Kształcenie weterynarzy okiem zmęczonego klienta

Marcin Duszyński

Jestem dumnym posiadaczem dwóch czworonogów, psa i kota, które przez swoją chorowitość zapewniają lokalnym weterynarzom ogrom dochodów, zaś mojej rodzinie wieczny ból głowy. Mnie dostarczyły dosyć materiału do przemyśleń na temat kształcenia weterynarzy, czyniąc ten artykuł listem doświadczonego przez los klienta, petenta, ofiary i osobistego sponsora zwierzęcego przemysłu farmaceutycznego. Zmotywowany podobnymi przejściami znajomych (omówionych podczas wielu wieczornych nasiadówek) oraz przeczytanymi w Internecie horrorami, chciałbym poruszyć problematyczne kwestie, by stały się one częścią debaty o polskim szkolnictwie wyższym – jego jakości, skuteczności oraz kontaktem z rzeczywistością.

Relacje, wróżby i system

Pierwszym problemem jest częsty brak umiejętności zarządzania relacjami z klientem. Nie mam na myśli pocieszania i uspokajania znerwicowanego boksera czy uciszania kota, ale ciągłość i skuteczności relacji z ich właścicielami, de facto drugimi w kolejności interesariuszami (i jedynymi sponsorami) każdej przygody medycznej swych zwierząt. Czy normą jest traktowanie właścicieli jak idiotów, do których należy mówić prostym językiem, nie podawać odpowiednich informacji, a na wiele pytań nie odpowiadać? Niedługo sam zapewne podejdę do egzaminu weterynaryjnego, dzięki ogromowi czasu spędzonego w Internecie w poszukiwaniu odpowiedzi na zadawane pytania (często ignorowane przez weterynarzy) lub na czytaniu opinii innych klientów i wynajdywaniu dokładnych informacji o możliwych schorzeniach, dedukowanych z opakowań leków przepisywanych moim czworonogom. Kto zapłaci za ten czas (koszty alternatywne), który powinienem spędzać na innej, swojej pracy?

Drugi problem zbliża nas do sfery wróżbitów – jak dużym procentem zajęć na weterynarii jest wróżenie z fusów? Pytam, ponieważ co weterynarz to inna diagnoza, inne leki, inne podejście. Rozumiem, że trudno leczyć pacjenta, który nie powie, co go boli, jak bardzo i dlaczego, ale przecież podobnie musi być z małymi dziećmi nieznającymi jeszcze żadnego słowa (wiem, że to porównanie niekomunikatwynych pacjentów oburzy wielu). Przecież nauka weterynaryjna chyba ma za sobą jakąś znaczącą historię, dzięki której w podręcznikach i na praktykach omawiane są dziesiątki przypadków różnych chorób psów, kotów oraz przedstawiane sprawdzone od lat diagnozy i rozwiązania? Martwi mnie jeszcze aspekt „kumoterski” – idę do kolejnego weterynarza z tym samym problemem, a ten nie zakwestionuje kompetencji poprzednika (lub poprzedników), ale będzie kluczył i wymyślał, że „wie pan, on ma inne podejście, ale ja to zrobię jeszcze inaczej i może się uda”. A potem płacę czterem różnym lekarzom za cztery różne podejścia, z których żadne nie działa, poza wyrobieniem u psa fobii białych fartuchów i odporności na wszelkie antybiotyki podawane doustnie, dożylnie, doodbytniczo, z lotu ptaka i e-mailowo.

Trzecia sprawa dotyczy informatyzacji. Niby u każdego weterynarza jest komputer, w który wpisują różne informacje, ale do tej pory nie udało mi się w pełni zrozumieć sensu istnienia owego sprzętu (a raczej przeznaczonego dla weterynarzy oprogramowania). Przecież takie oprogramowanie nie może być (nie powinno) tylko bazą danych pacjentów opartą na danych zwierzęcia, właściciela oraz kalendarzu wizyt z opisami chorób. Czyż dobrze zaprojektowany system nie pomagałby w diagnozowaniu problemów, wyszukiwaniu korelacji, serii zdarzeń, składników i efektów leków itp.? Pojawienie się komputerów równocześnie zwolniło część weterynarzy z nieelektronicznego dokumentowania przypadków, umożliwiając im jeszcze skrzętniejsze zachowanie całości informacji dla siebie – rzadko otrzymuję wydruki z informacjami o wizycie, problemie, diagnozie i podjętym leczeniu. Czy ten monopol informacyjny wynika z lenistwa czy chęci zachowania danych do własnej dyspozycji lub uniknięcia krytyki środowiska w przypadku ujawnienia niekompetencji? Dlaczego nie ma standardów w tym zakresie, np. wymogu wydawania kopii raportów z wizyt lub zapisywania ich na specjalnej karcie czipowej (pomysł podobny do ogólnopolskiej elektronicznej karty pacjenta, wiecznie niewprowadzanej – może z tych samych powodów?). Z książeczki zwierzęcia nie można wszystkiego się doczytać, ponieważ koncentruje się ona na standardowych i regularnych działaniach (głównie szczepieniach).

