Ołtarz pod tomografem

Anna Mateja

Nad Pokłonem Trzech Króli Leonarda da Vinci pracowałam we Florencji, mając sześciomiesięczną córkę. W przerwach między badaniami, kiedy zastanawiałam się np. nad tym, w jaki sposób dawne retusze zakrywają ubytki warstwy malarskiej, w porze karmienia pojawiał się mąż z dzieckiem. Nikogo nie dziwiło, że nie chciałam opuszczać niemowlaka nawet na tydzień ani że z jego powodu nie zrezygnowałam z możliwości badania rzadko udostępnianego konserwatorom arcydzieła.

To nawet nie było specjalnie trudne, po prostu wymagało umiejętnej organizacji czasu. Co nie znaczy, że macierzyństwo w życiu kobiety-naukowca niczego nie zmienia. Wyprawa na zagraniczną konferencję staje się trudniejsza, bo wyjazdy często i na długo raczej nie wchodzą w grę. Nie można też w pracy się zatracać, gubiąc poczucie czasu i powinności innych, niż badawcze. Termin wystąpienia na konferencji albo oddania artykułu do czasopisma jest nieprzekraczalny, ale poza tym… Praca, nawet jeśli myślę o niej jak o czymś przyjemnym i twórczym, nie jest wszystkim. Straciłaby swój urok, a sukcesy smak, gdyby pojawiła się we mnie myśl, że bez ludzi, także rodziny, można żyć. Mąż – nienaukowiec – i dwójka dzieci dają mi szansę przekonać się, że chcę spędzać czas także poza laboratorium i nie tylko przy biurku.

Odsłanianie tego, co było

Badanie monumentalnego obrazu Leonarda we Florencji było dla mnie tak wyjątkowe, ponieważ podczas oględzin korzystałam z techniki koherentnej tomografii optycznej (OCT), która pozwala w sposób nieinwazyjny, czyli unikając bezpośrednich ingerencji w dzieło, zebrać o nim szereg informacji użytecznych podczas konserwacji. Jesteśmy w stanie poznać budowę techniczną obrazu, grubość werniksów i niektórych warstw malarskich, ocenić stan jego zachowania. Wszystko bez pobierania choćby jednej próbki – dzięki wiązce promieniowania emitowanego przez tomograf optyczny.

Urządzenie skonstruowali na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu fizycy z zespołu pod kierunkiem profesorów Andrzeja Kowalczyka i Macieja Wojtkowskiego, którzy technikę koherentnej tomografii optycznej poznali na Uniwersytecie Medycznym w Wiedniu. Jednak zasługą uczonych z Torunia jest doprowadzenie odmiany spektralnej urządzenia do stadium prototypu wdrożonego następnie do produkcji przez firmę Optopol z Zawiercia. Dzięki temu udogodnieniu, niezależnie od tego, czy badamy dno oka (tomograf optyczny znalazł bowiem zastosowanie przede wszystkim w medycynie), czy obraz Leonarda we Florencji, uzyskujemy obraz przekroju obiektu. Muszę też przypomnieć, że wykorzystanie techniki OCT do badań konserwatorskich stało się możliwe dzięki wieloletniej współpracy fizyków z zespołem konserwatorów z Instytutu Zabytkoznawstwa i Konserwatorstwa UMK, kierowanym przez prof. Bogumiłę Roubę.

Koherentna tomografia optyczna nie jest, rzecz jasna, uniwersalną techniką badawczą. Zdarzają się obiekty nieprzejrzyste dla emitowanego przez tomograf zakresu promieniowania – grubość warstw albo skład chemiczny pigmentów powodują, że materiał pochłania wiązkę podczerwieni, niczego nie udostępniając ze swego wnętrza. Badania werniksów czy cienkich warstw malarskich nie sprawiają jednak żadnych trudności. Co równie ważne, tomograf optyczny nie tylko daje możliwość udzielenia odpowiedzi na konkretne pytania stawiane przez konserwatorów. Może też wnieść coś nowego do wiedzy o obiekcie, np. odszyfrować inskrypcję czy sygnaturę na obrazie. Także to, czy jest prawdziwa, czy powinna budzić uzasadnione podejrzenia. Na jednym z badanych przeze mnie XIX-wiecznych obrazów sygnatura nie znajdowała się na ostatniej warstwie malarskiej, tylko na resztkach zmytego wcześniej werniksu. To sygnał, że sygnatura raczej nie jest autentyczna – fałszerz usunął werniks z obrzeży obrazu, by umieścić nazwisko wymyślonego ad hoc artysty dla podniesienia wartości obrazu. Dzieło sygnowane nawet przez nieznanego artystę jest bowiem więcej warte niż obraz niepodpisany. Posłużenie się nazwiskiem artysty nieistniejącego daje z kolei pewność, że nikt nie będzie porównywał dzieła z innym obrazem.

