Kurczewscy

Magdalena Bajer

Pamięć rodzinna jest przerwana”, zaczął rozmowę prof. Jacek Kurczewski, przedstawiając się jako dziecko… wojny i PRL, wychowane przez kobiety, bo mężczyźni znikli z domu, aby wracać w latach 1955-56. A kobiety, pośród trosk o codzienny byt jego i starszego brata, nie pielęgnowały pamięci. Wojnę przetrwały obyczaje „dziecinnego pokoju”, oddzielonego od życia dorosłych domowników, skąd mieszkańcy wychodzili na wspólny obiad zwykle raz w tygodniu, kiedy to wymagano dobrych manier.

Miejsce naznaczone

Mój rozmówca, urodzony w r. 1943 w Edynburgu, nie zapamiętał dziadka macierzystego, profesora Politechniki Warszawskiej Antoniego Jawornickiego, który żył w latach 1886-1950 i mieszkał przy profesorskiej ul. Górnośląskiej także po wojnie, w domu, który ocalał wypalony i został „zakwaterowany” do granic pojemności. Akademicką tradycję tego adresu kontynuują teraz z żoną – Joanną – w innej niż dziadek dziedzinie.

Antoni Jawornicki skończył architekturę na Politechnice Warszawskiej, po czym studiował w paryskiej École Spéciale d’Architecture do r. 1911. Po powrocie do kraju pracował na Wydziale Architektury PW, kierował także Wydziałem Urbanistyki Zarządu Miasta Warszawy.

W dźwigającej się z rozbiorowych zapóźnień i wojennych zniszczeń niepodległej Polsce, którą tamto pokolenie pragnęło modernizować na wzór przodujących krajów europejskich, prof. Jawornicki rozwijał dziedzinę wówczas nową, ogromnie potrzebną – urbanistykę. W Warszawie jego dziełami były m.in. rozbudowa placów: Saskiego (dzisiaj Piłsudskiego), Teatralnego i św. Floriana na Pradze, plan dzielnicy Czerniaków oraz Pola Mokotowskiego.

Pionier urbanistyki polskiej, zarazem znaczący jej reprezentant w skali międzynarodowej, ceniony jest przez potomnych, działających w coraz drobniej specjalizującej się dziedzinie (i badań, i praktyki zawodowej), za rozległość horyzontów wyobraźni, wszechstronność i różnorodność projektów. Obok rozwiązań obejmujących kluczowe dla funkcjonowania miasta obszary, projektował budynki użyteczności publicznej, jak rozbudowywany stołeczny ratusz, szpital Przemienienia Pańskiego na Pradze, siedzibę polskiej IMKI, ale także kościół w podwarszawskich Pyrach, domy dla urzędników państwowych, wnętrza hoteli: Bristol (wnuk odnalazł krótki artykuł profesora o projekcie „bar-dancing”) i Europejski. Te rozmaite prace odznaczały się bogactwem stylistycznym, nawiązywały do różnych, starannie wybieranych tradycji. W latach międzywojennych rozległa i wieloraka twórczość architektoniczno-urbanistyczna oraz związane z nią działania organizacyjne były podporządkowane wizji nowoczesnej stolicy państwa zawartej w „Planie regulacyjnym m. st. Warszawy”. Podobny plan powstał również dla Poznania.

Niezmiernie ważny i zupełnie pionierski wątek w twórczości urbanistycznej stanowiło projektowanie miast-ogrodów. Pierwszym była Podkowa Leśna z dużym parkiem w centrum i pasami zielni wzdłuż strumieni płynących przez miasto.

Antoni Jawornicki należał do grona zgromadzonych w Politechnice Warszawskiej architektów, urbanistów, ale także historyków, archeologów, konserwatorów, którzy inspirując się wzajemnie stworzyli oryginalną w skali międzynarodowej szkołę myślenia o przestrzeni służącej ludziom, którzy ją zamieszkują.

Dziadek mojego rozmówcy miał także talenty i upodobania artystyczne. Malował i rysował – pejzaże, portrety, akty – gromadził w warszawskim domu dzieła sztuki, artystyczne przedmioty użytkowe, zabytkowe meble. Większość tego zasobu spłonęła w czasie powstania warszawskiego. Pozostał może genius loci, bo dzisiejszy profesor socjologii chciał studiować malarstwo.

Babcia, niania, maniery

Starszy brat, Andrzej, był z dziadkiem zżyty, bo ten go wychowywał zanim rodzice przywieźli z Anglii Jacka. Historia nie pozwoliła wnukowi pójść dokładnie jego śladem. Nie mając szans na studiowanie architektury w czasach stalinowskich, musiał poprzestać na technikum budowlanym.

