Cezura?

Magdalena Bajer

W wielu gremiach i na różnych łamach toczy się (nie bardzo bystrym nurtem) debata o kondycji uniwersytetu. W Polsce, ale na szerszym tle europejskim, z odniesieniami poza Atlantyk, gdzie widzimy wzory – poziomu, organizacji, oddziaływania na szersze otoczenie – nie bardzo liczne, lecz bezdyskusyjne.

Rodzime środowiska akademickie poruszyła decyzja o likwidacji studiów filozoficznych na Uniwersytecie w Białymstoku z 28 listopada 2013 r., mobilizując do wystosowania „Listu otwartego w obronie filozofii” do minister nauki i szkolnictwa wyższego, który podpisało wielu intelektualistów z różnych kręgów światopoglądowych, ideowych, politycznych, różnych specjalności i z różnych placówek naukowych.

Nikt zapytany czym jest uniwersytet – wedle wyobrażeń ukształtowanych przez tradycję, a nie dzisiejszych doświadczeń – nie zaprzeczy, że jest jednym z owych dóbr drogich i cennych, jakich nie wolno (i nie warto) zastępować tańszymi. Upewniają o tym rytuały towarzyszące różnym etapom życia w uniwersyteckiej wspólnocie – od immatrykulacji na pierwszym roku studiów po odnowienie doktoratu pół wieku po jego uzyskaniu. Drogim rzeczom dajemy cenną oprawę. W opinii wielu wątpiących stają się one, albo już się stały, pustą dekoracją wypranej z naukowego dostojeństwa i osobowych autorytetów rzeczywistości uniwersytetu. I oczywiście nie o dostojeństwo chodzi, lecz o poziom uprawianych badań, kształconych ludzi, który zapewniał przez wieki, dzisiaj zaś nie zapewnia.

Podczas jednej z dyskusji o tym, zorganizowanej w Warszawie z inicjatywy kwartalnika filozoficznego „Kronos”, usłyszałam kilka razy słowa: degrengolada, zapaść, kryzys – na określenie aktualnej sytuacji uniwersytetu Polsce. Nie były to emocjonalnie zabarwione epitety, gdyż wypowiadający je przedstawiciele środowisk akademickich używali tych określeń w „gęstym” treściowo kontekście. A uczestnikami debaty byli ludzie z kilku ośrodków, kilku specjalności humanistycznych, o rozmaitych skłonnościach politycznych. Brakowało reprezentantów przyrodoznawstwa (najszerzej rozumianego), dlatego pewnie, że spotkanie miało tytuł „Bunt humanistów”, z założenia więc humanistów zgromadziło. Skojarzenie humanistyki z uniwersytetem jest mi, jako filologowi polskiemu, bliskie, niemniej ciekawiłoby zdanie tych, co świat bardziej opisują niż interpretują. Myślę, że w kolejnych etapach debaty będzie okazja, żeby je poznać. Nieuczonym dzisiaj łaciny trzeba przypomnieć, że uniwersytet ma w nazwie całość, powszechność poznania – zogniskowaną w jednej strukturze, która ową powszechność zapewnia.

Bolączki i ich źródło

Sporo uwagi zaprzątnęły kwestie nienowe – te, na które od pewnego już czasu utyskujemy coraz powszechniej, którymi zaczął się kłopotać resort, chcąc im zaradzić – mianowicie uciążliwości biurokracji, nieznośnie skomplikowane procedury pozyskiwania funduszy, wnioskowania o granty itd. Wydaje się, że rozważając tę sytuację nie zajdziemy daleko bez odwołania się do podstawowej wartości czy, jeśli kto woli, podstawowego atrybutu wspólnoty, mającej, jak uniwersytet, pomnażać osiągnięcia w poznawaniu prawdy o świecie i formować ludzi do tego zdolnych, jakim jest zaufanie.

