Nie przeszkadzać!

Marek Misiak

Skargi doktorantów są obecne w mediach i ich treści nie ma sensu tu powielać. Młodzi adepci nauki skarżą się na niskie stypendia, wykorzystywanie przez promotora lub uczelnię do najbardziej niewdzięcznych prac, nieprzejrzyste zasady przyznawania niektórych grantów – i wszystko to jest zapewne w jakiejś mierze prawdą. Nikt nie mówi jednak publicznie o tym, co spotyka nawet tych doktorantów, którzy na brak pieniędzy ani wykorzystywanie nie narzekają. O niezrozumieniu specyfiki ich pracy.

Rozważania te dotyczyć będą szczególnie tych doktorantów, którzy swoich badań nie prowadzą w różnego typu laboratoriach lub innego rodzaju wyspecjalizowanych miejscach – przede wszystkim humanistów, uprawiających nauki społeczne, ale także licznych matematyków i fizyków. Wszystkich tych, którzy większość swego czasu nad dysertacją doktorską spędzają w domu lub czytelni bibliotecznej.

W domu się odpoczywa

Typowa sytuacja wygląda tak: doktorant ma do wykonania w danym dniu szereg zadań. Rozpisał plan nie tylko na najbliższy tydzień, ale kilka tygodni, dosłownie godzina po godzinie. Tylko trzymając się go będzie w stanie zrobić wszystkie badania przewidziane w tym etapie prac nad dysertacją. Wstał o siódmej rano, nie położy się przed 23.00. Planuje wyjść tylko po krótkie zakupy do osiedlowego sklepu spożywczego. Wie, że nie będzie miał dziś możliwości ani spotkać się ze swoją dziewczyną, ani obejrzeć kolejnego odcinka ulubionego serialu (nie oglądał go z resztą od tygodnia). O ósmej rano zasiada więc do komputera, aby kontynuować tłumaczenie/obliczenia/symulacje – charakter jego dysertacji sprawia, że pracuje głównie w domu. Nagle dzwoni telefon. To ktoś z rodziny lub znajomy. „Słuchaj, pomyślałem że mógłbyś pojechać do galerii handlowej i kupić jakiś prezent dla babci/„Grubego”. Nieco zaskoczony doktorant zdobywa się na wyksztuszenie: „Ale kiedy?”. „No teraz” – ciągnie rozluźnionym tonem znajomy/ciocia. – „Chciałbym mu to wręczyć wieczorem”. „Nie mogę – doktorant uruchamia asertywność. – Mam dziś dużo pracy”. „No przecież ty siedzisz i pracujesz w domu. Nie możesz wyskoczyć na dwie godzinki?”. Doktorant nie ma siły się kłócić. Ubiera się, wychodzi i kupuje prezent. Wraca do domu z mocnym postanowieniem, że jutro nadrobi zaległości z dzisiaj. Ach, gdybyż to było takie proste… Następnego dnia w południe dzwoni z kolei wujek/inny znajomy i oczekuje, że nasz bohater pomoże mu właśnie teraz w przeniesieniu lodówki i wywiezieniu jej do punktu skupu elektrośmieci. „Wiesz, pomyślałem, że wszyscy są w pracy, ale ty przecież siedzisz w domu”. A doktorant gdzieś w głębi duszy ryczy już nieludzkim głosem…

Odnoszę wrażenie, że zachodzi tu pewne podobieństwo z zajmowaniem się domem przez niepracujące kobiety, mające w dodatku pod opieką małe dziecko. Wielu osobom – na czele z ich mężami – wydaje się, że nie mają one powodu, by być zmęczone – w końcu cały dzień siedzą w domu. W naszym społeczeństwie „praca” to dla wielu ludzi wciąż miejsce, gdzie się „chodzi”. Jeśli ktoś „jest w pracy” – tzn. w biurze, urzędzie, firmie lub zakładzie – to większość dorosłych osób rozumie, że jest zajęty zdobywaniem środków na utrzymanie i bez ważnego powodu nie należy teraz zabierać mu czasu. Rodzina i znajomi zdają sobie na ogół sprawę, że w takiej pracy są terminy, które muszą być dotrzymane za wszelką cenę, że w wielu firmach oczekuje się bardzo wydajnego wykorzystywania czasu. Skojarzenia te nie mają jednak odniesienia do pracy w domu. Ona kojarzy się z niezobowiązującymi terminami, z zajęciem lekkim, łatwym i przyjemnym – właściwie z hobby, za które jakimś cudem dostaje się pieniądze.

