Lektoraty

Marek Misiak

Od wielu lat interesuję się kinem i posiadam w domu sporą kolekcję filmów na DVD. Część z nich to pozycje nigdy w Polsce nierozpowszechniane i kupione przez Internet za granicą. Od czasu do czasu znajomi proszą mnie o pożyczenie któregoś z tych filmów. Zdarza się, że dany film posiadam tylko w angielskiej wersji językowej lub z angielskimi napisami. Lojalnie uprzedzam o tym wówczas przed wypożyczeniem. Niestety, często stykam się wówczas z reakcją: „A nie, to nie biorę. A nie dałoby się tego jednak zdobyć z polskim lektorem albo z napisami?”.

Problemem nie jest to, że osoby te mają trudności ze zrozumieniem, że jest wiele filmów, których nie da się zdobyć w polskiej wersji językowej – ani legalnie, ani nielegalnie – ale fakt, że moi znajomi to w większości osoby z wyższym wykształceniem. Nie są w stanie zaryzykować obejrzenia filmu w oryginale po angielsku, a mimo to wpisują w CV: „znajomość języka angielskiego – biegła”. Mam złą wiadomość: jeśli nie jest się w stanie oglądać w wersji oryginalnej filmów niemówionych w jakiejś specyficznej gwarze albo nie jest się w stanie czytać po angielsku książek czy choćby artykułów na Wikipedii, to trudno mówić o naprawdę dobrej znajomości języka obcego. Dlatego uważam, że choć większość polskich studentów zna język angielski lub (rzadziej) niemiecki czy francuski, naprawdę dobra znajomość języków obcych jest wyraźnie rzadsza niż mówią o tym statystyki. Naprawdę solidnie znają języki głównie ci studenci, którzy planują karierę naukową albo studiują kierunki wymagające korzystania ze źródeł po angielsku oraz, rzecz jasna, studenci neofilologii, ale tam jest to po prostu częścią programu studiów.

Zło konieczne

Zastanawiałem się nad tym, dlaczego tak jest – i przypomniałem sobie lektoraty z języków obcych na studiach. Większość moich koleżanek i kolegów z grupy deklarowała tam, że chce się nauczyć języka obcego tylko w takim zakresie, „żeby się dogadać”. Chyba żyli w przekonaniu, że takie dogadanie się nie wymaga znajomości zbyt zaawansowanej. Pytanie jednak, do czego chce się tego języka używać. Jeśli „dogadanie się” ma oznaczać np. komunikację podczas zagranicznej wycieczki, to jest to znajomość języka na poziomie niewiele lepszym od rozmówek turystycznych, a zatem w żadnym wypadku nie „dobra”. Natomiast w sytuacjach zawodowych konieczne jest płynne mówienie i bogate słownictwo; z własnego doświadczenia wiem, że napisanie służbowego e-maila czy dokonanie ustaleń handlowych przez telefon wymaga czegoś więcej niż „dogadania się” – choćby używania bardziej formalnego języka.

Organizowane na uczelniach lektoraty są moim zdaniem prowadzone solidnie i stanowią dobrą okazję do uzyskania znajomości języka obcego na średnio zaawansowanym poziomie. Szkoda tylko, że wielu studentów z tej okazji nie korzysta, traktując lektoraty jako zło konieczne (podobnie jak wszystkie inne zajęcia niebędące częścią głównego toku studiów, jak np. WF). Znam wiele osób, które wykorzystując posiadany certyfikat językowy, uzyskany jeszcze w szkole średniej (najczęściej FCE lub ZD1), załatwiły sobie wpis z języka obcego do indeksu i przez całe studia na żaden lektorat nie chodziły. Rozumiem osoby pracujące, które każdą wolną chwilę poświęcają na zarobienie na studia, ale dlaczego ktoś utrzymywany przez rodziców nie korzysta z okazji odbycia bezpłatnego kilkusemestralnego kursu języka obcego, prowadzonego przez wykwalifikowanego nauczyciela? Myślę, że wynika to głównie z faktu, że studentom nie wyjaśnia się na początku studiów, czym jest lektorat, jaką jest okazją i – na ogólniejszym poziomie – jakie ma znaczenie znajomość przynajmniej jednego języka obcego dla człowieka legitymującego się jakimkolwiek wyższym wykształceniem.

Lektoraty prowadzone są na ogół metodami dość tradycyjnymi (książka – tablica – zeszyt – odtwarzacz CD), warto jednak zwrócić uwagę, że również większość prywatnych szkół językowych na kursach dla dorosłych stosuje głównie takie metody. Problemem nie jest to, że nauczanie nie odbywa się za pomocą najnowocześniejszych multimediów. Zabrzmi to może jak wypowiedź zgorzkniałego emeryta, ale jeśli ktoś chce się uczyć i ma motywację, to nauczy się i z podręcznika sprzed 20 lat z dodatkiem nagrań audio i wideo. Gorsza niż można się spodziewać znajomość języków obcych wśród studentów nie wynika zatem moim zdaniem ze sposobu nauczania na uczelniach, ale raczej z nastawienia samych studentów. Nie są oni bynajmniej niechętni nauce języków, napotkałem jednak u nich szereg przekonań na temat sposobów i celów tej nauki, które skutkują powierzchowną znajomością języków, niespełniającą moim zdaniem kryteriów znajomości „biegłej”, a często nawet „dobrej”.

