Mniej niż 5% nauki dla gospodarki?

Ryszard Hołownicki

Dziwne, ale prawdziwe. Pomimo wielu zapewnień i deklaracji polityków wszelkiego szczebla o potrzebie poszerzenia działań nauki na rzecz gospodarki stwierdzam z całą odpowiedzialnością, że w myśl obowiązującej parametryzacji nauki rolnicze mogą służyć gospodarce w stopniu nie większym niż 5%. W nieco bardziej „uprzywilejowanej” pozycji są nauki techniczne, dzięki wdrożeniom na rzecz dużych podmiotów, co nie zmienia postaci rzeczy, że ponad połowa polskiej gospodarki jest pozbawiona dostępu do innowacji naukowo-technicznych.

Największym, i kto wie czy nie jedynym w takiej skali, sukcesem gospodarczym dwudziestolecia wolnej Polski jest świetnie rozwinięty sektor rolno-spożywczy. Świadczą o tym nie tylko ceny żywności – jedne z najniższych w Europie – lecz przede wszystkim jej konkurencyjność na rynkach światowych. Potwierdzeniem takiego przekonania jest drugie po przemyśle samochodowym miejsce na liście największych eksporterów (ok. 20 mld EUR). Tyle że krajowy przemysł motoryzacyjny już dawno upadł, a liczne w Polsce montownie samochodów i wytwórnie podzespołów należą do ponadnarodowych koncernów. Można również zaryzykować twierdzenie, że dodatnie saldo eksportu rolno-spożywczego (5,7 mld EUR) trzyma w ryzach nie tylko nasz bilans handlowy (– 2,3 mld EUR), a niskie ceny żywności również inflację, zważając, że blisko połowa wydatków polskich rodzin to żywność.

Wysoka pozycja krajowego sektora rolno-spożywczego jest zagrożona, gdyż powoli wyczerpują się proste rezerwy rozwoju i potrzebne jak nigdy staje się wsparcie nauki. Nie sądziłem jednak, że to nie konflikty międzynarodowe i globalizacja, lecz nieprzemyślana parametryzacja jest największym zagrożeniem. Musimy się z nią bohatersko zmagać i przez to gospodarka niewiele ma z nas pożytku.

W grudniu ubiegłego roku odbyła się na Zamku Królewskim w Warszawie konferencja poświęcona 100. rocznicy urodzin prof. Szczepana Aleksandra Pieniążka, założyciela i długoletniego dyrektora Instytutu Sadownictwa w Skierniewicach (obecnie Instytutu Ogrodnictwa). Konferencja miała na celu przypomnienie postaci tego wielkiego Polaka i uczonego, a także przypomnienie ogromnego skoku jakościowego, jaki dokonał się za czasów jego działalności. W latach mojej młodości był symbolem patriotyzmu, gdy jako amerykański profesor o ugruntowanej pozycji naukowej wrócił do zrujnowanej Polski pierwszym statkiem, jaki zawinął do Gdyni, aby włączyć się w odbudowę zniszczonego kraju. Prof. Pieniążek zyskał jednak największe uznanie nie tylko jako twórca naukowych podstaw polskiego sadownictwa, lecz przede wszystkim jako prekursor umiejętnego transferu innowacji do praktyki. Dzięki temu Polska z kraju zacofanego sadowniczo stała się europejską, a dla niektórych gatunków owoców nawet światową potęgą. Był także wielkim wizjonerem na niwie naukowej i w życiu gospodarczym. Rozumiał doskonale nieuchronność ciągu zdarzeń i bronił ówczesnych „badylarzy” przed zakusami zaborczej władzy. Na długo przed solidarnościową rewolucją tłumaczył sadownikom, że muszą przygotowywać się do zasad wolnego rynku. Jeszcze za życia Profesora urzeczywistniło się jego największe marzenie, aby kilogram jabłek kosztował mniej od kilograma chleba.

Podczas kuluarowych dyskusji toczonych w trakcie warszawskich uroczystości doszliśmy do smutnych wniosków, że w obecnych czasach, w obliczu wszechogarniającej biurokracji i absurdalnej parametryzacji, nawet prof. Pieniążek byłby bezradny. W swoich najśmielszych wizjach nie przewidział, że polska nauka zamiast efektywnie działać na rzecz gospodarki, zajmuje się głównie sobą, gdyż musi zmagać się z regulacjami prawnymi i komisjami, które w wielu krajach nie są znane. A „wyświechtane” już przez wszystkich hasło „nauka praktyce” stało się niewiele znaczącym sloganem.