Wydaje mi się (aczkolwiek jest to jedynie prywatna opinia), że w polskim społeczeństwie wciąż silnie obecne jest widzenie rytmu życia człowieka jako dwudzielnego: praca-odpoczynek. Pracuje się w miejscu pracy, odpoczywa – w domu. Zatem dom nie kojarzy się z żadną ciężką pracą. Kto siedzi w domu, ten nie pracuje. Co ważne: takie myślenie ma charakter podświadomy. Pomijam tu sytuacje, w których sam przedmiot badań naukowych prowadzonych przez doktoranta jest przez członka jego rodziny lub znajomego oceniany jako pozbawiony znaczenia (a wbrew pozorom spotyka to nie tylko doktorantów z kierunków humanistycznych). Taki krewny czy znajomy na poziomie racjonalnym może bardzo cenić pracę naukową danego doktoranta, ba!, być dumnym z jego osiągnięć (lub nawet z samego faktu, że „mój syn/brat/przyjaciel jest naukowcem”). Jednak skojarzenie, że ktoś, kto „siedzi w domu”, na pewno ma czas, jest silniejsze.

Rytm pracy

Zrozumienie faktu, że doktorant może nie mieć czasu, jest wprost proporcjonalne do stopnia orientacji w tym, co właściwie bada i w jaki sposób. Większość ludzi ma jakieś wyobrażenie o tym, co w godzinach pracy robi lekarz, strażak, motorniczy tramwaju, nauczyciel czy dziennikarz. Mniej istotne, w jakim stopniu takie wyobrażenie jest zgodne z prawdą. Tymczasem wielu członków rodzin czy znajomych doktorantów nie ma nawet przybliżonej koncepcji tego, czym całymi dniami zatrudnia się ich bliski. Jeśli prowadzi badania w laboratorium – pół biedy, nawet z seriali można wywnioskować, że trwa tam wytężona praca. Ale czym zajmuje się historyk czy polonista piszący doktorat? Pewnie całymi dniami czyta książki, a to przecież nie praca. Można oczekiwać, że załatwi to czy tamto, w końcu poczytać sobie może w każdej chwili. Wielu przeszkadzających nie ma też żadnego pojęcia o tym, że doktorant jest jak najbardziej rozliczany z postępów prac, a jeśli dodatkowo realizuje projekt grantowy, rozliczenia takie bywają bardzo sformalizowane i surowe. Raz czy dwa można coś odłożyć na później, ale gdy takie drobne opóźnienia będą się kumulować, może to oznaczać nieprzyjemne konsekwencje.

Wyraźne jest niedocenianie znaczenia odpowiedniego rytmu pracy. Pojęcie „rytmu pracy” kojarzy się bardziej z zadaniami wykonywanymi w fabryce przy użyciu maszyn. Tymczasem praca naukowa wymaga odpowiedniego poziomu skupienia, a żeby taki poziom osiągnąć, potrzebne jest za każdym razem trochę czasu (i to niezależnie od tego, czy pracuje się w zespole, czy samemu). Paradoksalnie od lepienia pierogów można się oderwać łatwiej niż od tłumaczenia średniowiecznej kroniki klasztornej. To chyba najczęściej doprowadza indagowanych przeze mnie doktorantów do szewskiej pasji – nie to, że częste żądania ze strony rodziny lub znajomych w ogóle uniemożliwiają pracę intelektualną, ale że czynią ją rwaną, pokawałkowaną. Krewnym lub znajomym wydaje się z reguły, że przecież jeśli to samo zadanie naukowe nasz doktorant wykona jeden dzień później, to nic się wielkiego nie stanie. Chodzi jednak o to, że taka szarpana praca jest wolniejsza, gdyż za każdym razem trzeba się skupiać i wchodzić w rytm od nowa.