Słyszę już z wielu stron argumenty, że w erze masowego kształcenia nie daje się na samym zaufaniu między kształcącymi i kształconymi oraz w obrębie każdej z tych grup budować relacji zapewniających efektywność. To oczywiste i nikt rozsądny nie kwestionuje potrzeby kontrolowania jak członkowie wspólnoty, także uniwersyteckiej, wykonują swoje zadania, a uprzednio czy się do tego w ogóle nadają. Im wspólnota liczniejsza, a kontakty bardziej zespołowe niż indywidualne, tym bardziej potrzeba kontroli. Jednak nie da się kontaktów oprzeć wyłącznie (nawet może głównie) na najbardziej precyzyjnych algorytmach, jak nie da się ocen – ludzi, ich pomysłów, propozycji, publikacji, sprawozdań ocenić wyłącznie w ten sposób.

Na przerosty parametryzacji zaczęto narzekać jakiś czas temu, (także na łamach FA) i wolno chyba mieć nadzieję, że zostaną, przynajmniej trochę, zniwelowane. Poleganie na „gotowcach”, jakimi są wszelkie bibliometrie, ma nie tylko ten ujemny skutek, że pociąga za sobą wypełnianie dziesiątków rozmaitych arkuszy, kwestionariuszy itp., zabierając czas twórczości naukowej czy wzbogacającym umysł lekturom, ale i gorszy moim zdaniem, jakim jest swego rodzaju rozleniwienie tych, którzy oceniając nie muszą angażować własnej wiedzy o przedmiocie ocenianej pracy ani własnego doświadczenia oraz intuicji w kontakcie z konkretnym człowiekiem (studentem, doktorantem). W tej perspektywie dokuczliwa bolączka nabiera istotniejszego znaczenia. Tym bardziej trzeba się starać ją usunąć.

Zaufanie staje się deficytowe w całym naszym życiu społecznym. Ten proces trwa, zdaje się przyśpieszać i żadne zadekretowane reformy, na żadnym szczeblu tego szybko nie zmienią. Zastanawiam się jednak, gdzie należałoby próbować rozpocząć próby odwracania lub tylko poprawiania sytuacji. Na uniwersytecie?

Wrażliwość ludzi uniwersytetu na autonomię tej instytucji i tego środowiska, przywiązanie do swobód akademickich, którego nie osłabiły masowość ani komercjalizacja, tj. konieczność liczenia się z czynnikami zewnętrznymi, przede wszystkim rynkiem, wydaje się okolicznością sprzyjającą pielęgnowaniu wewnątrz uniwersyteckiej wspólnoty takiej cnoty jak zaufanie – z całą świadomością, że efekty będą nikłe i odległe. Ta akurat wspólnota musi mieć pole działań międzyludzkich maksymalnie wolne (całkiem wolne nie może być) od potrzeby kontrolowania tych działań czy to przez osoby spoza tego pola, czy to za pomocą zapisanych regulacji. Przypomina się niegdysiejsza (z lat chyba jeszcze siedemdziesiątych) dyskusja na temat mistrz-uczeń, którą to relację zdegradowała masowość kształcenia, za którą tęsknota zaczyna się znów głośniej odzywać.

Obserwując przejawy niepokoju o stan uniwersytetu w kręgach ludzi nauki i kultury (nie wyłącznie akademickich) i w resorcie, spodziewam się działań, które spowodują (przynajmniej) ograniczenie biurokratycznych bolączek. Przezwyciężenie kryzysu wymaga najpierw dobrze udokumentowanej diagnozy.

Niejasne pojęcie: elita

Podczas dyskusji zorganizowanej przez „Kronos” prof. Grażyna Borkowska z IBL PAN sformułowała tezę-pytanie bardzo, moim zdaniem, płodną dla rozważań: czy w społecznej świadomości obecna jest potrzeba istnienia uniwersytetu, a jeśli jest, to jaką treść zawiera. To, oczywiście, temat na dużą książkę poprzedzoną rozległymi badaniami i nikt nie oczekiwał definitywnej odpowiedzi podczas dwugodzinnego spotkania. Pytanie kieruje wszakże ciekawość w stronę doświadczeń każdego, kto obserwuje przemiany zachodzące w Polsce po przełomie ustrojowym, a w świecie wraz z rozwojem cywilizacji w ostatnich kilku dekadach.