Rewolucyjne metody

Wielu studentów cierpi na graniczącą z fobią niechęć do nauki gramatyki w jakiejkolwiek formie. Mam wrażenie, że wśród polskich żaków świadomość tego, czym tak naprawdę jest skuteczna nauka języka, jest praktycznie żadna. Nic dziwnego, że do takich odbiorców z łatwością trafia przekaz reklamowy obiecujący piorunująco szybką naukę przy użyciu rewolucyjnych metod. Tymczasem te „rewolucyjne metody” dotyczą głównie nauki słówek. Natomiast, moim zdaniem, nie sposób naprawdę dobrze opanować języka obcego bez znajomości występujących w nim konstrukcji gramatycznych; czasów (w języku angielskim jest ich wyjątkowo dużo), trybów, sposobu konstruowania zdań złożonych itp. Można mówić płynnie, ale niegramatycznie, a to umożliwia komunikację na ulicy, ale już nie tłumaczenie własnych tekstów naukowych na angielski czy prowadzenie korespondencji służbowej. Można mieć wówczas bardzo bogate słownictwo, ale taką znajomość języka trudno uznać za biegłą. W dodatku w wielu językach użycie konkretnego czasu czy konstrukcji gramatycznej w znaczący sposób modyfikuje znaczenie zdania (zmieniając np. relację o faktach w przypuszczenie lub nierealną fantazję). Takie subtelności osobie, która zaawansowaną gramatykę uważała za potrzebną tylko tłumaczom, będą po prostu umykać.

Wśród studentów pokutuje wreszcie rozpowszechniony również pośród wielu innych Polaków mit, że tak naprawdę dobrą znajomość języka obcego można zyskać tylko wtedy, gdy pomieszka się przynajmniej jakiś czas między ludźmi posługującymi się nim na co dzień. To prawda, że rok w Anglii czy USA znacząco wpływa na umiejętności komunikacyjne w języku angielskim. Problem w tym, że wielu studentów nie przykłada się specjalne do nauki języków obcych w szkole czy na studiach, wychodząc z założenia, że i tak niewiele się nauczą. Przeoczają w ten sposób dwie rzeczy. Po pierwsze, żeby taki pobyt w obcym kraju był rzeczywiście skuteczny, musi być już jakaś podbudowa w postaci w miarę dobrej znajomości języka jeszcze przed wyjazdem. Po drugie, obecność za granicą pozwoli opanować perfekcyjnie głównie potoczny język mówiony; to umiejętność ważna, ale nie jedyna istotna przy biegłej znajomości języka obcego. Po trzecie wreszcie, nie każdy ma możność spędzić 2-3 lata za granicą, a przecież znajomość języków obcych jest współcześnie konieczna i dostępna nie tylko tym, którzy mogą sobie pozwolić na czasowe osiedlenie się w Anglii, Niemczech czy Francji.

Studenci uczący się w Polsce języków obcych są też często nieświadomi tego, że język nie funkcjonuje w próżni – idzie za nim kultura narodów, dla których jest on językiem ojczystym. Niektóre różnice między językami wynikają z różnic kulturowych czy odmiennej historii różnych krajów i narodów. Jeśli chce się osiągnąć biegłość w danym języku, trzeba się – przynajmniej w jakimś stopniu – daną kulturą lub kulturami zainteresować. Kult znajomości jedynie języka mówionego i „dogadania się” powoduje, że uczący się języków nie czytają książek w tych językach ani nie oglądają filmów w oryginale. To jednak jest pochodną innej tendencji – do traktowania filmów (zwłaszcza) czy literatury pięknej wyłącznie jako rozrywki, możliwie niezobowiązującej. Odbiór tych treści powinien więc wymagać jak najmniej wysiłku, a książka/film w języku obcym niewątpliwie wymagałyby większego skupienia. Dla mnie osobiście sytuacja, w której interesujący mnie film mogłem obejrzeć tylko w oryginale, stanowiła dodatkową motywację do jego obejrzenia – w ten sposób przyjemne mogłem połączyć z pożytecznym.

Fascynująca przygoda

Opisany problem nie jest żadną patologią, którą należałoby aktywnie zwalczać (inaczej byłoby, gdyby studenci w ogóle nie znali języków obcych i nie chcieli się ich uczyć). Ważne jest natomiast, by nowo przyjęci studenci dowiadywali się nie tylko, że uczelnia daje im szansę uczenia się języków, ale także jak się ich uczyć. Należy wytrącać ich z błogiego spokoju, że jeśli „umieją się dogadać”, to znają język obcy. Największym problemem nauki języków jest to, że większość uczniów dochodzi do jakiegoś etapu – najczęściej do poziomu średnio zaawansowanego lub zaawansowanego, ale dalekiego jeszcze od biegłości – po czym uznaje, że zna już dany język i nie uczy się dalej – „bo przecież umiem się dogadać, tyle starczy”. A potem, gdy na rozmowie kwalifikacyjnej do takiej czy innej pracy znajomość danego języka jest sprawdzana w praktyce, okazuje się, że został przyjęty ktoś inny, kto znał go lepiej, stosował mniej potocznych zwrotów i robił mniej błędów gramatycznych.

Naprawdę biegłe opanowanie języka obcego wymaga wielu lat nauki, a tak naprawdę nie kończy się nigdy. Uczę się angielskiego od 20 lat i mając z nim kontakt na co dzień widzę, jak wiele jest jeszcze słów, wyrażeń, subtelności znaczeniowych i konstrukcji gramatycznych, których nie znam. Warto, by polscy studenci byli świadomi, że nauka języka obcego to nie coś, co można „odfajkować” albo co przyjdzie samo, gdy pomieszka się za granicą. Nauka języka to fascynująca przygoda. Niektórzy moi znajomi dziwią się, że w wiele lat po studiach nadal uczę się języków. Robię tak nawet nie dlatego, że potrzebuję ich do pracy, ale dlatego, że to jedna z najbardziej rozwijających rzeczy, jakie znam. Warto, by jak najwięcej studentów też o tym wiedziało. 