Dlaczego fizycy nie lubią filologów?

Mirosław A. Supruniuk

Jest pewien utrwalony w wyobraźni pogląd, który nakazuje nam klasyfikować ludzi wg ich wykształcenia i zajęcia, którym się parają. Ogólnie pozwala on dzielić ludzi na specjalistów od nauk ścisłych (przyrodniczych, ekonomicznych i technicznych) i humanistów. Na tych, którzy zajmują się materią wymierną i tych, którzy z reguły mówią o ideach. Jest zasadnicza różnica między światopoglądem rzeczy policzalnych i niepoliczalnych. Ci wszyscy, którzy należą do świata cywilizacji technicznej, są przyzwyczajeni do operowania pojęciami czysto wymiernymi, albo dedukcyjnie czy indukcyjnie wywiedzionymi, albo eksperymentalnie czy matematycznie udowodnionymi. Wszystkie te rzeczy, które się nie dają wymierzyć względnie są teoretycznie niewymierne i niepoliczalne, jak np. natchnienie, stosunek do człowieka, problem eutanazji, poświęcenia, miłości i inne tego rodzaju rzeczy subiektywne, których poznanie wymaga czysto intuitywnego porozumienia pomiędzy ludźmi, bez możliwości tworzenia reguł czy kodeksów, są im z gruntu obce. Oni nie są podatni na tego rodzaju doświadczenia, czasem świadomie ich unikają, bojąc się, że wywołają one popłoch i konfuzję. Wolą zasłaniać się brakiem potrzeby kontaktu z owym „bałaganem” niż poświęcić im czas. To „nieuporządkowanie pojęć” zaśmieca im świat, który normalnie jest uszeregowany i poznawalny. Stąd dążność do uporządkowania i narzucenia naukom humanistycznym reguł matematyki, liczenia i podliczania rzeczy niewymiernych, takich jak nastroje ludzkie, upodobania, a nawet uczucia. I humaniści w pewnym momencie poddali się presji cywilizacyjnej; czy wielka liczba tabelek i procentowych wykresów kolistych nie jest swego rodzaju kapitulacją przed światem liczb? W tych manipulacjach gubi się człowiek, idea humanizmu. Można mierzyć społeczeństwo, ponieważ w wielkiej liczbie jednostek działają zasady prawdopodobieństwa, ale jednostka jako taka zawsze wymknie się badaniu statystycznemu. Była taka nauka, która uważała inaczej, sugerowała że „jednostka niczym, jednostka bzdurą”, nazywała się psychologia sowiecka. Na szczęście to przeszłość.

W naukach humanistycznych niepoliczalna materia ludzkich odczuć zastępuje logikę uporządkowanego wszechświata. Człowiek z jego bałaganem marzeń staje się centralnym obiektem wszystkiego. Niestety dla wielu humanistów „człowiek” to „ja”. Owo zapatrzenie w siebie powoduje, że rodzi się pogarda dla ścisłej wiedzy i inżynierii do tego stopnia, że „humanista” dumny jest z tego, że nie potrafi obsługiwać komputera, nie wie, jak zbudowany jest organizm ludzki, jakie prawa rządzą konstrukcją mostu, nie zna teorii względności ani prac Stephena Hawkinga. Humaniści cierpią też z powodu tradycji. Wszyscy oni od setek lat za bardzo interesują się historią. I wszystko sprowadza się u nich zawsze do historii, czy to jest historia sztuki, nauki, filozofii czy cywilizacji klasycznej. Bez tego nie potrafią zrozumieć współczesności. Zawsze mają tendencję do spojrzenia wstecz, nie tyle analizowania, co porównywania. Natomiast ludzie nauk ścisłych zwróceni są zawsze w przyszłość, bo profesja nie wiąże ich z żadną tradycją ani przeszłością. To jest nowa cywilizacja, to jest kompletne ignorowanie i niezrozumienie miejsca, w którym się stoi, z którego się wyszło. Na skutek tego przepaść pomiędzy technokratami i humanistami pogłębia się jeszcze bardziej. Do tego dochodzi zupełny brak zainteresowania tym, co robią adwersarze.

The Two Cultures . W tzw. kulturze humanistycznej głównym środkiem przekazywania informacji jest język pisany albo mówiony. W świecie technicznym o wiele ważniejszym środkiem porozumienia jest matematyka i język rysunku. Można by rzec: jedna kultura ślepnie na słowa, druga na cyfry. W ostatnim półwieczu ślepota ta pogłębiła się i coraz trudniej dostrzec wzajemne potrzeby. Czy nie dlatego, gdy humaniści mówią o lęku przed wychowaniem nowych pokoleń bez wiedzy humanistycznej, scjentyści wciąż dyskutują o pieniądzach?