Ale mnie, konserwatora zabytków, to nie historie o sensacyjnym posmaku interesują najbardziej. Szukam odpowiedzi na pytanie o możliwość prześledzenia wtórnych ingerencji w obrazy – ingerencji, których dzisiaj nie nazwalibyśmy konserwatorskimi. To efekty dawnych renowacji, np. przemalowywania zniszczonych fragmentów kompozycji. Współczesna konserwacja polega na odsłanianiu tego, co było; przemalowywanie elementów zniszczonych, by „odświeżyć” oryginał, jest niedopuszczalne. Podobnie jak mycie każdego obrazu do czysta w celu usunięcia werniksu i położenia nowej jego warstwy. Kiedyś takie zabiegi były w konserwacji dogmatem, dziś są kwestionowane. Podczas tak agresywnych zabiegów zawsze może bowiem dojść do uszkodzenia albo rozmiękczenia warstwy malarskiej, przez co zwiększy się wrażliwość obrazu na zabiegi konserwatorskie w przyszłości.

Technika koherentnej tomografii optycznej sprawdza się w tego rodzaju zadaniach znakomicie. Pozwala ustalić, czy dawne uzupełnienia warstwy malarskiej są wykonane tylko na ubytkach, czy też wykraczają poza to; czy wykonano je bezpośrednio na warstwie malarskiej, co jest niekorzystne, czy też na warstwie werniksu; jak gruba jest ta warstwa, na jakie rozpuszczalniki jest podatna, jak sprawnie można ją usunąć. Pytania, dzięki którym oceniamy poziom ryzyka planowanych działań, mogłabym mnożyć. Wszystkie te informacje możemy zebrać nieinwazyjnie, szybko, a każde badanie powtórzyć w wielu miejscach, w krótkim czasie. Z tradycyjnych, niszczących obiekt technik badawczych, które polegają na pobieraniu próbek materii zabytkowej, zrezygnować nie sposób. Zbyt wiele dokładnych informacji dzięki nim zyskujemy. Badaczom zależy jednak, by liczbę tego rodzaju próbek ograniczyć do minimum – tomografia optyczna daje na to realną szansę.

Oko jest bezradne

W obrazie Leonarda tomograf optyczny pozwolił poznać technikę retuszy konserwatorskich, liczbę warstw wtórnego werniksu i ich specyficzne zniszczenia. W przypadku tak cennych obrazów konserwacja – jeżeli do niej dojdzie – jest obarczona olbrzymią odpowiedzialnością. Musi więc być zaplanowana w najdrobniejszych szczegółach.

To nie przypadek, że do Florencji dla zbadania Pokłonu Trzech Króli zostaliśmy zaproszeni właśnie my – zespół naukowców z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Technika koherentnej tomografii optycznej, jako metoda badawcza dzieł sztuki, w Europie jest obecnie stosowana tylko w Toruniu i na uniwersytecie w Nottingham. I to nasz zespół poproszono również o wykonanie badań nad jednym z najwybitniejszych dzieł malarstwa europejskiego – ołtarzem gandawskim, znanym też jako Adoracja mistycznego Baranka Huberta i Jana van Eycków. Obrazy mają za sobą piętnaście odnotowanych ingerencji konserwatorskich. Planowana jest kolejna, konserwatorzy przedstawili więc listę pytań dotyczących stanu poliptyku, które mają im pomóc w przygotowaniu się do pracy.

Badania tomografem optycznym były oczywiście jedynie wycinkiem szeroko zakrojonych badań nad ołtarzem gandawskim, którym zajmowali się uczeni z całej Europy. Badania multidyscplinarne obiektów tej klasy to nie tylko konieczność. To właściwie standard, jeżeli zależy nam na fachowej konserwacji arcydzieł. Nikt już bowiem, przystępując do takiej pracy, nie polega na wrażeniach własnych oczu – potrzeba precyzyjnych badań dla oceny budowy dzieła sztuki i poznania poprzednich ingerencji konserwatorskich, które nie zawsze są udokumentowane. Tym bardziej, że dzieła sztuki potrafią zaskakiwać i zwodzić nawet bardzo fachowe oko.

