy, przyjaźni, jako zaprzeczenie empatii i ogólnie niechęć.

Trudno jednak niektórym niegrzecznym się dziwić. Albo mają marne wychowanie domowe, albo nikt im nie wyłożył tego w szkole. Nie zaskoczyło mnie pytanie młodej osoby, dlaczego niektórzy ludzie, wychodząc z windy, mówią „dziękuję”. Sądziła, że dziękuje się tylko wtedy, gdy wyświadczy się komuś przysługę, i że jest to rodzaj zapłaty. A ponieważ nikt jej w windzie przysługi nie wyświadczył, słowo „dziękuję”, jej zdaniem, nikomu się nie należało. Brak wychowania tej osoby nie polegał na tym, że nie podziękowała, ale na tym, że nie pojmowała ludzkiego, wspólnotowego sensu zdarzenia. Czyż nie jest nim podróż w czyimś towarzystwie, bliski a bezpieczny kontakt w tym niewygodnym pudle zawieszonym na podejrzanie cienkiej linie, czy choćby wymiana spojrzeń i unikanie deptania sobie po butach?

Argumentacja nie została przyjęta, sądzę więc, że ta młoda pani kwalifikacje na polityka ma wystarczające.

e-mail: www.lpj.pl