Nieudacznik
Istnieją słowa lub całe zwroty, po usłyszeniu których odczuwam na plecach zimny dreszcz. Nie chodzi tu o zwroty padające wyłącznie w konkretnych sytuacjach (na uczelni będą to np. „poprawka”, „nie zdał pan” i „obniżenie stypendium”), ale o słowa-klucze sygnalizujące występowanie u kogoś sposobu myślenia, który wydaje mi się kompletnie obcy i niebezpieczny. Jedno z takich słów coraz częściej słyszę w dyskusjach dotyczących różnych aspektów polskiego szkolnictwa wyższego. Jest ono ostatnio bardzo modne w opisywaniu polskiej rzeczywistości – dotąd jednak używane było w kontekście rynku pracy lub relacji damsko-męskich. Jego obecność w wypowiedziach o studentach, doktorantach i młodych pracownikach naukowych świadczy o czymś niepokojącym. Tym słowem jest „nieudacznik”.
Godność i niekompetencja
Nieudacznikami mają być ci doktoranci, którzy nie są w stanie zdobyć tylu różnych grantów i stypendiów, aby móc się z nich utrzymać. Według innej narracji, nieudacznicy to wszyscy studenci (i studentki) kierunków humanistycznych i społecznych razem wzięci. Nieudacznik to zatem człowiek, któremu coś się nie udaje, bo sam jest „nieudany”. „Nieudaczność” to cecha obejmująca całego człowieka, definiująca go. Ten, kto jest nieudacznikiem, będzie nim zawsze – nie ma szans, by z tego dołka wydostał się sam, a pomagać mu nie ma sensu (i tak zmarnuje dane mu szanse, a samo dawanie szans jest stratą czasu dla ludzi sukcesu, którzy powinni pozostawić „nieudaczników” ich własnemu losowi).
Co istotne – określenia tego nie używają członkowie kadry kierowniczej wyższych uczelni czy doświadczeni pracownicy naukowi. Nie wiem, na ile wynika to z kultury osobistej, a na ile z odmiennego sposobu myślenia, w którym kwitowanie kogoś w taki sposób jest niedopuszczalne. Coraz częściej natomiast słyszę je z ust studentów, doktorantów i młodych pracowników naukowych. Można by powiedzieć: I co w tym złego? Ludzie określają się nawzajem na różne nieprzyjemne sposoby, również w środowisku akademickim. To prawda. Określenie kogoś mianem „kretyna” świadczy jednak co najwyżej o braku kultury. Epitet „nieudacznik” zaś – użyty nie jako wyzwisko, ale właśnie jako epitet – wskazuje na coś więcej, na wizję świata o darwinowskim wręcz rysie. W tej logice ludzie dzielą się na tych, którzy w każdej sytuacji sobie radzą i właśnie „nieudaczników”. Ten, kto zalicza się do tej drugiej grupy, właściwie nie ma szans na ułożenie sobie życia w żadnej dziedzinie. Dobrej pracy nie znajdzie. Żadna kobieta (jeśli jest kobietą – mężczyzna) go nie zechce (co najwyżej drugi nieudacznik). Co więcej, ludzie sukcesu powinni się nieudaczników wystrzegać i najlepiej nie utrzymywać z nimi żadnych kontaktów.
Nie nawołuję tu do tego, aby na uczelniach znajdowali pracę absolwenci studiów III stopnia o mizernym dorobku. Chodzi o to, że osoba niespełniająca wymogów w określonym zawodzie czy niebędąca w stanie opanować wiedzy koniecznej do zdobycia określonego stopnia naukowego nie jest przecież kimś skazanym na porażkę w każdej dziedzinie życia. Przede wszystkim zaś uczelnia powinna być miejscem, gdzie nawet ludzi budzących politowanie swoją indolencją traktuje się z szacunkiem należnym im po prostu jako ludziom. Między świadomością niezbywalnej ludzkiej godności a przymykaniem oczu na cudzy brak kompetencji jest zasadnicza różnica. To, że pewne osiągnięcia są zarezerwowane tylko dla najlepszych, jest czymś naturalnym. Ale pogarda dla przegranych nie jest z tym niezbywalnie powiązana. Można komuś odmówić wstępu na studia doktoranckie czy zatrudnienia na uczelni, ale zrobić to w sposób niekwestionujący sensu egzystencji tej osoby jako takiego.