U nas w tym okresie powstało parę nowych uczelni państwowych i kilkakroć więcej prywatnych. Pośród tych drugich niektóre dorobiły się znacznej renomy (Akademia Leona Koźmińskiego, Szkoła Wyższa Psychologii Społecznej, Wyższa Szkoła Biznesu National-Louis University), inne okazały się słabe i upadną wraz z niżem demograficznym. Osiągnęliśmy jeden z najwyższych w Europie wskaźników skolaryzacji na poziomie uniwersyteckim.

Czy tego chciało i dalej pragnie polskie społeczeństwo? Na pewno powszechne stało się przekonanie, że dyplom – formalnie potwierdzający obecny status inteligenta – zapewnia, a co najmniej bardzo ułatwia znalezienie pracy, która z kolei warunkuje miejsce bliżej górnych szczebli drabiny społecznej. Jednocześnie wydaje się, że w powszechnej świadomości zatarło się historycznie utrwalone zadanie uniwersytetu, jakim jest formowanie elit. Tworzenie tej cienkiej warstwy, która sprawuje przywództwo – duchowe, intelektualne, kulturowe – w narodowej wspólnocie. Spowodowały to, jak się zdaje, dwa przede wszystkim czynniki, poza już wymienianym umasowieniem wyższego wykształcenia, sprawiającym, że posiadanie go nie zawsze wiąże się z wyróżniającymi walorami charakteru, twórczą osobowością, szczególnie przenikliwą wyobraźnią.

Jeden to naturalne w demokracji spłaszczenie społecznej hierarchii, zmniejszenie dystansu między ową warstwą zajmującą najwyższy szczebel drabiny a resztą społeczeństwa rozlokowaną na kolejnych niższych szczeblach. Ów dystans pieczętowały kiedyś zajmowane stanowiska, jakkolwiek same nie wyczerpywały wymagań stawianych elitom. Pojęcie elity straciło wyraźne kontury także za sprawą zakorzenienia się w świadomości kategorii egalitaryzmu jako ideału społecznego, co się utrwaliło w epoce naporu ideologii komunistycznej, kiedy owo pojęcie przedstawiano jako podejrzane o afiliacje ze społeczną niesprawiedliwością.

Drugi czynnik, jaki je wypaczył, to kultura masowa, która wylansowała celebrytów nader często z elitami mylonych, a co gorsza utożsamianych. Do kategorii celebrytów zaliczamy polityków, tych lansowanych w mediach, rozpoznawanych najłatwiej po sposobie mówienia o adwersarzach. I gwiazdy popkultury, i politycy nie budzą zaufania, choć poruszają zbiorową wyobraźnię, a pomieszanie pojęć sprawia, że społeczeństwo traci potrzebę posiadania elit.

Czego chcemy od uniwersytetu?

Pytanie, czy to uniwersytet przestał formować elity, czy społeczeństwo przestało elit potrzebować, prowadzi do kolejnego: czego od uniwersytetu oczekujemy, konstatując, że znalazł się w głębokim kryzysie?

Obserwując dyskurs toczony w mediach, zwłaszcza elektronicznych, najszerszym i najdostępniejszym forum, można by nabrać przekonania, że Polacy pragną na uniwersytecie jedynie zyskiwać przygotowanie do pracy zawodowej poświadczone papierkiem-dyplomem, który pracę zapewni. Radykalni sceptycy powiadają, że papierek ważniejszy bywa od rzeczywiście wyniesionej ze studiów wiedzy, bowiem ta zwykle nie odpowiada konkretnym potrzebom rynku pracy. Słuchając takich rzeczy, przypominam sobie filipiki (moje i moich kolegów dziennikarzy „naukowych”) sprzed bez mała pół wieku, przeciwko zakusom ówczesnych komunistycznych władz zmierzającym do uczynienia z uniwersytetów miejsc nauki zawodu. Przygotowaniem gruntu było dokonane w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych rozbicie zapisanej w nazwie całości uniwersytetu przez odłączenie odeń wydziałów lekarskich, rolnych, ekonomicznych, a zlikwidowanie teologicznych. Prawem historycznej dygresji dodam, że to działanie miało także (przede wszystkim?) na celu zdezintegrowanie środowisk inteligenckich uznanych za wrogie powojennemu systemowi.