Klawe życie?

Moich interlokutorów irytuje też wyobrażenie, jakie osoby niezwiązane ze szkolnictwem wyższym mają o ich pracy. Można by je streścić pierwszą zwrotką satyrycznej piosenki Andrzeja Waligórskiego Cysorz : „Cysorz to ma klawe życie/ Oraz wyżywienie klawe!/ Przede wszystkim już o świcie/ Dają mu do łóżka kawę,/ A do kawy jajecznicę./ A jak już podeżre zdrowo,/ To przynoszą mu w lektyce/ Bardzo fajną cysorzową”. Zdaniem krewnych i znajomych doktoranta nie ma on prawa na nic się skarżyć. Przecież nic go nie stresuje. Pracuje kiedy chce. Śpi zapewne do południa. W środku dnia może iść na basen albo pobiegać do parku. Nie gonią go żadne terminy – tylko pisze sobie ten swój doktorat z perspektywą oddania go za 2-3 lata. Nie to, co ogół społeczeństwa pracujący w „normalnych” firmach. Pokutuje tu z kolei wyobrażenie o zawodzie naukowca jako tego, który dostaje pieniądze z budżetu i od czasu do czasu coś odkryje, a jednocześnie studenci III stopnia są kojarzeni z beztroskim życiem żaka, który przecież bynajmniej się nie przemęcza (no może z wyjątkiem studentów medycyny). Widzę tu jakiś rodzaj niewiary w samodyscyplinę doktoranta. W zakładzie czy biurze pracownik wykonuje swoje zadania sumiennie przez 8 (a bywa że więcej) godzin, gdyż jest tam szef, który go kontroluje. Pracującego w domu doktoranta nikt nie rozlicza minuta po minucie, a zatem nie pracuje on zapewne po 8 godzin dziennie. Wielu nienaukowców zdziwiłoby się, gdyby usłyszeli, że niejeden doktorant przeznacza na pracę naukową statystycznie 10 godzin dziennie od poniedziałku do piątku. Wielu z nich z pewnością nie zdaje sobie również sprawy, że doktorant – jeśli chce obronić się w terminie – niekoniecznie może sobie pozwolić na wolne weekendy (a przynajmniej nie co tydzień).

Na krewnych i znajomych doktorantów zdaje się nie oddziaływać nawet fakt, że niektórzy młodzi adepci nauki otrzymują wynagrodzenie – i to w wysokości pozwalającej się utrzymać. Czasem potrzebny jest jasny komunikat: „Słuchaj, to moja praca. Płacą mi za to”. Zdarza się, że dopiero wymienienie łącznej kwoty stypendiów i wynagrodzeń z grantów powoduje, że krewny lub znajomy uświadamia sobie, że doktorant też ciężko pracuje i zbyt częste przeszkadzanie mu jest po prostu niegrzeczne, bo przecież skoro tyle mu płacą…

Pocieszające jest, że moi rozmówcy właśnie w tej kwestii – zrozumienia dla charakteru ich pracy ze strony rodziny i znajomych – spotykają się często ze wsparciem ze strony promotorów i wykładowców. „Też tak miałem – mówi im niejeden pracownik naukowy. – Rodzina i znajomi myśleli, że się obijam. A ja spałem po 5 godzin na dobę, a dla żony miałem czas tylko w niedziele”. Przede wszystkim zaś szacunek do czyjejś pracy jest proporcjonalny do szacunku do danego człowieka jako takiego. Nie zawsze rozumiem, czym zajmuje się w danym momencie moja żona-doktorantka. Ale gdy pracuje, nie przychodzę do niej z jakąś sprawą co kwadrans, choć jest już wieczór. I nie przeszkadza mi, że czasem potrzebuje, bym chodził na palcach. 