Podły konsument i zdradzony weterynarz

Wszystkie trzy kwestie spotykają się w problemie czwartym – ile zajęć weterynaryjnych poświęca się i jak dogłębnie metodologii badań? Skoro weterynarz nie potrafi porządnie porozmawiać z opiekunem (podstawowym źródłem informacji o problemach zwierzęcia, różnicach w zachowaniu itp.), notatki robi chaotycznie, nie poszukuje słów kluczy, nie doszukuje się korelacji lub nie identyfikuje zmiennych, to jakie jest prawdopodobieństwo, że uda mu się dokonać prawidłowej diagnozy a tym samym podjąć prawidłowe (i skuteczne) leczenie? Jeszcze nigdy nie doświadczyłem jakościowego pytania dodatkowego na zasadzie „w zeszłym tygodniu mówił pan, że pies robił to i tamto . Co pan przez to rozumie?”. Powyższe uwagi mogą się wydać śmieszne, dopóki Szanowni Czytelnicy nie przejdą wielomiesięcznego maratonu (nie)badawczego pt. „a może ten antybiotyk tym razem zadziała”, w trakcie którego weterynarz nie rozumiał lub udawał, że nie słyszy, pytań typu „czy jest jakaś korelacja pomiędzy tym, co pan podał a opisanymi przez nas zmianami i czy możemy liczyć na zauważalną poprawę?”.

W problemie piątym pominę koszty, stratę czasu i cierpienia (fizyczne pacjenta oraz emocjonalne opiekunów), koncentrując się na przypadkowości dobieranego leczenia – czy w ludzkiej medycynie też się eksperymentuje szeroką gamą leków, nie będąc pewnym ich skuteczności oraz ignorując konsekwencje zdrowotne (m.in. utratę odporności, zatrucie organizmu, osłabienie kośćca)? Czy podejście „jak nie A to G, a jak nie G to N” jest jedynym sposobem leczenia? Po co te lata studiów, skoro moglibyśmy wybierać leki z zawiązanymi oczami z dowolnej szafy w klinice?

Podobnej rozkoszy dostarcza problem szósty – skłonność do zlecania wszelkich możliwych badań, często na zasadzie „nie wiem co jest, ale może się uda trafić jakiś przydatny wynik”. Pisze to osobisty sponsor branży analitycznej w Polsce i Niemczech, do których idzie część najtrudniejszych (a więc i najdroższych) badań.

Powyższe doświadczenia zmusiły mnie do podłego zachowania konsumenta nadużywającego nadmiaru ofert usługodawców – „zdradzam” weterynarzy, pędząc ze zwierzęciem do drugiego po weryfikację diagnozy pierwszego, zaś do trzeciego po kolejne recepty, analizując przepisane przez wszystkich leki (i to nie pod kątem ceny, ale wspólnej zawartości). Jedna diagnoza to już niestety za mało, a piszę to z perspektywy tysięcy złotych wydanych na niepotrzebne badania i całkowicie zbędne leki, zmarnowane setek godzin oraz ogromnego stresu dla zwierząt. No i jednak muszę wspomnieć o dodatkowych kosztach na wielokrotne wizyty. Niemniej nawet one nie zawsze dają pewność, ponieważ nie mogę pójść do drugiego weterynarza z kompletem diagnoz, wyników i przepisanych leków od pierwszego.

Biznesowe urealnienie

Agresywnych dekonstruktorów mej opowieści śpieszę poinformować, iż posiadam bokserkę i szarego dachowca, więc zwierzęta nie są unikatami genetycznymi oraz nie posiadają schorzeń niespotykanych w szkołach medycznych (jedynie: alergia pokarmowa, podejrzenie AZS i parę pomniejszych problemów metabolicznych) ani nieujętych w przedmiocie kierunkowym z minimum pt. „Choroby psów i kotów” (i to prowadzonego w wymiarze 210 godzin!). Poza tym niedawno trafiliśmy również na dobrego weterynarza, który rozpoczął od analizy wysiłków poprzedników (wybiórczo, z racji braku kompletnej dokumentacji) oraz natychmiastowego zredukowania do absolutnego minimum wszelkiej farmakologii, by wpierw zdetoksyfikować zwierzaki po poprzednich maratonach lekarstw (serwowanych wg metody „a nuż”). No i zaczął z nami rozmawiać. Jednak największe wrażenie zrobił na nas wtedy, gdy wypunktował wszystkie nielogiczności poprzedników (zmiany terapii bez powodu, nadmierne dawki, zbyt krótkie okresy dawkowania), zaś rozpisany przez niego harmonogram leczenia przez poprzedników zawierał kilkadziesiąt wykrzykników, czerwonych zakreśleń i słów, które wyglądały na przekleństwa.

Z racji natury FA i zawodu Szanownych Czytelników, niniejsza opowieść nie jest płaczem frustrata tęskniącego za zmarnowanymi pieniędzmi ani ostrzeżeniem przed tym czy innym, osobiście nielubianym lekarzem, ale powinna przyczynić się do dyskusji o polskim szkolnictwie wyższym.