Parada białych fartuchów

Czy da się coś zrobić z tym rozchodzeniem się kultur naukowych? Ciekawe są spostrzeżenia nauki brytyjskiej. Wśród przedstawicieli nauk ścisłych widoczne jest zainteresowanie tylko jedną dziedziną humanistyki: muzyką. Ogólna jest natomiast pogarda dla literatury, dla sztuki jako takiej, zwłaszcza sztuki klasycznej. Może dlatego, że już w średniowieczu uważano muzykę za naukę ścisłą, jak astronomię. Przez pewien okres, w latach 60. i 70. ub. wieku, w obszarze zainteresowania ludzi nauk ścisłych była także sztuka – malarstwo i rzeźba. Przypomnijmy: było to w okresie, gdy obie te formy ekspresji artystycznej uciekały od koncepcji słownych, gdy za sprawą m.in. Jacksona Pollocka obraz był tylko obrazem, a farba tylko farbą, gdy malarstwo „poszło w abstrakcję”, unikało narratywnych opisów i operowało kształtem, a kształt jest wymierny i zbliża do kultury nauk ścisłych. Można też mówić o „romansie” kultury nauk ścisłych z teatrem (choć specyficznym: teatrem tańca, baletem, ruchem i naturalnie operą) oraz fotografią, zwłaszcza fotografią kolorową i cyfrową. W jakimś sensie także z filozofią, np. filozofią przyrody, ekofilozofią czy filozofiami związanymi z logiką. I naturalnie z teologią (ale ta kwestia wymaga głębszej analizy). Nigdy jednak nie doszło do zbliżenia z literaturą, zwłaszcza z literaturą piękną, poezją. Wyjątek stanowią komiksy, choć to głównie rysunek. Nie zmieniły tego ani powieści dźwiękowe, ani e-booki. Paradoksalnie jedynym tematem, który połączył we wspólnym froncie walki o pieniądze unijne niektórych humanistów i niektórych fizyków, jest… skanowanie książek literackich.

Czego się boją scjentyści? – pyta publicysta brytyjski. Gadaniny Bertranda Russella? Można się w tym kontekście spierać, czy muzyka, teatr, komiks dają wrażenia estetyczne, czy tylko odprężenie. Panuje przekonanie, że studenci nauk ścisłych, chemicy, fizycy, architekci czy lekarze, przeciążeni obowiązkami i egzaminami, nie mają możliwości zajmowania się czymś innym. Zwyczajnie brak im na to czasu. Pozostaje sport, który jest konieczny, bo pozwala utlenić organizm wyrwany z sal i gabinetów, a wolną chwilę, także tę „sportową”, wypełniają muzyką. W braku czasu należy szukać negatywnego nastawienia do zagadnień humanistycznych. Czy tylko? Aleksander Wolszczan w jednym z wywiadów powiedział, że „literatura nie jest mu potrzebna do życia”. Może dlatego w pewnym momencie życia zagubił gdzieś etykę? Ów, nazwałbym to, niedosyt humanistyki najostrzej widoczny jest zwłaszcza w tym kontekście. Brak dostatecznej liczby zajęć z etyki i ogólnej wiedzy humanistycznej na studiach medycznych spowodował, że dzieje się coś, co w nauce nazywa się „paradą białych fartuchów”. Lekarze uzależniają się od firm farmaceutycznych, które fundują im już nie tylko wyjazdy na wakacje czy „konferencje”, ale także decydują za nich, które leki powinny być stosowane. Za wszystko płaci pacjent. Odbija się to na cenie leku. O wiele bardziej brzemienne w skutki dla pacjentów jest jednak to, że niektóre informacje na temat leku są ukrywane, a wyniki badań klinicznych fałszowane. Ulegając wpływom firm farmaceutycznych, lekarze przyczyniają się do tworzenia badań klinicznych i nowych terapii, które w najlepszym razie mało pomagają, a w najgorszym potrafią nawet zaszkodzić. Najzabawniejsze jest to, że lekarze generalnie uważają się za odpornych na oddziaływanie przemysłu farmaceutycznego. Z badań wynika jednak, że brak kręgosłupa moralnego powoduje, iż znaczny odsetek lekarzy daje się zmanipulować przez przemysł farmaceutyczny. To samo dotyczy innych profesji. Czy da się z tym coś zrobić?

