Kurczewscy

Magdalena Bajer

Pani profesor Joanna Kurczewska zajmuje się od wielu lat problematyką narodową i lokalną, w tym kwestiami pamięci zbiorowej. Opublikowała prace o pamięci rodzinnej, ale moje sakramentalne pytanie, jak daleko wstecz sięga jej rodzinna pamięć?, uznała za trudne czy raczej… ambarasujące. Dlatego że już w dzieciństwie postanowiła „nie wiedzieć” o własnej rodzinie, poznając z czasem dobrze rodzinne dzieje swego męża i swoich przyjaciół, utwierdzając się w przekonaniu, że ta pamięć i wiedza o niej bywa nie tylko fascynująca, ale stanowi nieocenione źródło dla socjologa badającego procesy socjalizacji, wspólnotowości społecznej, także dla historyka idei.

* * *

Rodzice nie opowiadali o przodkach, córka nie pytała o rodzinę. Pani profesor określa ją dzisiaj jako „nową inteligencję upartyjnioną” z bardzo różnymi tradycjami. Ojciec, z Zagłębia Dąbrowskiego, po wojnie skończył studia ekonomiczne. Matka, z Pułtuska, z przedwojenną maturą, zajmowała się domem i dwójką dzieci, przez pewien czas pracując jako archiwistka. Spotkali się w Warszawie. Każde lubiło odwiedzać swoje strony – ojciec jeździł do Będzina, Sosnowca, matkę chorą na gościec wożono na pułtuski rynek – ważne dla niej miejsce. Moja rozmówczyni nazwała stadło swoich rodziców „małżeństwem wysokiego ryzyka”, co uzmysłowiły jej obecne zainteresowania socjologią śląskości, w której szczególnie żywa jest kontaminacja religii z polityką. Czyniąc literackie parantele, powiada: „ojciec to Ludzie bezdomni , mama Wspomnienia niebieskiego mundurka ”. Co do pierwszej, upewniła się, pytając ojca o swoje imię. Wybierał między Ligią z Quo Vadis i bohaterką Żeromskiego.

Timur, Nemeczek, Mały lord i Księżniczka

Córka, całe życie nazywana Joasią, jak literacki pierwowzór, nie nudziła się, czytając w szkole Ludzi bezdomnych , bo tło społeczne akcji dziejącej się w Zagłębiu ciekawiło ją nie tylko ze względów osobistych; ta ciekawość towarzyszyła każdej lekturze, może wyprzedzając przyszłe zainteresowania socjologiczne.

Z lektur konstruowała sobie rodzinę – nie całkiem inną od rzeczywistej i tożsamość, którą dzisiaj określa krótko: „jestem dzieckiem PRL-u”. PRL-u w wersji literackiej, światopoglądowej, ideałów, „które w latach pięćdziesiątych sięgały bruku”, ale w książkach dla młodzieży trwały. Timur (bohater książki Arkadija Gajdara Timur i jego drużyna ), chłopiec z podmoskiewskiego daczowiska, mobilizował spontaniczną solidarność w słusznej sprawie, słusznej na poziomie najbardziej elementarnych, uniwersalnych cnót. Na tym poziomie mógł się spotykać z bohaterem Chłopców z Placu Broni Ferenca Molnara, Nemeczkiem, drugą ulubioną postacią przyszłej pani profesor. W Księżniczce Zofii Urbanowskiej czy Dobrej pani Orzeszkowej znajdowała wzory relacji z innymi ludźmi, którym trzeba pomagać tak, by nie naruszyć ich wolności, oddzielności i godności, a także uznanie dla pracy. To ostatnie w części tłumaczy jej większe upodobanie w twórczości Prusa niż Sienkiewicza.

Joanna chodziła do szkół o świeckim modelu wychowania, zaglądając do kościoła ze „społecznej ciekawości” tego, co było doświadczeniem rówieśników. Edukowały ją i wychowywały nauczycielki z kręgu Janusza Korczaka i Domu Opieki dla Dzieci Maryny Falskiej, który był ważną instytucją w Warszawie lat trzydziestych ubiegłego wieku, zaszczepiając ideały bliskie PPS: społecznikostwo, wrażliwość na nierówności i ludzką krzywdę. Z lektur, które były dla niej ważne, pani profesor wymieniła jeszcze Małego Lorda Frances Hodgson Burnett i Serce Edmunda Amicisa (mąż kupił niedawno nowe wydanie). We wszystkich znajdowała dziecięcych bohaterów napotykających wokół siebie przeciwności, które trzeba pokonać pracą, ofiarnością, odwagą cywilną.

Nie ma w tej bibliografii książek dla panienek. Joasia ich nie lubiła, jak nie gustowała w dziewczęcych domowych zajęciach, wyręczając młodszego brata, Marka, w naprawianiu żelazka, za co on odpłacał robieniem szalika na prace ręczne w szkole i pomaganiem w kuchni. Został inżynierem-projektantem; od lat siedemdziesiątych mieszka w Londynie i dużo podróżuje po świecie.