Wdrożenia i upowszechnianie

W powszechnym dyskursie o miejscu nauki w działaniach na rzecz gospodarki funkcjonują dwa główne pojęcia: wdrażanie i upowszechnianie, które nie są synonimami i dlatego należy je odróżniać. Wdrożenie jest zwykle końcowym etapem badań stosowanych w ściśle określonym podmiocie gospodarczym na podstawie zawartych umów cywilnoprawnych. Stroną jednostki naukowej, na ogół zajmującej się naukami technicznymi, jest zazwyczaj średnie lub duże przedsiębiorstwo o znacznym potencjale ekonomicznym. Z tego powodu zarówno identyfikacja odbiorcy wyników badań, jak również wielkości i wartości wdrożenia nie nastręczają większych trudności. W przypadku, bliżej nieokreślonych odbiorców rozproszonych (MŚP, mikroprzedsiębiorca, rolnik), którzy dominują w naszym życiu gospodarczym, tradycyjny proces wdrożeniowy realizowany na podstawie bilateralnych porozumień nie jest możliwy. Z tej grupy podmiotów tylko nieliczni mogą zdecydować się na wdrażanie poprzez umowę odpłatną, a znakomita większość jest finansowo zbyt słaba albo też, ze względu na wykształcenie, nie wykazuje zainteresowania innowacjami naukowo-technicznymi.

Wprawdzie podejmowano w świecie próby wspierania środkami budżetowymi procesów wdrożeniowych w mikro- i małych przedsiębiorstwach, ale kończyły się one niepowodzeniem. Wciąż więc jedynym sposobem na dotarcie do setek tysięcy odbiorców rozproszonych jest użycie narzędzi upowszechniania osiągnięć nauki. Prof. Bogdan Ney odnosił takie określenie do wszelkich form przekładania treści naukowych na język powszechnie zrozumiały dla odbiorców o rozmaitych rodzajach wykształcenia, a którzy na co dzień nauką się nie zajmują. Wykorzystuje się do tego celu szeroką gamę instrumentów służących rozprzestrzenianiu osiągnięć naukowo-technicznych, które obejmują organizowanie popularnych konferencji i seminariów (Fot. 1), pokazów i demonstracji (Fot. 2), konkursów, portali internetowych, jak również artykuły i książki popularnonaukowe. Żadna z wymienionych aktywności nie jest zaliczana przez KEJN do dorobku jednostki naukowej. Można więc postawić pytanie: jakimi innymi narzędziami punktowanymi przez MNiSW dysponuje polska nauka w procesie rozprzestrzeniania nowych technologii w środowisku odbiorcy rozproszonego? Czy najwyżsi przedstawiciele państwa zamiast składać deklaracje o potrzebie „wprowadzania mechanizmów wzmacniających współpracę nauki z przemysłem” (FA 2/2014 s. 20), nie powinni w pierwszej kolejności usunąć biurokratycznych przeszkód?

Dlaczego mniej niż 5%?

Przez nieprzemyślaną parametryzację i obecne kryteria awansu naukowego polska nauka zamiast podejmować więcej działań na rzecz praktyki, w coraz większym stopniu zajmuje się swoimi problemami. Cały bowiem wysiłek intelektualny, organizacyjny i finansowy jednostek został ukierunkowany na zdobywanie punktów. Z tego powodu nie starcza już czasu i zasobów na inne działania. Stwierdzam z ubolewaniem, że ten niezwykle niepokojący trend ulega umocnieniu, gdyż jednostki naukowe, walczące o punkty i o lepsze miejsca w rankingach, uważają działania upowszechnieniowe na rzecz rozproszonego odbiorcy za nieopłacalne. I nie ma się czemu dziwić. Czy w niezwykle trudnej sytuacji finansowej, w jakiej obecnie znajduje się polska nauka, rektor lub dyrektor kierujący się racjonalnymi przesłankami zdecyduje się na wykorzystanie skromnych zasobów finansowych na przedsięwzięcia, które nie przyniosą określonej liczby punktów poprawiających pozycję jednostki w ocenie parametrycznej? Można więc zaryzykować stwierdzenie, że w obecnej sytuacji upowszechnianie wyników badań może świadczyć o zaniku instynktu samozachowawczego i rozrzutności kierownika jednostki naukowej.