Rodzice poznali się przed wojną w Paryżu, gdzie Maria Jawornicka studiowała nauki polityczne, a Mieczysław Kurczewski pracował w ataszacie wojskowym. Dyplomowany oficer „dwójki” studiował przed wojną orientalistykę u wybitnego pioniera tej dziedziny w Polsce Ananiasza Zajączkowskiego i opublikował książkę Turcja, wydaną przez Wojskowy Instytut Geograficzny. Podczas wojny służył w polskich siłach zbrojnych na Zachodzie. Żonie udało się w 1940 r. przedostać do Francji, a stamtąd do Anglii, gdzie się spotkali. Młodszy syn nie poznał nigdy szczegółów wywiadowczej pracy ojca, który „tajemnicę wojskową zachował do końca”.

Kiedy „funkcjonariusza sanacyjnego ustroju” UB aresztowało (1948 r.), a matka umarła w 1953 r. nie doczekawszy powrotu męża z więzienia, chłopcami zajęły się kobiety. Babcia i niania, jej koleżanka z carskiej jeszcze szkoły, miały za sobą wspólne doświadczenie bojowych sufrażystek podczas strajku szkolnego w 1905 r.

Obawa stalinowskich represji naznaczyła dzieciństwo mojego rozmówcy milczeniem o rodzinnej przeszłości, o losach i zasługach przodków. Łącznikiem z dawnymi czasami było mieszkanie, w którym udało się przetrwać mimo parokrotnych gróźb wyrzucenia rodziny więźnia politycznego poza granice Warszawy. Tradycyjnie inteligenckie albo zgoła szlacheckie pozostały wpajane dzieciom dobre maniery – potoczny wyraz wiadomości dobrego i złego.

Jacek Kurczewski – trochę, jak wspomina, pod wpływem szkolnego kolegi i przyjaciela Jakuba Karpińskiego – nie oglądał się wstecz, ale umacniał w przekonaniu, że ważne jest to, co się w życiu zrobi samemu. Cokolwiek miał robić, postanowił robić w Polsce, mimo atrakcyjnych okazji wyjazdu za granicę.

W domu nasiąkał egalitaryzmem, wyrażającym się w opowieściach i babci i niani, ironią wobec „klas posiadających”, ale zapamiętał, że małżeństwo dziadka z córką lekarza, (babcią z domu Radziszewską) pradziadek uważał za mezalians, a także precyzyjne odróżnianie przez samą babcię inteligentów od półinteligentów, co miewało podtekst społeczny.

Wychowywała go przede wszystkim niania, pani Apolonia Skaczkowska. W młodości nauczycielka wiejska z wyboru, po rewolucji prowadziła w Rosji dom dla polskich sierot. Poprzez Syberię znalazła się w Warszawie i została w profesorskim domu do końca życia, opiekując się najpierw młodszą córką, ciocią mego rozmówcy, później jej siostrzeńcami. To wychowanie pan profesor określa mianem: domowe. Z odmawianiem pacierza, niedzielną mszą św., ale rezerwą wobec księży, uznaniem dla demokracji w wersji PPS-owskiej, abominacją do endecji.

Polityka, książki, socjologia

Profesor Kurczewski uważa, że nie ma w Polsce porządnego badania tego, co ludzie czytają, a co bardzo istotnie i trwale kształtuje ich stosunek do świata. Sam zaczął czytać (przed pójściem do szkoły) w Szczecinie, gdzie rodzice zamieszkali na krotko po powrocie do Polski, angażując się w „kolonizowanie” portowego miasta, zasiedlanego głównie przez osadników wojskowych. Ojciec pracował w zarządzie portu jako shipchandler – dopóki władze nie uznały go za osobę niebezpieczną dla nowego ustroju.

Syn czytał książki „mieszane”: dziecinną Słoń Bob i… W pogoni za pełnią życia Franka Harrisa. Potem, w Warszawie, były lektury dostarczane przez kuzynkę mamy z biblioteki British Council i te z czytelni spowinowaconej z rodziną pani Żarynowej – książki kowbojskie, także radzieckie, jak Timur i jego drużyna, ulubiona powieść przyszłej żony, Joanny. Ogromne wrażenie zrobił na chłopcu Szerszeń Ethel Lilian Voynich, znaleziony na wakacjach i książki o męczennikach Kościoła w Meksyku od księdza proboszcza. Do tego stosy starych francuskich czasopism z babcinego kufra. Mój rozmówca nazywa to wszystko „legalnym drugim obiegiem”, co jest dobrą oceną strawy duchowej, jaką się karmił w ponurych czasach.

„W moim życiorysie przejście między szkołą podstawową i liceum jest ważne, bo przypadło na Październik, jakkolwiek polityka była i wcześniej obecna w szkolnych rozmowach”. Przez cztery lata w Liceum im. Zamojskiego Jacek Kurczewski wydawał czasopismo, czytane także przez nauczycieli, w którym ręcznie zapisywał utwory Mrożka i Gombrowicza. W autorskim tekście na tych rękopiśmiennych łamach dowodził, że „tożsamość europejska jest najważniejsza”, co było dlań wtedy oczywiste, a dzisiaj wspomina z satysfakcją.

