Plagiaty
Gdy pierwszy raz wziąłem do ręki „Forum Akademickie”, był rok 2003. Czasopismem tym zainteresowałem się raczej dlatego, że publikował w nim mój ojciec. Czytałem jego teksty, inne niespecjalnie jeszcze wówczas mnie pociągały – ich tematyka wydawała mi się zbyt abstrakcyjna.
Z jednym wszakże wyjątkiem. Już od pierwszego numeru zainteresowała mnie rubryka prowadzona przed dr. Marka Wrońskiego – „Z Archiwum Nieuczciwości Naukowej”. Informacje o dziennikarskich dochodzeniach w sprawie plagiatów o różnej skali czytałem początkowo jako swego rodzaju ciekawostki ze świata nauki. Było dla mnie w jakiś sposób zrozumiałe, że ja – dwudziestoletni student – odczuwam czasem pokusę, by pójść na skróty i przepisać jakiś fragment z cudzej publikacji, licząc na to, że nie zostanę przyłapany. Nigdy tego jednak nie zrobiłem, tworzenie własnych tekstów dawało mi dużą satysfakcję, a poza tym – nawet jeśli byłem przemęczony i przepracowany – świadomość tego, że mogę zostać przyłapany, hamowała mnie na tyle silnie, że pokusa zaraz znikała. Nie mogłem natomiast zrozumieć, dlaczego plagiatów dokonywali ludzie utytułowani, zawstydzający często swoją inteligencją i oczytaniem. Miałem wrażenie, że są to komunikaty z jakiegoś innego państwa. Do czasu.
Jakiś czas temu miałem okazję po raz pierwszy zetknąć się ze sprawą masywnego plagiatu. Znajomy poinformował mnie, że jego koledze współpracujący z nim naukowiec zarzucił plagiat. Zostałem poproszony o sprawdzenie, czy tak faktycznie się stało. Już po kilku godzinach zorientowałem się, że licząca ponad 300 stron praca doktorska w dużej części stanowi przepisanie słowo w słowo dwóch książek. Oryginalny tekst napisany przez autora nie obejmował więcej niż 20% pracy. Publikacje, z których plagiator skompilował swoją pracę, są dostępne w bibliotekach. Autor pracy musiał również zdawać sobie sprawę z faktu, że na zagadnieniach, którymi się zajmował, zna się stosunkowo niewiele osób, zatem prawdopodobieństwo, że jego pracę prędzej czy później przeczyta któryś z okradzionych (z ich pracy intelektualnej) naukowców, jest wysokie. Jakim więc cudem mógł w ogóle zakładać, że sprawa się nie wyda? Po szeregu rozmów ze znajomymi naukowcami wyrobiłem sobie na ten temat pewien pogląd i zamierzam omówić kilka najważniejszych, moim zdaniem, przyczyn takich czynów.
Bezmyślność
Powód pierwszy jest najbardziej niewygodny. Wielu czytelników wolałoby zapewne, abym go pominął, gdyż nie pasuje on do powagi środowiska naukowego. Niestety, im więcej wiem o plagiatach, tym bardziej jest on widoczny. Znajomy policjant, oficer śledczy, powiedział mi kiedyś, że jego zdaniem ludzie nie są źli. Sprawcy przestępstw, od drobnych wykroczeń do ciężkich zbrodni, wydają się przede wszystkim… bezmyślni. Nie są w stanie przewidzieć konsekwencji swojego postępowania ani dopuścić do siebie faktu, że w wyniku ich czynów inni ludzie mogą cierpieć. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że podobnie jest z wieloma sprawcami plagiatów, którzy w jakiś niezrozumiały dla nich samych sposób nie przewidzieli do końca, że mogą zostać zdemaskowani i że konsekwencje tego mogą być jeszcze gorsze niż nieobronienie doktoratu lub habilitacji w terminie, względnie negatywna ocena okresowa. Że wtedy może nie być już powrotu na uczelnię; nie tylko na tę, z której zostało się wyrzuconym, ale na żadną inną. Pytaniem jest, czy niektórzy sprawcy plagiatów autentycznie nie myślą o konsekwencjach, czy wypierają tę świadomość.