Bałkany, Kuba – socjologia

Czytanie i przeżywanie książek nie wiązało się u mojej rozmówczyni z awersją do przedmiotów ścisłych; dawała korepetycje z fizyki i matematyki, mając dobre stopnie ze wszystkiego prócz robót ręcznych. W klasie maturalnej czytała dużo o Jugosławii – aktualności w gazetach, także te o rodzinie prezydenta Tito, dzieje, kultura w wydawanych wówczas utworach literackich. Oglądała filmy o partyzantce z czasów wojny.

Liceum na Bielanach (dwujęzyczne) nosiło imię Joségo Martí, poety kubańskiego neoromantyzmu, ulubionego autora Che Guevary oraz braci Castro, którego utwory pani Joanna lepiej poznała już po maturze. Interesując się odległymi kulturami, ich różnorodnością, myślała o studiowaniu filologii neosłowiańskiej. Przeżyty przed maturą wypadek i zagrożenie paraliżem (egzaminy zdawała tylko ustnie – za specjalnym pozwoleniem) przyniósł poznanie wielu lekarzy i „najlepszej, ludzkiej twarzy medycyny”, którą do dzisiaj się interesuje, a po maturze myślała o zostaniu neurologiem lub neurochirurgiem. Jeszcze jednym ówczesnym pragnieniem była reżyseria, na którą przyjmowano po ukończeniu studiów.

Zdecydowała się na Wydział Filozofii i Socjologii, w latach sześćdziesiątych miejsce bardzo intensywnego życia intelektualnego. Na ustnym egzaminie wstępnym wybrała z trzech możliwych książkę Adama Schaffa Marksizm a jednostka ludzka , potrzebną, jak dzisiaj mówi, do porównania postaci Wokulskiego i Rzeckiego z Lalki .

Wedle przedwojennego obyczaju, po pierwszym i po drugim roku socjologii studenci udawali się na sympozjum poświęcone któremuś z aktualnie ważnych tematów, ale także uczestniczyli w badaniach terenowych. Pani profesor pamięta praktykę w fabryce słodyczy Fuchsa, a jeszcze lepiej tę w Miastku koło Koszalina, gdzie po raz pierwszy zetknęła się z problematyką integracji, za sprawą historii, „chaotycznej zbiorowości” przybyszów zza Buga, rodzin żołnierzy, którzy po zdobyciu Berlina tam osiedli, szukających lepszego losu migrantów z ubogich dzielnic Polski. Przyszła pani profesor poznała wtedy przyszłego również profesora i przyszłego męża Jacka Marię Kurczewskiego, „ślicznego, dowcipnego, nieco dandysowatego” wówczas asystenta, który uczył, jak prowadzić wywiady, jak odnosić się do ludzkiej prywatności, co w badaniach terenowych ważne i że wszystko jest ciekawe. Po powrocie zaprosił Joannę na Warszawską Jesień. Filharmonia jest do dzisiaj ulubionym miejscem państwa Kurczewskich.

Ścieżki, meandry – droga

Joanna i Jacek Kurczewscy są socjologami, ale dopiero od mniej więcej dziesięciolecia zajmują się w badaniach podobną tematyką. Moja rozmówczyni zaczynała od problematyki bliższej filozofii, od historii myśli społecznej. Ścieżki badawcze małżonków spotkały się, za sprawą historii, w Ośrodku Prac Społeczno-Zawodowych przy Komisji Krajowej „Solidarności” w 1980 r. On zajmował się (z Ryszardem Bugajem) zagadnieniami socjograficzno-ekonomicznymi, ona historią ruchu związkowego. Powstała wspólna książka o „Solidarności” i wiele cennych raportów. Pani profesor uważa dzisiaj, że należałoby przeprowadzić badania, które uporządkują i utrwalą wiedzę o znamiennym dla pierwszej „Solidarności” zjawisku, jakim były instytucje eksperta zbiorowego działające społecznie w regionach i zakładach pracy.

Od początku drogi naukowej interesowały ją kwestie światopoglądowe – biegunowe. Zaczynała od problematyki nacjonalizmu, do której teraz wraca, obserwując ewolucję tego zjawiska i zamęt w opiniach o nim.

Ten wątek w naszej rozmowie przerwało wyjaśnienie natury biograficznej – o odmiennym losie mojej rozmówczyni od losów większości jej kolegów w nauce, którzy „trzymali się” uniwersytetu albo Polskiej Akademii Nauk (nierzadko jednego i drugiego). Szereg razy wyrzucana z pracy, bywała „na bezrobociu”, co poza kłopotami życiowymi sprzyjało intelektualnej mobilności i sprawia, że czuje (i rozumie) sytuację wielu ludzi znajdujących się „między czymś a czymś” w dzisiejszych warunkach społecznych.