To zostało naprawione (już prawie całkiem) w wolnej Polsce, ale niebezpieczeństwo „uzawodowienia” studiów pojawiło się znowu w innym kontekście. Niepokój z tego powodu mąci (i osłabia) troska – mediów i części polityków – o los bezrobotnych absolwentów, a towarzyszy jej nieznajomość rzeczywistych potrzeb rynku oraz oczekiwań pracodawców. W opinii resortu ci ostatni bynajmniej nie pragną zatrudniać wąskich specjalistów, lecz fachowców z dobrze ugruntowaną wiedzą podstawową w danej branży (powszechnie wymagane jest programowanie), umiejętnością pracy w zespole i organizowania takiej pracy, zdolnością znajdowania nowych rozwiązań i przewidywania przyszłości. Zaspokajanie takich potrzeb nie może budzić obaw gremiów troszczących się o kondycję uniwersytetu. Nie grożą likwidacją filozofii ani dyskryminacją humanistyki, choć niezrozumiane lub pojęte opacznie mogłyby owocować bezsensownymi decyzjami.

Jeżeli jest tak jak mówili niektórzy uczestnicy debaty „Kronosu”, że społeczeństwu przestaje zależeć na elitach, które tradycyjnie kształcił i formował uniwersytet, jeśli przyszli absolwenci nie widzą siebie w takiej roli (to naprawdę wymaga porządnych badań), to zagrożenie jest większe niż komercjalizacja wiedzy, zacieśnienie wyższego kształcenia do sprawności praktycznych, bezrobocie i w konsekwencji emigracja najlepszych absolwentów.

Grozi nam w takiej sytuacji zatrzymanie się na aktualnym etapie historii narodowej, po którym może przyjść tylko naśladownictwo. Ubolewamy nad cywilizacyjnym zapóźnieniem przez historię tej części Europy spowodowanym. Zbyt nieśmiało jednak przeczuwamy, że dzielącą nas od innych narodów lukę można pokonać przeskakując, nie drepcząc w ślad za nimi, a bez elit zdolnych do pokazania społeczeństwu, co jest poza granicą aktualnego przewidywania, skoku nie zdołamy wykonać.

W środku

W styczniu tego roku wszyscy sygnatariusze „Listu otwartego w obronie filozofii” i trochę innych osób ze środowisk akademickich całej Polski otrzymało „Ankietę programową dla szkolnictwa wyższego i humanistyki”, opracowaną przez grono pracowników nauki z różnych ośrodków w składzie: Agata Czarnacka, Barbara Markowska, Marta Olesik, Jan Sowa. Skojarzenie w tytule szkolnictwa wyższego z humanistyką bierze się tylko w części stąd, że autorzy ankiety są humanistami, przede wszystkim wynika z poczucia, że tożsamość akademicka jest „naturalnie humanistyczna”, od początku kulturowa, kształtowana we wzajemnym oddziaływaniu uniwersytetu i kultury, a z kulturą ciągle jeszcze nie kojarzymy przyrodoznawstwa, ulegając archetypowi „dwóch kultur”. To osobny temat – ważny i aktualny.

Prawie pięćdziesiąt odpowiedzi na każde z trzynastu pytań daje obraz tego, jak wygląda uniwersytet „od środka” widziany oczami tych, którzy wypełniają jego główne zadania. Niemal bez wyjątku respondenci krytykowali to samo, co jest przedmiotem wątpliwości w szerszej debacie – nadmierną biurokrację, przerosty parametryzacji w ocenach prac i zwłaszcza pracowników. Suchej nitki nie zostawiono na Krajowych Ramach Kwalifikacji jako zupełnie nieprzydatnych do mierzenia czegokolwiek w obrębie uniwersytetu.