Standardy kształcenia na kierunku weterynaria (załącznik 109 ze strony MNiSW) czytam jak opis bardzo mechanistycznego kierunku, tworzącego kompetentnego pracownika medycznego z ogromem wiedzy, ale niewielką umiejętnością przełożenia jej na codzienne współistnienie z normalnymi ludźmi i ich pupilami. A przecież medycyna wymaga empatii, umiejętności nawiązywania kontaktów z różnymi osobowościami oraz zachowania ciągłości współpracy i to przez długi okres. W liście przedmiotów nie znalazłem odpowiedzi na moje bolączki: w 2970 godzinach nauczania doszukałem się 30 godzin „Biostatystyki i metod dokumentacji” (chociaż opis kursu koncentruje się na podstawowej statystyce, a nie omawia „dokumentacji”). Brak za to ogólnego podejścia do metodologii badań oraz pokazania wszelkich dostępnych metod, w tym jakościowych (ważnych chociażby przy wywiadzie z właścicielami), w wymiarze pozwalającym na późniejsze dokonanie prawidłowego i skutecznego badania, które dostarczy niezbędnych informacji lekarzowi. Przedmiotów zajmujących się opisanymi przeze mnie problemami brak w „minimum”. Dlaczego nie mogę znaleźć zajęć o najnowszych metodach informatycznych: systemach, oprogramowaniu, informatyce medycznej, bazach danych, programach do analizy statystycznej? Znając mnogość diagnoz, chciałbym się dowiedzieć, czy istnieją informatyczne systemy zawierające choroby, diagnozy i skuteczne ścieżki leczenia, z których mogliby korzystać polscy weterynarze (tzn. jaki jest system propagowania skutecznych metod leczenia, a więc de facto promowania standardów best practice) oraz dzięki którym mogliby się wymieniać opiniami i doświadczeniami? Czy w ramach śmiesznie małych 15 godzin „ekonomii weterynaryjnej” znajdują się zajęcia o funkcjonowaniu na wolnym rynku wielu usługodawców agresywnie konkurujących ze sobą, tworzeniu konkurencyjnej oferty handlowej, doborze oferty produktów, marketingu usług itp.? Gdzie są zajęcia z psychologii, zarówno rynkowej, jak i badawczej, w szczególności dotyczącej utrzymywania relacji z klientami/opiekunami? Co z finansami i rachunkowością weterynaryjnej działalności gospodarczej (m.in. budżetowaniem przedsięwzięć, finansowaniem zakupu sprzętu, ZUS-em, podatkami itp.)? Być może powyższe braki uzasadniają użycie w aktualnym opisie kwalifikacji absolwenta stwierdzenia, iż „absolwent przygotowany jest do pracy w [przeróżnych instytucjach]”, ale już nie do „prowadzenia weterynaryjnej działalności biznesowej”, czyli kierunek tworzy wyłącznie pracowników, ale nie szefów/właścicieli klinik, przez co cierpimy my, klienci.

Biznesowe urealnienie to nie tylko poprawienie zasad i kosztów działania klinik, być może nawet zwiększenie zyskowności tych przedsięwzięć, ale i zapewnienie rozumienia roli klienta w dotychczasowym świecie, opartym wyłącznie na nieomylności lekarza i nikłej jego odpowiedzialności za diagnozy, decyzje i czyny (zwierzę zawsze można uśpić). Podobny cel ma omawiana w Polsce deregulacja wielu zawodów – by przez urynkowienie wymusić odejście najgorszych, zaś nagradzać najlepszych. Poszerzenie zakresu części badawczej powinno poprawić diagnostykę zwierząt, a tym samym poprawić ich leczenie, równocześnie obniżając koszty, zarówno finansowe, jak i emocjonalne zwierząt i opiekunów (wynikające z chorób naszych podopiecznych). Dodanie zajęć praktycznych powinno poprawić efektywność późniejszych praktyk/stażów tak, by szkolący się weterynarze nie musieli uczyć się wszystkiego „prawdziwego” od starszych kolegów, ale posiadali już jakąś wiedzę i zrozumienie świata swoich podopiecznych i klientów.

Jeżeli weterynaria ma być biznesem, to niech będzie dobrym, uczciwym i konkurencyjnym biznesem opartym na jakości, niskich cenach, uzasadnionych wydatkach i prawidłowych interakcjach firma – klient – podopieczny. Chciałbym w końcu móc wyjść od weterynarza bez potrzeby weryfikowania jego decyzji, diagnoz, leków, zadowolony z opieki nad moimi zwierzakami oraz relacji ze mną jako sponsorem/interesariuszem.

Autor jest menedżerem akademickim. Zajmuje się budową programów anglojęzycznych w systemach anglosaskich, współpracą międzynarodową, w tym programami dwudyplomowymi, oraz kwestiami jakości.
e-mail: marcin.duszynski@yahoo.co.uk