Przekonałam się o tym między innymi podczas pracy we Florencji, gdzie oglądaliśmy także XIII-wieczną ikonę, część bizantyjskiego relikwiarza o niezwykłej wartości historycznej dla miasta Wenecji. Werniks na obrazie skrzył się jak śnieg w mroźny dzień. Oko badacza było wobec tego zjawiska bezradne. Uzbrojonemu w tomograf optyczny dość szybko udało się poznać przyczynę zjawiska: dawno temu musiało dojść do poważnych naprężeń w werniksie, np. na skutek nałożenia kilku jego warstw i ekspozycji na działanie światła słonecznego, przez co na granicy warstw werniksów pojawiły się mikrorozwarstwienia. I to one właśnie tak skrzyły. Na tym nie koniec. Znaleźliśmy też pochodzący z XV wieku wtórny, wykonany złotem rysunek pomiędzy warstwami bardzo grubego i optycznie zmienionego werniksu.

To prawdziwe odkrycia, których nie sposób przewidzieć jedynie patrząc na obraz. Nie bez powodu w trakcie badań korzystamy ze specjalistycznych technik. Natomiast przy opracowywaniu wyników nieraz prosimy o wskazówki naukowców z dziedzin innych niż konserwacja zabytków (chemików, fizyków, inżynierów czy historyków sztuki). Ale tak właśnie uprawia się dziś naukę. Czy w ogóle jest inna droga, jeżeli nauka ma żyć i wciąż stawiać nowe pytania?

Dzięki stypendium

Nie musiałam wybierać nauki jako sposobu na życie. Od zawsze była obecna w moim domu. Tata, prof. Piotr Targowski, jest fizykiem i jednym z konstruktorów spektralnej odmiany tomografu optycznego; mama zajmuje się konserwacją zabytków. Mój temat badawczy łączy w sobie cechy obu dziedzin naukowych. Zajmuję się bowiem konserwacją malarstwa i rzeźby polichromowanej, ale badania prowadzę przy użyciu urządzenia skonstruowanego przez fizyków, które okazało się niezwykle użyteczne do przeprowadzania badań i eksperymentów z pogranicza nauk ścisłych i sztuki. Stypendium VENTURES – programu Fundacji na rzecz Nauki Polskiej adresowanego do studentów, doktorantów i absolwentów, którzy są autorami projektów przeznaczonych do wykorzystania w gospodarce – otrzymane przeze mnie w 2009 roku, zostało przeznaczone właśnie na taki cel: wydobycie możliwych zastosowań koherentnej tomografii optycznej w badaniach obrazów sztalugowych.

Nie wyjaśnię, czym jest takie stypendium dla doktoranta (otrzymałam prawie 170 tys. złotych), jeżeli nie wspomnę, że uczelnia ma bardzo ograniczone możliwości finansowego wspierania badań doktorantów. Tymczasem dzięki stypendium FNP nie tylko mogłam przebadać wiele obiektów i wyniki zamieścić w swojej pracy doktorskiej. Uczelnia wzbogaciła się też o mikroskop stereoskopowy z możliwością rejestracji obrazu, który jest świetnym narzędziem do dokumentacji zniszczeń i ciekawych miejsc na obrazach. Dalej – mogłam swobodnie zaopatrywać się w fachową literaturę anglojęzyczną, a nie jest to bagatelny wydatek, bo jedna książka może kosztować nawet tysiąc złotych.

Najważniejsze dla mnie było jednak to, że miałam fundusze, by brać udział w międzynarodowych konferencjach naukowych. Dla uczonego konferencja to punkt zaczepienia, szansa zaprezentowania badań i okazja do nawiązania osobistego kontaktu z fachowcami czy ewentualnymi współpracownikami. Grupa badaczy zajmująca się badaniami konserwatorskimi to naprawdę szczupłe grono. Możliwość rozmowy z nimi face to face, np. na zorganizowanych w londyńskim British Museum albo w Walencji, w Rawennie czy w Sibiu w Rumunii, konferencjach i warsztatach poświęconych conservation science była – nie boję się użyć tak wielkiego słowa – fundamentalna dla mojego rozwoju naukowego.

* * *

Osoby spoza branży może zdziwić radość z ustalenia np. materiału wybranego przez artystę kilkaset lat temu, który zaowocował nietypowymi zniszczeniami. Trudno wytłumaczyć, w jaki sposób coś takiego może być ciekawe, ale tak właśnie jest! Każde dzieło sztuki jest inne, ale też pewne ich cechy mogą się układać w schematy, a to ma już znaczenie dla badania kolejnych zabytków, pozwala stworzyć teorię. I to też jest ciekawe.

Pracę traktuję poważnie, bo inaczej trudno myśleć o dokonaniu czegoś istotnego. Ale – mówiłam już! – praca nie może być najważniejsza. Niemal codziennie tańczę z mężem tango, tak często jak to możliwe jeździmy na milongi. I nie myślę wtedy o werniksach i zniszczeniach obrazów. W tangu uwagę powinien bowiem skupiać partner. 