Zaradni i solidarni
Jakiś czas temu Internet obiegła informacja o młodym pracowniku naukowym jednej z polskich uczelni, który na swoim blogu szczycił się tym, ilu studentów nie zdało u niego egzaminu. Posługiwał się przy tym określeniem „dziś X studentów odstrzelonych”. Dopiero po upomnieniu ze strony władz uczelni, po tym jak sprawę nagłośniły elektroniczne media, zaprzestał tego rodzaju publikacji i przeprosił za nie. Takie postępowanie jest rezultatem podobnej logiki, jak omówiona powyżej. Ja odniosłem „sukces” (pracuję na określonym stanowisku na uczelni), a zatem mogę wykorzystywać moje stanowisko do tego, by okazać innym swoją wyższość. Studenci nie są dla mnie ludźmi, ale kolejnymi podpunktami na liście. Po wyjściu z pracy powracam do swojego prywatnego życia i nie mam żadnych wyrzutów sumienia. Świat mój i studentów są idealnie od siebie oddzielone – moi koledzy z pracy oraz bliscy w domu albo nie wiedzą o moim podejściu (wersja optymistyczna), albo uważają, że nie robię nic złego, bo los pojedynczego studenta też nic ich nie obchodzi (wersja pesymistyczna). Student, który „umie sobie radzić”, poradzi sobie i tak, a ten, który sobie nie da rady, to „nieudacznik”, którym nie warto się przejmować.
Zdarza się, że w takich sytuacjach osoby szafujące etykietką „nieudacznika” odwołują się do wzorców amerykańskich – w USA ich zdaniem mają liczyć się tylko wygrani, a „loserami” nikt się nie przejmuje. Warto wówczas pamiętać, że ludzie przytaczający przykłady stosunków społecznych w USA na dowód tego, że wolno im kogoś poniżać, najczęściej nigdy w Stanach Zjednoczonych nie byli i ich wiedza o tamtejszym społeczeństwie opiera się na tym, co zasłyszeli (i to najczęściej od kogoś, kto również tam nie był). Wkrada się tu pewien błąd w interpretacji faktów. W USA nikt nie czerpie wzorów z „loserów” – ideałem jest tam człowiek odnoszący sukcesy, a nie cierpiący za miliony. Natomiast również nikt uważający się za osobę na poziomie nie twierdzi głośno, że osoba nieodnosząca sukcesów to zero, które najlepiej w ogóle nie powinno się rozmnażać. Wynika to z faktu, że w USA wiele osób łączy to, co wielu Polakom wciąż wydaje się fundamentalną sprzecznością – kult zaradności i przedsiębiorczości z jednoczesnym wysokim poziomem solidarności społecznej. Osiągnięcie sukcesu rzadko budzi tam wątpliwości, czy doszło do niego na legalnej drodze. Ale jednocześnie poniżanie innych dlatego, że tego sukcesu nie udało im się osiągnąć, nie jest dobrze widziane. Ci, którym się nie udało, podziwiają tych, którym się udało i usiłują ich naśladować. Gdyby byli przez „ludzi sukcesu” poniżani, życzyliby im jak nagorzej lub po prostu odchodzili, zranieni.