Powód drugi jest jakby rozwinięciem pierwszego. Można nie zdawać sobie sprawy z konsekwencji swoich zachowań, można tę świadomość wypierać. Można jednak również być święcie przekonanym, że na sto procent akurat my nie zostaniemy złapani. Znów odwołam się do słów znajomego oficera śledczego: „Gdyby ludzie wiedzieli, że zostaną złapani, nie popełnialiby przestępstw. Ale każdy, kto popełnia z premedytacją zaplanowane przestępstwo, jest przekonany, że akurat on nie zostanie złapany”. Skąd bierze się takie niczym nieumotywowane przekonanie o swoim wybraństwie? Czasem wynika to z chorobliwie wysokiej samooceny („jestem sprytniejszy i dlatego mnie nie złapią”), czasem z wyjątkowo silnych zdolności do autosugestii („przecież to niemożliwe, żeby mnie złapali”).
Kolejny powód prowadzi nas do motywacji związanych mniej z psychologią, a bardziej z rachunkiem prawdopodobieństwa. Niektórzy moi rozmówcy sugerowali, że przyczyną plagiatów jest ogromna produkcja publikacji naukowych różnej objętości. Wiele z nich, choć zostały wydane, czytał tylko opiekun naukowy, recenzenci i ewentualnie bliscy autora (o ile wykazali tyle samozaparcia). Plagiator może być zatem przekonany, że dotyczy to również jego pracy i że w związku z tym szansa na wykrycie niesamodzielności publikacji jest na tyle niewielka, że warto zaryzykować. Zresztą nawet lektura tekstów dr. Wrońskiego pokazuje, że wykrycie wielu bardzo masywnych i bezczelnych plagiatów bywa często dziełem przypadku – i to pomimo wdrożenia procedur sprawdzania prac programem Plagiat.
Powód czwarty to zaś brak czasu. Doktoranci i pracownicy naukowi nie bez powodu narzekają na przemęczenie i nadmiar obowiązków. Zatrudnienie na wielu uczelniach jest redukowane, przez co obciążenie obowiązkami dydaktycznymi i administracyjnymi zwiększa się. Stosowane kryteria ocen dorobku naukowego powodują, że w wielu sytuacjach ilość liczy się bardziej niż jakość. Zaś wielu młodych doktorów czy doktorantów musi dorabiać na różne sposoby do niskich uposażeń, co również nie sprzyja skupieniu na tworzeniu publikacji. Chciałbym wyrazić się tu bardzo jasno: kwestie, które wyliczyłem powyżej nie stanowią żadnego usprawiedliwienia. Dla plagiatów nie ma usprawiedliwienia – nigdy. Natomiast może to wyjaśniać, skąd się bierze tyle ujawnionych dotąd przez dr. Wrońskiego plagiatów również wśród utytułowanych naukowców – nawet profesorów zwyczajnych. Goniony przez terminy oddania prac do publikacji czy ocen okresowych doktorant czy pracownik naukowy dokonuje plagiatu niejako pod presją, w przekonaniu, że nie ma innego wyjścia. Że okoliczności jego życia powodują, że nie jest w stanie uczciwie zdobyć żądanego od niego dorobku w postaci publikacji. Często nawet może mieć świadomość, że to, czego się dopuszcza, jest złem – ale jest przekonany (choć to dla niego smutna konstatacja), że jest to zło konieczne.
