Dewaluacja
Dewaluacja stopni i tytułów naukowych jest tak ewidentna, że odwoływanie się do przykładów potwierdzających tę tezę może zakrawać na urąganie inteligencji Czytelnika. Jeżeli zdecydowałem się na to, to dlatego, że jestem w takiej sytuacji społeczno-zawodowej, w której nie ma się już naprawdę wiele do stracenia.
Kilkanaście lat temu zwierzył mi się kolega, że powołany do oceny jego dorobku profesor, w związku z postępowaniem wnioskowym o nadanie mu tytułu naukowego, zaproponował, żeby napisał sam sobie recenzję, a on ją podpisze. Niedawno opowiedziałem o tym innemu koledze i usłyszałem, że teraz to się staje normą. Nie bardzo mu uwierzyłem, bo niby skąd mógłby o tym wiedzieć. Jednak cień wątpliwości, że przypadek, z którym kiedyś się zetknąłem osobiście, nie należy obecnie do incydentalnych, pozostał.
W pociągu byłem świadkiem rozmowy dwóch pań, której przedmiotem była wymiana doświadczeń na temat tego, w jaki sposób zgromadzić odpowiednią liczbę punktów wymaganych przy otwarciu przewodu habilitacyjnego. Była mowa o czasopismach naukowych, monografiach, materiałach z konferencji naukowych itp. W czasie tej rozmowy nie padło ani jedno słowo, które by pozwoliło zorientować się, jakie dziedziny nauki reprezentują, co jest przedmiotem ich zainteresowań badawczych, czego ich prace habilitacyjne dotyczą, co nowego udało im się wnieść do dotychczasowego stanu wiedzy na ten temat. O zagranicznej turystyce habilitacyjnej, w celu uniknięcia kompetentnej oceny dorobku przez rodzimych specjalistów, już kiedyś pisałem (zob. Ale się porobiło , FA 10/2009).
Profesor, który po przejściu na emeryturę podjął pracę w prywatnej uczelni, opowiedział mi, że kiedy oświadczył w dziekanacie, że wolałby prowadzić wykłady po dwie godziny co tydzień, aniżeli przez osiem godzin raz w miesiącu, wprawił w osłupienie wszystkie urzędniczki, które zgodnie orzekły, że od czasu powstania uczelni nie spotkały się z przypadkiem, aby ktoś nie ubiegał się, lub przynajmniej nie prosił, o możliwie maksymalną kumulację zajęć dydaktycznych.
Jeszcze kilkanaście lat temu zdecydowanie pierwsze miejsce pośród najbardziej poważanych profesji zajmował profesor uczelni. Ostatnio w rankingu zawodów cieszących się największym uznaniem społecznym wyprzedził go strażak. Nie chciałbym dożyć chwili, kiedy w odczuciu społecznym zawód nauczyciela akademickiego stanie się zajęciem, w którym najłatwiej o bezkarne przekręty, fuszerkę i niezasłużone korzyści.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.