Po indywidualnym toku studiów Joanna Kurczewska pracowała w zakładzie prof. Niny Assorodobraj-Kuli na Uniwersytecie Warszawskim, skąd ją po Marcu 1968 r. wyrzucono. Pretekstem była zła dykcja utrudniająca jakoby pracę dydaktyczną. Drugie dno tej okoliczności ukazało się później, gdy przyszłej pani profesor wytłumaczono, że taki powód był aktem miłosierdzia, gdyż nie obciążał ofiary politycznie. Odczekawszy „kwarantannę”, dostała się na studia doktoranckie do PAN i odtąd jest z Akademią związana bardziej niż z uniwersytetem, choć współpracowała z Instytutem Socjologii UW, Akademią Artes Liberales UW, Instytutem Stosowanych Nauk Społecznych UW.

Joanna Kurczewska została pierwszą doktorantką Barbary Skargi, w PRL politycznie podejrzanej – co wymienia jako ważny szczegół biografii – choć nie przez promotorkę wybraną, lecz przysłaną z socjologii.

Po doktoracie wraz z Jadwigą Staniszkis pracowała w Szkole Administracji Państwowej, kształcąc dyrektorów wielkich zakładów pracy w grach organizacyjnych, układaniu relacji z podwładnymi itp., zyskując doświadczenia z innych obszarów problematyki społecznej niż te poznawane w Instytutach Historii czy Filozofii i Socjologii PAN.

Pani profesor nie wyliczyła wszystkich swoich licznych miejsc pracy, niezwiązanych ze strukturami akademickimi albo luźno z nimi związanych, które zmieniała zwykle nie z wyboru, lecz wskutek niezależnych od niej okoliczności, podkreślając skutek takiej życiowej drogi, którym jest poczucie zawieszenia i jednocześnie poczucie wspólnoty losu z ludźmi o dziesięciolecie młodszymi, zyskującymi samodzielność w warunkach znacznej swobody i większej mnogości miejsc, gdzie można uprawiać naukę, co wymaga umiejętności „radzenia sobie w życiu”, jak to moja rozmówczyni lapidarnie określiła.

Z różnych poboczy nauki wróciła do Akademii dzięki profesorowi Władysławowi Markiewiczowi. Wybitny socjolog szefował Wydziałowi I PAN, w skład którego wchodzi IFiS. Przyznał Joannie Kurczewskiej, autorce bardzo dobrze przyjętej i nagrodzonej książki doktorskiej Naród w socjologii i ideologii polskiej, etat naukowy, co było w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku „niezwykłym dobrem”, zapewniającym stabilność zawodową, zatem i życiową. W tym przypadku pozwoliło przezwyciężyć partyjno-administracyjny opór wobec kłopotliwej pani adiunkt. Myślę, że trzeba takie szczegóły, już historyczne, przypominać, kiedy się opisuje biografie tamtego pokolenia uczonych. Pokazują z jednej strony absurdy minionej epoki, z drugiej funkcjonowanie rzeczywistych kryteriów w środowisku akademickim, gdzie stanowiska kierownicze zajmowali członkowie partii.

Tak korzystnie wyposażona moja rozmówczyni (w tym momencie rozmowy wspomniała z uśmiechem, jak to do przedszkola trafiła wcześniej niż inne dzieci, bo miała własny stoliczek i krzesełko) szukała miejsca w placówkach Wydziału I PAN. Przyjął ją kierownik Instytutu Historii prof. Czesław Madajczyk. Później została „wymieniona” za historyka pracującego w IFiS i wróciła, żeby zostać dotychczas w miejscu, które ceni i z którym czuje się związana.

* * *

Pierwszą część opowieści o uczonym małżeństwie zakończyła rekapitulacja zmieniających się w ciągu życia i pomnażanych kierunków oraz wątków badawczych prof. Joanny Kurczewskiej. Jako jeden z istotnych wymieniła – od czasu doktoratu – dzieje socjologii polskiej, przyporządkowywanie różnych prądów do różnych osób, instytucji oraz sytuacji. Zawsze interesują ją sprawy, z którymi ma jakiś „kłopot tożsamościowy”. Zaczynała od Alexisa de Tocquevilla, którego myślenie o społeczeństwie do dzisiaj ją fascynuje, co stara się zaszczepić swoim studentom i doktorantom. Od początku też interesuje się różnego rodzaju patriotyzmami. Zajmowała się również technokracją jako pewną formułą światopoglądową, opozycyjną do nacjonalizmu, socjalizmu i liberalizmu. Ostatnio zaczęła prace badawcze nad reakcjami ludzi, którzy funkcjonują w społeczeństwie ryzyka i muszą sobie radzić z zagrożeniami technicznymi oraz przyrodniczymi, jakie ich osaczają. Uważa to za jeden z problemów, które jej także dotyczą.

Na koniec pani profesor wróciła do mojego pierwszego pytania o rodzinne dziedzictwo i powiedziała, że bliska jej jest problematyka grup pierwotnych i „bycia w klatce rodzinno-lokalnej”, konkludując: „lęki przekładam na problemy”. 