Diabeł tkwi we współczynniku przeniesienia
30 września 2013 na stronie Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego pojawił się dokument Komunikat o wynikach kompleksowej oceny działalności naukowej lub badawczo-rozwojowej jednostek naukowych . Twierdzenie, że na ten dokument czekała cała Polska, byłoby bzdurą. Większa liczba osób emocjonowała się wtedy choćby zakończoną właśnie dziesiątą kolejką piłkarskiej ekstraklasy, w której Legia wygrała ze Śląskiem, Ruch zremisował z Widzewem, a w meczu Górnika z Zawiszą padło aż pięć bramek. Ta część Polaków, która funkcjonuje w obszarze nauki, na ukazanie się wspomnianego dokumentu czekała jednak w napięciu. Dlaczego? Powody były dwa. Pierwszy – prestiżowy. Trzymając się języka sportu, miało się okazać, kto gra w której lidze. Drugi był prozaiczny, ale ważniejszy. Które jednostki naukowe dostaną budżetowe pieniądze na prowadzenie badań i na jakie kwoty mogą liczyć. Obie kwestie miały być zresztą silnie ze sobą powiązane. I właśnie od tego warto zacząć.
Proste i logiczne
Psychologia od wielu lat diagnozuje czynniki, na podstawie których można przewidzieć, czy określona osoba osiągnie znaczący sukces. Inteligencja, talent, niektóre cechy osobowości i temperamentu, wsparcie innych ludzi – to wszystko oczywiście ma znaczenie. Najlepszym czynnikiem sukcesu okazuje się jednak to, czy osoba taka jakiś znaczący sukces w nieodległej przeszłości już osiągnęła. Jeśli tak, ma duże szanse na kolejny. To samo dotyczy przedsiębiorstw produkcyjnych czy zespołów muzycznych, a także zespołów naukowych czy większych tworów, w których uprawia się naukę. Te wydziały polskich uczelni i te instytuty naukowe, w których obecnie powstają wartościowe badania i w których pojawiają się publikacje czytane na całym świecie, zapewne za kilka lat nadal będą prowadzić ważne i wartościowe badania i publikować w najlepszych w swojej dziedzinie czasopismach. Te, w których przez kilka ostatnich lat nie zdarzyło się nic znaczącego, mają na to najprawdopodobniej nikłe szanse. Przyklasnąć więc należy Ministerstwu Nauki i Szkolnictwa Wyższego, które postanowiło przeprowadzić analizę dorobku naukowego poszczególnych instytucji naukowych i nadać każdej z nich odpowiednią kategorię. Im wyższą kategorię dana instytucja uzyska, tym więcej budżetowych pieniędzy na badania naukowe dostanie. Proste i logiczne! Ministerstwo poszło jeszcze krok dalej. Założyło, że trzeba wskazać jednostki absolutnie najlepsze w poszczególnych dziedzinach wiedzy. Powinno ich być bardzo mało, aby można było skierować do nich strumień pieniędzy z pełnym przekonaniem, że zostaną one właściwie wykorzystane.
W wyniku pracy Komitetu Ewaluacji Jednostek Naukowych najwyższą kategorię (tzw. A+) nadano 37 jednostkom naukowym. Wymóg elitarności został przy tym zachowany, gdyż liczba ta to zaledwie 3% wszystkich jednostek poddanych ocenie. Pozostałe wydziały uczelni i instytuty naukowo-badawcze dostały inne kategorie. Jeśli było to A, świadczyło, że nauka jest tam uprawiana na wysokim poziomie, B (tu znalazło się najwięcej jednostek) oznaczało ocenę mniej przychylną, a C mówiło o tym, że dobrze nie jest…
Poddanie się takiej ocenie nie było obowiązkowe. Z przykrością stwierdzić trzeba, że wiele polskich uczelni nie skorzystało z tej okazji, najprawdopodobniej wiedząc, że nawet na uzyskanie najniższej kategorii nie miałyby szans. Ówczesna minister, prof. Barbara Kudrycka, komentując wyodrębnienie po raz pierwszy najbardziej elitarnych w kraju jednostek, oświadczyła: „37 wyróżnionych tą kategorią jednostek to elita, wizytówka polskiej nauki w kraju i na świecie”, zapewniając jednocześnie, że właśnie te wydziały i instytuty uzyskają wyraźnie najwyższe (w przeliczeniu na pracownika) finansowanie.