Na efekty takich działań nie trzeba długo czekać. Niska ranga, niegdyś, a obecnie ignorowanie lub uwzględnianie w marginalnie niskim zakresie działalności upowszechnieniowej w dorobku jednostek sprawia, że niemal całkowicie zaniechano organizowania konferencji, pokazów i konkursów dla praktyki, jak również przygotowania artykułów popularnych. Dotyczy to w takim samym stopniu nauk rolniczych, jak i technicznych. Szczególnie dotkliwa jest spadająca liczba artykułów popularnonaukowych przygotowywanych przez ludzi nauki, gdyż takie zjawisko prowadzi do likwidacji tzw. prasy fachowej lub jej ewoluowania w stronę pism zamieszczających głównie artykuły redakcyjne i reklamy promujące określone grupy produktów, głównie importowanych.

Najwyższy już czas wyjaśnić postawione w tytule pytanie. Pomimo prowokacyjnej wymowy znajduje ono pełne potwierdzenie w regulacjach prawnych zawartych w rozporządzeniu ministra nauki i szkolnictwa wyższego z 13 lipca 2012 r. w sprawie kryteriów i trybu przyznawania kategorii jednostkom naukowym (Dz. U. 2012 r. poz. 877). W załączniku 8. tego rozporządzenia zamieszczono algorytm służący do obliczania oceny jednostki naukowej, z którego wynika, że nauki ścisłe i inżynierskie oraz nauki o życiu mogą uzyskać – obok działalności wdrożeniowej, zarezerwowanej dla bilateralnych umów z dużymi podmiotami – nie więcej niż 10-15% punktów z tzw. pozostałych efektów działalności naukowej. „Ocenie podlega nie więcej niż 10 najważniejszych osiągnięć o znaczeniu ogólnospołecznym lub gospodarczym (…) przedstawionych przez jednostkę naukową w formie opisowej”. W tej części karty oceny obok największych osiągnięć naukowych można zamieścić także osiągnięcia upowszechnieniowe. W przypadku Instytutu Ogrodnictwa jest to tylko ok. 2% wszystkich uzyskanych punktów. Kierując się racjonalnymi przesłankami, dyrektor Instytutu Ogrodnictwa powinien zaniechać wszelkiej działalności upowszechnieniowej. Gdyby jednak tak uczynił, to duch prof. Pieniążka nie dałby mu spokoju i nie miałby odwagi spojrzeć w oczy polskim ogrodnikom.

Przykład ten doskonale obrazuje prawdziwe, a nie deklaratywne intencje administracji naukowej i legislatorów odpowiedzialnych za parametryzację w polskiej nauce. A może komuś zabrakło wyobraźni i elementarnej wiedzy, że marginalizując znaczenie działalności upowszechnieniowej jednocześnie ogranicza możliwości rozwojowe gospodarki.

Udoskonalić kryteria oceny

Podczas moich licznych spotkań z przedsiębiorcami i rolnikami wykazują oni niezadowolenie z malejącego zainteresowania polskiej nauki działaniami upowszechnieniowymi na rzecz gospodarki. Trudno im zrozumieć to, że byle jaki artykulik naukowy – opublikowany w zagranicznym czasopiśmie, najczęściej w ogóle nieczytanym, do którego polski rolnik i przedsiębiorąca nie mają dostępu – jest w myśl obecnie obowiązującej parametryzacji ważniejszym osiągnięciem dla jednostki naukowej specjalizującej się w badaniach stosowanych, niż książka dla praktyków wydana w kilku tysiącach egzemplarzy lub popularnonaukowa konferencja, w której uczestniczy 500, a niekiedy nawet 1200 sadowników (Fot. 1). Podobne przykłady można mnożyć.