Nauka i etyka
Dzielenie społeczeństwa na „ludzi sukcesu” i „nieudaczników” jest dla mnie jeszcze w jakiś sposób zrozumiałe w świecie biznesu, gdzie podstawowym kryterium oceny pracownika jest jego efektywność. Jeśli jednak przenosimy taki sposób myślenia na wszystkich ludzi, stajemy przez niebezpiecznym precedensem. Jeśli uczelnia ma być tylko i wyłącznie kuźnią kadr dla gospodarki, to może rzeczywiście lepiej, by studenci zaznajamiali się z twardymi realiami rynku pracy już na studiach. Jeśli natomiast uczelnia ma być miejscem, gdzie uprawia się naukę, to takie podejście do człowieka nie licuje w żaden sposób (moim zdaniem) z etosem naukowca, przynajmniej z taką jego wersją, z którą sam się zetknąłem i stykam. Pytanie, skąd takie podejście bierze się u doktorantów i młodych pracowników naukowych. Czy infekują się nim w zewnętrznym świecie, czy też przesiąkają taką atmosferą na uczelni? Nie podejmuję się odpowiadać na to pytanie, gdyż nie posiadam niezbędnej po temu wiedzy. Jeśli prawidłowa jest pierwsza odpowiedź, należałoby się zastanowić, jak szerzyć prawidłowo pojęty etos naukowca na polskich uczelniach, aby był on dla młodych bardziej pociągający niż etyka „wilczego kapitalizmu”. Jeśli natomiast słuszne jest drugie wyjaśnienie, to niech Bóg ma w opiece polskie szkolnictwo wyższe.
Jeśli bowiem oderwiemy uprawianie nauki od etyki, bardzo szybko straci swoją rację bytu humanistyka. Wyciągam zbyt daleko idące wnioski? Bynajmniej. Jeśli liczy się jedynie efektywność i sukcesy, tak naprawdę rozwijać się będą tylko te dziedziny nauki, w których badacze mogę uzyskać wyniki „przydatne w praktyce” (w taki czy inny sposób). Natomiast uprawianie humanistyki sprowadzi się wtedy do wspinania się po szczeblach kariery, a jakość i tematyka badań, za pomocą których będzie się to odbywać, staną się drugorzędne. Humanistyka będzie uprawiana po to, by uzyskać określoną pozycję w środowisku naukowym, a nie po to, by zbadać to, co zdaniem badacza (i opiekuna naukowego tudzież grantodawcy) jest warte zbadania i ma znaczenie dla rozwoju ludzkiej wiedzy. Plagiaty również nie będą specjalnym problemem – jakoś nie chce mi się wierzyć, że doktorant czy pracownik naukowy, który ochoczo obdarza innych mianem „nieudaczników”, a zatem gardzący słabszymi, ma jednocześnie naprawdę silne zasady moralne co do własnej pracy naukowej. Mamy tu zatem również do czynienia z oddzieleniem bycia naukowcem od etosu intelektualisty, który, jak Miłosz, będzie ostrzegał przed karą tego, który „skrzywdził człowieka prostego”. Praca naukowa staje się po prostu kolejnym typem kariery, tyle że w dość specyficznej branży.
Szafowanie słowem „nieudacznik” w odniesieniu do studentów lub naukowców wynika (moim zdaniem) ze źle rozumianej rywalizacji jako podstawy stosunków społecznych. I tym właśnie różnimy się od Amerykanów. Jasne, że ludzie ze sobą rywalizują, jednak rezultat tej rywalizacji nie przesądza jeszcze o wartości człowieka jako takiego. Przede wszystkim dlatego, że rywalizacja jako taka dotyczy (a przynajmniej powinna dotyczyć) tylko niektórych dziedzin życia. Ścigamy się ze sobą w pracy czy na uczelni, ale w życiu prywatnym rywalizacja to kiepska podstawa relacji z małżonkiem, dziećmi czy przyjaciółmi. A przecież można odnieść sukces w życiu prywatnym mimo braku widocznych osiągnięć w życiu zawodowym. To jakby błąd pars pro toto – jedną sferę życia rozciągamy jako decydującą o wartości człowieka jako takiego. Należy tylko mieć nadzieję, że ci, których określa się mianem „nieudaczników”, również zdają sobie z tego sprawę i po prostu nie będą przejmować się takimi ocenami, zdając sobie sprawę, że źle świadczą one tylko o tych, którzy je formułują.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.