Nasi Niemcy
Czytam właśnie powieść Artura Beckera „Nóż w wodzie” – utwór ten, przetłumaczony z niemieckiego (oryginalny tytuł „Messer und Wasser”, skądinąd nieprzetłumaczalna gra słów), wydany został przez olsztyńską oficynę stowarzyszenia Borussia w serii Re-migracje, w której ukazują się książki piszących po niemiecku, a pochodzących z Polski autorów żyjących w Niemczech, gdzie znaleźli się w większości w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. Jest takich pisarzy spora grupa, nic zatem dziwnego, że ich twórczości poświęcona została jedna z właśnie bronionych na Uniwersytecie Warszawskim rozpraw doktorskich. Przy czym strategie uczestnictwa w życiu literackim przyjmują ci autorzy dość różne: jedni, jak Becker, piszą po niemiecku, inni, jak Janusz Rudnicki czy Natasza Goerke, po polsku, nie brak i takich, którzy tworzą jednocześnie w obu językach. Zapisują oni – przynajmniej niektórzy z nich – osobliwe doświadczenie podwójnej, a jeśli nie podwójnej, to w każdym razie zmąconej tożsamości. Nie dziwi na przykład u Beckera fakt, że przywołuje on w swej narracji tekst Adama Mickiewicza, co dla literatury niemieckiej nie jest zabiegiem oczywistym, dla polskiej natomiast dość dobrze zrozumiałym.
Niemcy zatem to są ci autorzy z Polski, piszący o Polsce po niemiecku czy przeciwnie – Polacy? Pytanie w gruncie rzeczy marginalne, lecz w pewnych okolicznościach nabiera ono pewnej jadowitości. Wtedy zwłaszcza, gdy się zaczynamy upominać o prawa polskiej mniejszości w Niemczech, powołując się na sporą liczebnie grupę emigrantów z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Rzecz w tym, iż Niemcy liczą ich w Niemców i powiadają, że przecież w olbrzymiej większości ci ludzie do Niemiec przyjechali jako Niemcy, przeto nie ma powodów, by liczyć ich w Polaków. I cóż, wszyscy wszak znamy liczne opowieści o tym, jak to ludzie ci z Polski wyjeżdżając przemycali w butach lub zaszyte w paltotach dokumenty poświadczające fakt służby dziadka w Wehrmachcie lub to, iż podpisał Volkslistę, co miało dowodzić ich praw do bycia Niemcami, w szczególności zaś tego, że mają „niemieckie pochodzenie”. I rzeczywiście tak bywało. Ale nie zawsze.
We wszystkich tych sporach bowiem nastąpiło dziwaczne, a właściwie nie dziwaczne, lecz celowe pomieszanie pojęć. W Polsce mało kto orientuje się w wielości statusów, jakie przysługiwały ludziom, którzy zjawiali się na terenie Niemiec Zachodnich w czasach słusznie minionych. Byli zatem wypędzeni (Vertriebene), byli uciekinierzy (Fluchtlinge) – ci wszyscy niewątpliwie po wojnie pojawiali się na Zachodzie jako Niemcy. Nieco inaczej było z przesiedleńcami (Aussiedler) – jednych przesiedlano przymusowo, szczególnie do połowy lat pięćdziesiątych, inni przesiedlali się sami, dobrowolnie, zwłaszcza po podpisaniu umowy o „łączeniu rodzin” w roku 1970. Ci zaliczani są już do kategorii późnych przesiedleńców (Spaetaussiedler). Cała rzecz w tym, że nikt z tych ludzi nie musiał udowadniać swej niemieckości, przynależności do narodu niemieckiego. Wedle przepisów bowiem otrzymać obywatelstwo niemieckie ma prawo każdy, kto wykaże, że jego rodzice czy dziadkowie do roku 1937 to obywatelstwo posiadali. W formule prawa niemieckiego nazywa się to niemiecką „przynależnością państwową” (Staatsangehoerigkeit), co w żadnym razie nie jest równoznaczne z „przynależnością narodową” – można było być Chińczykiem posiadającym niemieckie obywatelstwo Wolnego Miasta Gdańska (nawiasem mówiąc, hitleria obdarowała tym obywatelstwem wszystkich mieszkańców natychmiast po przejęciu miasta) czy Breslau, by przez sam ten fakt nabyć prawa do niemieckiego obywatelstwa w Niemieckiej Republice Federalnej. Narodowość nie musiała tu mieć nic do rzeczy. Ale oczywiście taka wykładnia prawa celowo jest rozmyta, co sprawia, iż możliwe są spory o to, ilu mianowicie Niemców przybyło z Polski do kraju sąsiedniego i iluż to Polaków tworzy w nim polską mniejszość narodową.
Stąd też zamieszanie dotyczące tego, kto jest kim w Niemczech. W przestrzeni życia literackiego rzecz jest dość skomplikowana – tym bardziej że wśród czynnych pisarsko obywateli niemieckich, którzy mniej lub silniej związani są z literaturą polską, nie brak dzieci przesiedleńców z lat osiemdziesiątych, dziś już dorosłych, piszących po polsku lub po niemiecku, ale jakoś z Polską związanych. A warto też pamiętać o tym, że nie tylko wymienione wyżej kategorie przybyszy z Polski w tamtym czasie się w Niemczech pojawiły. Wśród pisarzy nie brakowało wszak azylantów (jak Włodzimierz Odojewski), ale także takich, którzy wówczas, w szczególnych okolicznościach wytworzonych przez wprowadzenie w peerelii stanu wojennego, korzystali z tzw. pobytu tolerowanego (Duldung), który, przedłużany, pozwalał się im w Niemczech zakorzenić na stałe. Tak czy inaczej, mają dziś badacze zjawiska, jakim jest polska lub z Polską związana literatura w Niemczech, sporo do roboty. Nie tylko zresztą oni – także przecież ci wszyscy, którzy, gdy dochodzi do politycznych sporów, chcą dla swych racji znaleźć niepodważalne argumenty.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.