Inicjację polityczną przyśpieszyła historia, jako że początki szkoły średniej naznaczyła rewolucja węgierska (listopad 1956 r.) i kolejna fala repatriacji Polaków ze Związku Radzieckiego. Przyszły socjolog zaangażował się z kolegami w oba historyczne wydarzenia – zbiórką dla Węgrów, dyżurami na dworcu wschodnim, żeby pomagać przybyszom w pierwszych krokach na nieznanej ojczystej ziemi.

Był to też czas intensywnych lektur, które moje pokolenie nadrabiało po czasie narzuconego postu, a pokolenie pana profesora pochłaniało z naturalną pasją – Faulknera, Steinbecka, Camusa, Sartre’a, co „zupełnie zmieniało sposób myślenia”. Wtedy umocniło się przekonanie, że w książkach zapisane jest to, co o świecie można i trzeba wiedzieć, zatem książki zajmują w życiu człowieka centralne miejsce.

Nie został wszakże mój rozmówca filologiem. Chciał być malarzem i miał do tego „pewne zdolności”. Ojciec wycofał złożone w Akademii Sztuk Pięknych papiery, przewidując, że syn pędzlem nie zarobi na życie. Do socjologii przekonał go Marek Gaszyński (sam ją studiował), przyjaciel z Rozgłośni Harcerskiej, gdzie razem grywali i upowszechniali jazz, co w PRL miało zabarwienie kontestacyjne. Dodatkowo poparła ten wybór ciotka Maria, z domu Znaniecka, krewna pioniera polskiej socjologii. W tym momencie naszej rozmowy pan profesor (kolejny raz) podkreślił rolę światłych kobiet w swojej rodzinie, które interesowały się życiowymi wyborami młodych i brały za ich los odpowiedzialność.

„W tamtych czasach (lata sześćdziesiąte) socjologia to było coś rewolucyjnego. I trochę artystycznego”. Marksizm nie został jeszcze na tym polu rozwinięty, a nawet „zalegalizowany”, co później socjologię wyjałowiło. Jacek Kurczewski należał do pierwszego rocznika studentów po przywróceniu kierunku zlikwidowanego w okresie stalinizmu.

Bardzo szybko został przez starszych kolegów zaproszony do Koła Naukowego, gdzie kultywowano „polityczną bezpartyjność”, co mojemu rozmówcy pozostało, a przydawało się, podczas parokrotnego przewodniczenia Warszawskiemu Oddziałowi Polskiego Towarzystwa Socjologicznego, w bojach bezpartyjnych z partyjnymi. Koło Naukowe prowadziło, co roku w lecie, badania terenowe, głównie aktywności – popaździernikowej jeszcze – mieszkańców małych miast. Podczas jednego z sezonów, w Miastku na Pomorzu, gdzie badania dotyczyły miejscowej inteligencji, poznał przyszłą żonę. Pan profesor bardzo lubi i ceni sobie badania empiryczne. Musi zawsze mieć „swoje miasteczko”, dokąd wraca z pytaniami. Teraz jest to Drohobycz na Ukrainie, rok temu był ze studentami w Górowie Iławeckim, zamieszkałym przez „przyjezdnych” – w połowie Ukraińców, w połowie Polaków. Wyniki dowodzące, że żyją po sąsiedzku, w zgodzie, z pozoru banalne, są odkryciem istotnej prawdy o tej społeczności.

„Socjologia to była droga do prawdy w czasach, gdy innych dróg nie mieliśmy lub wiodły na manowce. Poznawaliśmy, jak ludzie odnoszą się do oficjalnego hasła: „cały naród buduje socjalizm”. Za przywilej socjologa (podobnie jak dziennikarza – M.B.) mój rozmówca uważa to, że może pójść do ludzi i dowiedzieć się (dzięki metodologii naukowej wiarygodnie), co ludzie naprawdę myślą. „Moim studentom zawsze mówię, że nawet najmniejsza praca magisterska ma sens, jeżeli ujawnia coś, o czym się nie wiedziało”.

* * *

Profesor Kurczewski nie wierzy w socjologię jako „całość dającą się zamknąć w podręczniku”. W związku z tym nie przewiduje nowej ogólnej teorii. Nie ma w tym stwierdzeniu żalu ani tęsknoty za naukową syntezą wiedzy o społeczeństwie, gdyż widzi wokół mnóstwo tematów do zbadania i często żałuje, że nie może zająć się wszystkimi jednocześnie. Odkrywanie „kolorytu rzeczywistości społecznej to jest działalność twórcza”.

Osobny wątek naszej rozmowy – związek badania społeczeństwa z działaniem w społeczeństwie, obecny w życiu profesorskiego małżeństwa Joanny i Jacka Kurczewskich – był tematem wspólnej rozmowy, którą przedstawię za miesiąc. 