Posłużmy się ponownie przykładem brytyjskim. Już w latach 60. ub. wieku toczyła się w Wielkiej Brytanii dyskusja na temat specjalizacji w szkołach średnich i na uniwersytetach. Wywołane zostało to decyzją Senatu Uniwersytetu Londyńskiego, który postanowił, by przed przyjęciem na studia z nauk ścisłych zbadać, ile czasu uczniowie poświęcili przedmiotom humanistycznym. Zaczęto wówczas rezygnować ze zbyt wąskich specjalizacji technicznych. Przyczyną był niepokój, że człowiek, który będzie wykształcony technicznie, wyzyska swoją niezwykłą sprawność techniczną bez kontroli sumienia, względnie bez kontroli dalszego planu działania. Bez świadomości, wynikającej z wiedzy nabytej z porównania, jakie skutki społeczne przynieść może jego działanie. Lęk o to, czy doskonały lekarz będzie miał wysokie wykształcenie moralne, aby wiedział, kiedy pacjent jest ważniejszy od eksperymentów medycznych. Przekonanie, że człowiek pracujący w dziedzinie strategicznej, bez wątpliwości moralnych, może zbyt chętnie wydać rozkaz ataku nuklearnego.

Ale nie demonizujmy nauk ścisłych. Humanistyka ma także swoje ciemne strony. Uniwersytet może być miejscem poszukiwania prawdy, ale też dojrzewania zbrodniczej ideologii. To przecież na debatach w paryskiej Sorbonie wydyskutowana została mieszanka „ortodoksyjnego marksizmu w odcieniu maoistowskim, radykalnego agraryzmu i trującej polityki historycznej, ufundowana na równi na resentymentach w stosunku do bliskich sąsiadów i Zachodu, i na przekonaniu o supremacji narodu khmerskiego”, którą zanieśli do swojej ojczyzny przywódcy Czerwonych Khmerów. Są też zaniechania mniejszej rangi – przecież także niebezpieczne. Polski humanista po uzyskaniu stopnia doktora habilitowanego z reguły nie prowadzi żadnych badań, bo nie ma na to czasu. Praca na wielu etatach, nadgodziny i brak jakiejkolwiek kontroli powodują, że „działalność naukowa” polskiego humanisty polega na drukowaniu od czasu do czasu artykułu (najlepiej do księgi pamiątkowej kolegi) oraz występów konferencyjnych. Artykuły składają się z niewykorzystanych w rozprawie doktorskiej czy habilitacyjnej (zazwyczaj jest to ostatni moment twórczej pracy badawczej) źródeł, których publikacja nie wnosi nic nowego do dyskursu, a wystąpienia konferencyjne przygotowywane są w ciągu kilku dni przeglądania literatury i notatek. Nie ma w nich często ani jednej oryginalnej myśli. A poza nauką? Humaniści „wszystko wiedzą”, ich przekonanie o własnej samowystarczalności powoduje, że niemal nie nadają się do pracy w zespołach. Tego mogliby się nauczyć od studentów nauk ścisłych, dla których wspólna realizacja projektów jest normą. I później, gdy już „wepchną się” do polityki, może będą w stanie wspólnie policzyć skutki swoich bezmyślnych decyzji, wynikających ze zbytniego wpatrywania się w „potrzeby człowieka” – czyli własne.

Przenikanie w przestrzeni uniwersytetu

Pomijając jednak patologie, warto dostrzec w studiach nad człowiekiem szansę pełniejszego rozwoju technicznego i odwrotnie – w wiedzy ścisłej szansę uporządkowania bałaganu myśli. Do tego samego, jak się wydaje, doszli akademicy wielu szkół technicznych w zachodniej Europie i Stanach Zjednoczonych, gdzie w uczelniach technicznych od dawna kształci się także humanistów. Na wysokim poziomie. W grudniu ub. roku jedna z publicznych amerykańskich wyższych szkół technicznych współpracujących z MIT pochwaliła się, że jej wydatki na rozwój studiów humanistycznych znacznie wzrosły, a absolwenci tych studiów są wśród pięciu najlepszych, jeśli chodzi o początkowe zarobki, absolwentów kierunków humanistycznych w USA. Czy dlatego, że ich studia humanistyczne realizowane były w przestrzeni nauk ścisłych? W Polsce zaledwie dwie uczelnie techniczne dostrzegły „pożytek” z humanistów: AGH w Krakowie i Akademia Techniczno-Humanistyczna w Bielsku-Białej – obie stworzyły Wydział Humanistyczny w swojej strukturze. Prorektor AGH, dr hab. Anna Siwik (historyk emigracji), zauważyła: „Humaniści wnoszą trochę idealizmu, inżynierowie są bardziej pragmatyczni – w ten sposób doskonale się równoważymy”. Słusznie. O ile jednak łatwiej nazwać siebie „uniwersytetem”, uzurpując sobie przywileje (bez obowiązków) przynależne humanistom, nie robiąc nic. Ile takich „uniwersytetów” technicznych mamy w Polsce?