Obecne kryteria awansu naukowego i oceny jednostek preferują publikacje w wysoko punktowanych, zwykle angielskojęzycznych i zagranicznych czasopismach naukowych. Dostęp do tych publikacji dla przeciętnego odbiorcy jest niemożliwy bez znajomości języka i wniesienia odpowiedniej opłaty. Jednocześnie takie artykuły nie mogą być powtórnie publikowane w języku polskim, gdyż Kodeks etyki pracownika naukowego uznaje takie postępowanie za naganne i traktuje jako autoplagiat.

Opisane powyżej preferencje marginalizują znaczenie upowszechnienia wiedzy naukowej i stawiają pod znakiem zapytania możliwości transferu technologii do odbiorców rozproszonych, gdyż zostają oni pozbawieni jednego z ważnych narzędzi, jakim są artykuły naukowe i popularne publikowane w ojczystym języku. W jaki bowiem sposób innowacyjne technologie mają docierać do rolników, mikro-, małych i średnich przedsiębiorstw, którzy wytwarzają blisko 70% krajowego PKB i są największym pracodawcą (3/4 zatrudnionych)? Deprecjonowanie zaś znaczenia upowszechnienia osiągnięć nauki wśród rolników i drobnych przedsiębiorców nie dość że ogranicza konkurencyjność naszej gospodarki, to jednocześnie jest moralnie niedopuszczalne. Trudno bowiem zaakceptować fakt, że środki pochodzące z ich podatków są przeznaczane na poprawianie kondycji zagranicznych wydawnictw naukowych i podnoszenie poziomu innowacyjnego zagranicznych przedsiębiorstw, z którymi konkuruje nasza gospodarka. W związku z tym uwzględnienie działalności upowszechnieniowej w ocenie parametrycznej staje się pilną koniecznością.

Jak to robią inni

Ze względu na szczupłość miejsca posłużę się jednym tylko przykładem pochodzącym z moich ubiegłorocznych obserwacji poczynionych w Stanach Zjednoczonych. Zostałem zaproszony przez kolegów z Michigan State University w East Lansing do wygłoszenia wykładów na dużej konferencji popularnej przeznaczonej dla tamtejszych sadowników. Konferencję zorganizował wspomniany uniwersytet we współpracy z lokalnymi i ogólnoamerykańskimi organizacjami producenckimi, a ponad połowę referatów wygłosili pracownicy naukowi. O ile organizowanie w USA takich i podobnych konferencji i seminariów jest na tyle oczywistym obowiązkiem jednostek naukowych, że nie wymaga uzasadniania, to analogiczne przedsięwzięcia w Polsce spotykały się jeszcze do niedawna ze zdziwieniem, a obecnie – zgodnie z obowiązującą parametryzacją – należy je potraktować jako zbędne fanaberie i marnowanie zasobów jednostki naukowej.

Za bliskie związki nauki z praktyką i szeroką działalność upowszechnieniową w Stanach Zjednoczonych odpowiada system RET (research, extension, teaching), który od dziesiątków lat uchodzi w opinii światowej za najlepszy model transferu innowacji do odbiorcy rozproszonego. System przewiduje funkcjonowanie każdego pracownika uniwersyteckiego zajmującego się naukami rolniczymi jednocześnie na trzech równoważnych polach (badania naukowe, upowszechnianie wiedzy, edukacja akademicka). Obok pokazów i tradycyjnych szkoleń z dużą liczbą zajęć praktycznych istotną rolę odgrywają tam niemal całkowicie zaniechane w Polsce tematyczne konferencje popularnonaukowe. Odbywają się one cyklicznie i służą nie tylko informowaniu o nowinkach technologicznych, lecz także podejmują próbę kompleksowego rozwiązywania problemów ogólnokrajowych i lokalnych. A dzięki bezpośrednim kontaktom twórców i odbiorców innowacji wciąż drożne są tam kanały przepływu informacji, co znakomicie ułatwia proces aktualizowania wiedzy środowiska naukowego o potrzebach praktyki i w konsekwencji inspiruje nowatorskie pomysły. Wpływa również korzystnie na podnoszenie poziomu edukacji akademickiej przez unikanie przekazywania zbędnych treści o wartości co najwyżej „historycznej”.