Absolutny ewenement
Mam szczęście pracować na wydziale, który został uhonorowany kategorią A+. Powiem więcej, znalazł się na samym szczycie listy wszystkich polskich jednostek naukowych, w których uprawia się nauki społeczne, a więc np. socjologię, politologię, psychologię czy pedagogikę. To dziwny, z perspektywy struktury i stanu polskiej nauki, wydział. Nie dość, że nie jest częścią uniwersytetu o kilkusetletniej tradycji, lecz niepublicznej uczelni młodszej od swoich najmłodszych studentów, to w dodatku jest jej wydziałem zamiejscowym… Posiada zaś tzw. pełne uprawnienia akademickie – może nadawać stopnie doktora i doktora habilitowanego. W ocenie działalności naukowej jednostek uwzględniano trzy razy więcej najwartościowszych publikacji z lat 2009-2013, niż liczba pracowników zatrudnionych w danej jednostce na etatach naukowych lub naukowo-dydaktycznych. W przypadku mojej jednostki – wrocławskiego wydziału zamiejscowego warszawskiej Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej – uwzględniono nieco książek (w tym opublikowanych w renomowanych na świcie wydawnictwach), ale głównie artykuły. Wszystkie, co do jednego, ukazały się w światowych czasopismach indeksowanych przez ISI, a więc, jak to się w Polsce niekiedy mówi, wszystkie były z listy filadelfijskiej. Dodam, że takich artykułów powstało na wydziale znacznie więcej, niż można ich było w ocenie uwzględnić. O ile taki stan może być uznany za normalny na najlepszych polskich wydziałach fizyki, chemii czy nauk medycznych, to na gruncie nauk społecznych jest to absolutny ewenement. Informacja o sukcesie, jakim było uzyskanie kategorii A+ była więc dla nas radosna, ale byłbym fałszywie skromny, gdybym napisał, że stała się niespodzianką.
Skrajna patologia
30 września ubiegłego roku pojawił się więc prestiż. A co z pieniędzmi? Z oficjalnych informacji ministerstwa wynika, że przy obliczaniu kwot, jakie jednostki zakwalifikowane do poszczególnych kategorii uzyskają z budżetu państwa, przyjęto, że mnożnik pewnej kwoty bazowej dla jednostek, które uzyskały kategorię A+, wynosi 1,5, dla jednostek z kategorią A równo 1, dla tych, które dostały kategorię B – 0,7, a te, które uzyskały kategorię C muszą pogodzić się z mnożnikiem 0,4.
Człowiek prosty mógłby dojść do wniosku, że jeśli pracuje w jednostce, która poprzednio uzyskała kategorię I, będącą odpowiednikiem obecnej kategorii A (przypomnijmy, że wyodrębnienie elitarnych A+ stanowi novum), to w tej chwili jego jednostka powinna otrzymać kwotę o mniej więcej 50% wyższą niż poprzednio. Wprawdzie z powodów proceduralnych nie otrzymujemy jeszcze pieniędzy właściwych dla kategorii A+, ale dostaliśmy już oficjalną dokumentację, która pozwoliła nam obliczyć, jakie pieniądze dostaniemy. I okazało się, że w porównaniu z poprzednim rokiem kwota urośnie najwyżej o kilka procent. Dlaczego tak mało? Otóż diabeł, jak się okazuje, wcale nie tkwi w szczegółach. Diabeł tkwi we współczynniku przeniesienia! Ministerstwo z sobie wiadomych powodów uznało, że w wyliczaniu kwoty, którą wypłacać będzie jednostce naukowej, posłuży się wzorem, w którym głównym elementem jest pomnożenie kwoty dotacji, jaką ta jednostka uzyskała w zeszłym roku, przez 0,77.
Jakie zatem są rzeczywiste konsekwencje takiego współczynnika przeniesienia? Dla mojego wydziału oznacza to po prostu znacznie mniej pieniędzy, niż wynikałoby z otrzymanej kategorii A+. A dla całej polskiej nauki? Najprościej mówiąc: skrajną patologię. Te jednostki naukowe, które wypadły lepiej niż podczas poprzedniej oceny, dostają wciąż mało pieniędzy, te które wyraźnie obniżyły loty, wciąż dostają dużo. Nieważne więc, jaki jesteś, ważne, jaki byłeś. W zasadzie można by przyjąć, że ci, którzy są tacy, jacy byli podczas poprzedniej oceny, ani specjalnie nie tracą, ani specjalnie nie zyskują… Ktoś może się tu zatem zdziwić moim narzekaniom: przecież jeśli wrocławski wydział zamiejscowy SWPS świetnie wypadł także podczas poprzedniej parametryzacji, to dostaje chyba na swoją działalność badawczą całkiem niezłe pieniądze! Niestety, niekoniecznie. Dlaczego? Bo w roku 2010 też zastosowano współczynnik przeniesienia. A wydział podczas poprzedniej oceny istniał dopiero 6 lat, ocenie poddawał się po raz pierwszy i ten parametr pomnożono wówczas przez… zero. Jaka liczba powstaje w wyniku mnożenia przez zero, wie zaś każdy.
W tym wszystkim najtrudniej zrozumieć sam sens stosowania współczynnika przeniesienia. Przecież dzięki niemu ani nie przybywa pieniędzy (raczej ubywa, bo więcej jest jednostek, które w obecnej ewaluacji zostały ocenione surowiej niż w poprzedniej, aniżeli takich, które poprawiły swoja pozycję), ani nie ułatwia urzędniczych obliczeń. Po co więc ten dziwny parametr? No cóż, niektórzy mówią, że jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.