Zmiana mentalna
Dochodzimy tu wreszcie do powodu piątego, dla mnie najbardziej przerażającego. To właśnie on jest najczęściej przyczyną plagiatów dokonywanych przez studentów. Powodem tym jest… nieświadomość faktu, że robi się coś złego. Student przynosi prowadzącemu ćwiczenia pracę zaliczeniową, będącą kompilacją kilku prac znalezionych w Internecie i reaguje zdziwieniem, gdy niesamodzielność pracy jest mu wytykana jako element ją dyskwalifikujący. Nie wiem, skąd to się bierze. Ja sam nie miałem ani w szkole średniej, ani na pierwszych trzech latach studiów żadnych zajęć z prawa autorskiego. Po prostu wraz z koleżankami i kolegami wiedzieliśmy, że tak się nie robi. Że to nieuczciwe i niemoralne. Współcześni studenci tego nie widzą. Momentami mam wrażenie, że wynika to z łatwości wyszukiwania informacji w sieci i ich kopiowania. Gdy dokonanie plagiatu wymagało mozolnego przepisywania z książek, pokusa była mniejsza, gdyż w wielu przypadkach oszczędność czasu była niewielka. Plagiatowali więc ci, którzy nie tyle byli zbyt leniwi, co raczej brakowało im wiedzy i zdolności, by stworzyć coś oryginalnego. Teraz tworzenie pracy metodą wytnij-wklej jest po prostu znacznie szybsze.
Nie bez przyczyny powód ten omawiam na końcu. Uważam bowiem, że zrzucanie wszystkiego na „niedobry Internet” jest poważnym uproszczeniem. Myślę, że problemem jest raczej zmiana mentalna, której globalna sieć jest tylko jedną z przyczyn. Coraz rzadziej stykam się ze zrozumieniem faktu, że czyn, w wyniku którego żadna osoba nie ponosi żadnej fizycznej lub materialnej szkody, może również być zły. Wyrwanie kobiecie torebki na ulicy jest przez większość społeczeństwa oceniane jako brutalne przestępstwo – może nie każdy zdecyduje się na pogoń za rabusiem czy próbę pocieszenia obrabowanej, ale nikt głośno nie nazwie złodzieja „kimś, kto dobrze sobie radzi w życiu”. Natomiast podczas kradzieży własności intelektualnej nie dochodzi do fizycznego przywłaszczenia sobie czegoś. Ofiara może być przez całe lata (a bywa, że do końca życia) nieświadoma tego, co zaszło. Ponieważ autor książki naukowej rzadko czerpie z jej wydania korzyści finansowe, nie można również jasno wskazać, czy został narażony na jakieś straty materialne. A zatem „nic się nie stało”. Bo przecież komu to szkodzi? Dla wielu studentów argument, że to kradzież i łamanie norm moralnych, jest nieczytelny. Rezultat jest też niestety taki, że ten, kto ujawnił plagiat dokonany przez kolegę, jest postrzegany jako „kapuś”, ktoś, kto szkodzi bliźniemu (ze złośliwości lub mając w tym ukryty interes). Bo skoro sam czyn nie jest zły, to ścigające go władze „czepiają się bez sensu”, a zatem ten, kto ujawnił plagiat, jest jednym z „nich” (czepialskich), a nie „nas” (normalnych ludzi).
Uczelnie podejmują próby wyeliminowania zjawiska plagiatów głównie poprzez działania kontrolne (sprawdzanie prac za pomocą specjalnych programów) oraz sankcje (przykładne karanie plagiatorów). Im więcej konsekwencji w takich działaniach, tym lepiej. Trzeba natomiast pamiętać, że (popularne ostatnio w naszym kraju) zaostrzanie kar jest skuteczne tylko do pewnego stopnia – rozwój techniki alarmowej powoduje, że włamań jest mniej, ale część włamywaczy nie zmienia fachu, tylko opracowuje coraz przemyślniejsze sposoby obchodzenia tych alarmów. Licealiści i studenci muszą możliwie często słyszeć, że prawo autorskie nie jest wymysłem utrudniającego im życie opresyjnego państwa, a sposobem ochrony własności intelektualnej, która jest własnością tak samo nienaruszalną jak dom czy samochód. Muszą być też świadomi, że to samo prawo będzie chronić także ich, jeśli zdecydują się mimo wszystko napisać coś w pełni oryginalnego.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.