Ale czy oznacza to, że humanistyczne studia uniwersyteckie powinny być zastępowane przez wydziały humanistyczne na politechnikach i szkołach ekonomicznych? Nic podobnego. To uniwersytety, z całą złożonością swojej oferty edukacyjnej i naukowej, powinny stwarzać możliwość wzajemnego przenikania się tych dwóch kultur naukowych. Nie jest dobrze, jeżeli humanista nie zna podstawowych praw fizyki, a scjentysta nie wie, kim był Lucien Freud.

Skoro istnieje obustronna ignorancja, wymyślenie sposobu połączenia tych dwóch kultur wydaje się palącym problemem. Nie wolno zaczynać myślenia o studiach od rachunku: tyle i tyle państwo wkłada w wykształcenie studenta, zatem kwota ta ma się szybko zwrócić. Nie wolno uzależniać pozycji jednostki naukowej od kosztów wykształcenia studenta. To wymusza oszczędności tam, gdzie jest to najboleśniejsze – w jakości. Zmuszanie do bezmyślnej oszczędności powoduje, że wydziały rezygnują z zajęć z filozofii prowadzonych przez filozofów, zastępując je wykładami „przyuczonych” swoich pracowników, dla których stanowią one wypełnienie pensum. Oszczędzanie na wszystkim i zarabianie „na wszystkim” każe wystawiać rachunek za studentów obcych wydziałów uczęszczających na wykłady poza macierzystą jednostką. W sporze o drugi kierunek studiów gubi się gdzieś sens samego sporu. Czy chodzi tylko o drugi tytuł na dyplomie, który umożliwi starania o pracę na wąskim rynku etatów państwowych, czy o pozyskanie wiedzy uzupełniającej, pogłębiającej już zdobytą na studiach kierunkowych? Chciałbym wierzyć, że o to drugie.

Doskonały projekt studiów międzywydziałowych, realizowanych przez jakiś czas w obszarze humanistyki, umarł śmiercią dostojnego désintéressment ze strony władz uczelni i ministerstwa, a po części także zostawionych sobie studentów. A był zaledwie próbą budzenia szerszych zainteresowań w obszarze humanistyki. Mam zatem obawy, czy pomysł, by stworzyć podobny program rozszerzony o nauki ścisłe nie wyda się dziś szalony i znajdzie zainteresowanie? A jednak zadam pytanie: co stoi na przeszkodzie, by studenci filologii zaliczali wykłady z fizyki i odwrotnie? Znam wielu fizyków, którzy ze swadą i przystępnie, bez zawiłości metajęzyka, rozprawiają o najbardziej skomplikowanych teoriach swojej dziedziny nauki. Przyciągają ciekawych świata licealistów i studentów na otwarte wykłady poza uczelniami. Znam filologów, którzy opowiadając o literaturze XIX stulecia potrafią uwieść tłum wypełniający salę publicznej biblioteki. Dlaczego nie mogą tego robić w swoich uczelniach? I nie chodzi o hobby czy wymóg pracy magisterskiej, który zaciągnie zdolnego studenta malarstwa na zajęcia z optyki czy astronomii, a archeologa do pracowni chemicznej, ale o opracowane z rozmysłem przenikanie się w przestrzeni uniwersytetu obu kultur naukowych, realizowane przez programowe dokształcenie studentów o wiedzę ogólną z innych nauk. Bez patrzenia na korzyści finansowe, doraźne. Bez oglądania się na koszty. Wybór zawodu, podjęta ścieżka życiowa w przyszłości – bez względu na to, czy zostaną w nauce, czy będą realizować własny biznes – wymusi na nich wąską specjalizację albo zmianę wykształcenia, ale otrzymana wiedza uniwersytecka z różnych dziedzin da im większą pewność siebie w tym rozwijającym się w bezmyślnym tempie współczesnym świecie.

Taki model realizowany jest w Wielkiej Brytanii. Oxford University opublikował 11 lipca 2013 r. wyniki badań, które wyraźnie pokazują, że absolwenci studiów humanistycznych brytyjskich uczelni odgrywają znaczącą i stale rosnącą rolę w gospodarce Wielkiej Brytanii. Dlaczego w Polsce nie może być tak samo?

Dr hab. Mirosław A. Supruniuk, historyk nauki i kultury, kieruje Archiwum Emigracji i Muzeum Uniwersyteckim w Toruniu.