Zastanawiają mnie odpowiedzi na dwa pytania. Otwierające ankietę, o to, jak państwo powinno realizować zapis konstytucyjny o powszechnym dostępie do edukacji (tu wyższej). Drugie o „okręty flagowe”. Przy zgodnej opinii, że wymieniony zapis nie jest dobrze realizowany, rozważano dwa rozwiązania – radykalną zmianę polityki społecznej, tak, by rzeczywiście wyrównywała start do wyższej edukacji w całym kraju (przede wszystkim stypendia) albo wprowadzenie odpłatności za studia, przy czym to drugie respondenci opatrywali zastrzeżeniami związanymi z niedostatkiem wielu rodzin potencjalnych studentów. W odpowiedziach na to pytanie wskazywano na konieczność rozwiązania dylematu: powszechny dostęp i elitarność szkół wyższych (wymieniano publiczne), które mają charakter formacyjny i „opierają się utowarowieniu”. Laik, jak ja, znajduje odpowiedź w innych głosach ankietowanych, którzy jednoznacznie stwierdzają, że realizowanie konstytucyjnego uprawnienia musi się opierać na kryterium walorów intelektualnych kandydatów, ich rozpoznanych zdolnościach w wybranej dziedzinie studiów i ich postawie wobec świata – o ile tę można w momencie startu rozpoznać.

Drugie pytanie (w ankiecie piąte) o ideę „okrętów flagowych” upewnia mnie we wspomnianym wyżej przeświadczeniu o mocnej i trwałej obecności w myśleniu środowisk akademickich ideału egalitaryzmu, a w każdym razie dużej wrażliwości na jakiekolwiek możliwe zagrożenie owej, zapisanej w Konstytucji – źle realizowanej – równości szans. Wszyscy zainteresowani bez namysłu wymienią najlepsze polskie uniwersytety, lecz pomysł, by im dać więcej pieniędzy, żeby szybciej się rozwijały i doskonaliły, jest kwestionowany – z perspektywy sprawiedliwości społecznej.

Poza ową wrażliwością, czy nadwrażliwością zgoła, w rezerwie do „okrętów flagowych” (niewątpliwie tworząc je, trzeba by uwzględnić wiele okoliczności choćby kwestię drenażu najlepszej kadry z ośrodków „prowincjonalnych”, gdzie nierzadko rosną szkoły naukowe w określonych specjalnościach) ujawnia się coś głębszego, co będzie w dłuższej perspektywie do przezwyciężenia, mianowicie również wspomniany, postępujący spadek zaufania. Dotyka on, jak się okazuje, także środowiska akademickie i nie jest to tylko nieufność wobec władz odpowiedzialnych za naukę i szkolnictwo wyższe, choć ta przeważa, ale zwątpienie, czy w samej wspólnocie, „w środku” uniwersytetu są dzisiaj siły zdolne do uczciwego, wolnego od wpływów pozamerytorycznych wyboru „okrętów flagowych”, a potem sterowania nimi, by nie zboczyły z kursu ani nie osiadły na mieliznach.

* * *

Debata, która stała się asumptem do niniejszych moich uwag, nie była pierwszym głosem troski o uniwersytet i jego przyszłość, nie będzie też głosem ostatnim (zapowiedziano to expressis verbis) ani odosobnionym. W różnych miejscach i różnych gremiach, nie tylko polskich, rozmawia się o potrzebie zasadniczej rewizji dotychczasowych strategii w obszarze nauki i wyższego kształcenia nowoczesnych społeczeństw. Być może wyznaczy to cezurę między czasem zabiegania o jak największą liczbę wykształconych obywateli a czasem starań, by zawsze niewielkie liczebnie elity były przez naturalne dla ich powstawania środowisko, tj. uniwersytet, formowane do wypełniania dalekosiężnych zadań cywilizacyjnych. 