Trójkąt RET wywodzi się z tzw. aktu Morrilla z 1882 r., ustanowionego w celu utworzenia uczelni (tzw. land–grant college) skupiających się na nauce praktycznego rolnictwa, specjalności inżynierskich i wojskowych. Była to amerykańska odpowiedź na rewolucję przemysłową zapoczątkowaną w Europie w XVIII wieku i związane z nią przemiany społeczno-gospodarcze. Intencją pomysłodawców była potrzeba odejścia od dotychczasowej historycznej praktyki szkolnictwa wyższego ukierunkowanego na przekazywanie treści teoretycznych.

Niewątpliwie system RET był inspiracją działań upowszechnieniowych prof. Pieniążka po jego powrocie do kraju. Jako amerykański profesor miał okazję do dogłębnego zapoznania się z tamtejszym systemem upowszechniania wiedzy. Sposób demonstrowania i rozprzestrzeniania wyników badań zmodyfikował do ówczesnych warunków biednej i zacofanej polskiej wsi. Twierdził, że „Rolnik nie wierzy w nic, co jest napisane, ale uwierzy w 10% tego, co sam zobaczy i dotknie”. Z oczywistych powodów stare hasło nie wytrzymuje już próby czasu i choć konieczne są nowe narzędzia (np. portale internetowe, programy DSS), to ogólne zasady nadal są aktualne.

Po pierwsze nie szkodzić

Aby uchronić się przed spodziewanymi zarzutami, pragnę podkreślić, że nie neguję potrzeby oceny jednostek naukowych. Jest ona niezbędna, choćby do sprawdzenia, jak wydatkowane są publiczne pieniądze. Niezmiernie istotne są właściwie dobrane kryteria takiej oceny, które powinny być dostosowane do funkcji i misji nauki. Jak łatwo zauważyć, akcenty w obecnej parametryzacji ukierunkowano na podniesienie prestiżu i pozycji polskiej nauki w światowych rankingach. Tak zdefiniowane cele przy drastycznie niskim finansowaniu nauki są niczym innym, jak tylko chciejstwem. Warto bowiem przypomnieć, że obecny udział wydatków PKB na naukę jest wciąż daleki od 1%, a taki stan traktuje się w międzynarodowych standardach jako zapaść cywilizacyjną. Dla porównania, cały budżet polskiej nauki jest niewiele większy od budżetu największych amerykańskich uniwersytetów i o blisko 50% niższy od słynnego MIT. Dlatego czas najwyższy, aby szeroko rozumiane grono decydentów w końcu uświadomiło sobie, że nauka polska jest zbyt biedna, aby stać się zagłębiem noblistów i przy obecnym poziomie finansowania nie będzie pełnić wiodącej roli w nauce światowej. Tymczasem polska gospodarka jest zbyt słaba, aby wchłonąć innowacje tworzone w Dolinie Krzemowej.

Osobiście wolę poprawę miejsca Polski w rankingach rozwoju gospodarczego, a tego nie da się dokonać bez pogłębienia współpracy nauki z praktyką. Potencjał polskiej nauki, przy umiejętnym finansowaniu i oczywiście sensownej parametryzacji, uznaję za wystarczający do wspierania polskiej gospodarki na obecnym etapie jej rozwoju i przy jej zdolnościach absorpcji innowacji. Oczywiście pod warunkiem, że damy jej „żyć” i przestaniemy gnębić zamówieniami publicznymi, biurokracją, drobiazgowymi kontrolami i nieprzemyślaną parametryzacją. Sądzę, że komuś zabrakło wyobraźni i elementarnej wiedzy o związku przyczynowo-skutkowym pomiędzy wadliwie ustalonymi parametrami i możliwościami transferu innowacji do gospodarki. Trudno bowiem pogodzić się z faktem, że ponad 1,5 mln rolników i 1,7 mln małych i mikroprzedsiębiorców, wytwarzających 2/3 krajowego PKB, pozbawiono dostępu do innowacji naukowo-technicznych wypracowanych przez polską naukę. A jeszcze trudniej zrozumieć, że najważniejsze osoby w państwie wskazują na potrzebę pogłębienia współpracy nauki z gospodarką i jednocześnie tolerują to, że ich podwładni „wkładają im kij w szprychy”.

Prof. dr hab. Ryszard Hołownicki jest pracownikiem Instytutu Ogrodnictwa i członkiem Rady Głównej Instytutów Badawczych.