Czym są szkoły naukowe

Stefan Symotiuk

Jest interesującym zjawiskiem, że w cywilizacji zachodniej niemal całe nazewnictwo naukoznawcze pochodzi z języka greckiego (zaś terminy wzięte z łaciny dotyczą przypadków, gdy Grecy nie mieli zaufania do jakiejś władzy poznawczej, np. do zmysłów – z łaciny wzięliśmy więc sensualizm, z greki empiryzm). I tak: logos, nous, nomos, gnoza, (prognoza, diagnoza), doksa (paradoks), episteme, aporia, noumen, analiza, synteza, teza, teoria, sofia, system, fantazja, hipoteza, heureza, hipostaza, anamneza, krytyka, hermeneutyka i wiele innych uformowane było przez Greków. Już językowa podatność na refleksję naukoznawczą jest tu ciekawa. Choć łacina była przez stulecia na Zachodzie językiem fachowym prawa, medycyny i nauki, to taka wpływowość greki jest charakterystyczna.

Skłonność do kolektywnego formowania wiedzy miały już pierwsze nurty intelektualne tej cywilizacji: jońska filozofia przyrody, pitagorejska szkoła matematyczna, sokrateizm, późne filozofie życia. Nieco podobnie było w drugim źródle „zachodniości”: prorocy starotestamentowi byli samotnikami, ale już esseńczycy i świta Jezusa myśleli zbiorowo.

Chrześcijaństwo zbiurokratyzowane na sposób rzymski utrzymywało jednak „elitarny kolektywizm”: dyskutowano i ustalano w postaci kerygmatów naturę świata boskiego (czy Bóg jest w jednej, czy w trzech osobach). Żadna z wielkich religii nie miała podobnej instytucjonalizacji. Ponieważ sobory odbywały się nieczęsto, uruchomiono uniwersytety, szczególnie po rozpadzie Kościoła na wschodni i zachodni, aby ich wydziały teologii dalej rozwijały kolejne ustalenia soborów.

Między sektą a warsztatem

Już Arystoteles dokonał wyrazistego oddzielenia episteme naukowego od pierwotnej syntezy filozoficznej, inicjując emancypację nauk szczegółowych.

Jednak nie zostało przez te stulecia dookreślone, na czym polega zbiorowy charakter wspólnot naukowych (poza systemami hierarchizacji, gradacji, awansów, autorytetów w placówkach w dużej mierze dydaktycznych, jakimi były uniwersytety). Pewne obyczaje były tam czerpane z ethosu rycerskiego: np. zwyczaj „wyzywania na pojedynek intelektualny”, rzucanego przez uczonego, zwolennika jakiegoś stanowiska, przed publicznym audytorium. Można sądzić, że wyróżnienie różnego typu form wiedzy, dyspozycji wiedzotwórczych, procedur i metod mnożenia wiedzy naukowej i jej utrwalania skłaniało do tworzenia „sztucznych intelektów”, np. doboru erudytów, problematyzatorów, eksperymentatorów, interpretatorów i krytyków, a wreszcie „syntetystów”. Przynajmniej w Novum OrganumNowej Atlantydzie F. Bacona znajdujemy takie sugestie przypominające XX-wieczne taśmy produkcyjne samochodów Forda. Część nauk laboratoryjnych oraz stosowanych (farmacja) ukształtowało się więc na peryferiach nauki uniwersyteckiej (alchemicy) ze względu na kontrowersyjność badań lub by nie tracić czasu na dydaktykę. Ale i na uniwersytetach stworzyły się dwie grupy uczonych: fakultety, które miały charakter środowisk naukowych oraz katedry, instytuty, zakłady i pracownie – które były bardziej zespołami badawczymi o często wąskich specjalizacjach.

„Szkoły” naukowe, mające coś ze środowiska, a coś z grupy o podziale pracy, coś z sekty, a coś z warsztatu rzemieślniczego, pojawiły się jako temat naukoznawczy dość późno. W ekonomii np. fizjokratyzm i merkantylizm rozwijał się w czasach, gdy nie istniała ekonomia jako sformalizowana dziedzina nauki. Centralne dla współczesnej teorii szkół naukowych pojęcie paradygmatu sformułował w XVIII w. w Getyndze G.H. Lichtenberg, profesor nauk przyrodniczych, potem przeniknęło ono do językoznawstwa, w rozprawie Socjologia wiedzy Mannheima pojawiło się w latach 30. XX w., a z kolei wpłynęło na Struktury rewolucji naukowych T. Kuhna. Kariera ta nie była fortunna, bo zbytnio związała szkołę naukową z „rewolucją” w sensie inwersji geocentryzmu w heliocentryzm. Tymczasem wiele przełomowych wydarzeń naukowych nie jest takim przewrotem kopernikańskim, odwróceniem tezy o 180 stopni. Choć biologia Linneusza, Lamarcka i Darwina była układem paradygmatów, ich pojawianie się nie miało genezy inwersyjnej.

Socjologia wiedzy o tyle generowała problematykę szkół naukowych, że postrzegała inspiracyjny wpływ prądów w polityce, sztuce, teologii, technice na zagadnienia naukowe i ich zbiorowe opracowywanie, tym bardziej że w sektach, partiach politycznych, pracowniach i „bohemach” artystycznych czy w korporacjach gospodarczych również tworzyły się złożone kolektywy i subkolektywy ludzkie (np. frakcje w partiach). Nauka jako system dość rygorystycznej i sztywnej wiedzy nieufnie traktowała analizy socjologii wiedzy czy kulturologii wiedzy, ale gdy w szkole popperowskiej P. Feyerabend uznał, że w zakresie generowania hipotez i metod w fazie kontekstu odkrycia można korzystać nawet z baśni, poezji, filmów science fiction, snów itp., anarchizm poznawczy przelicytował sugestie i pomysły socjologów wiedzy.

Nauka jak owoc

Sięgając możliwie wcześnie do historii wiedzy, by ustalić dwa wpływowe stanowiska w postrzeganiu kolektywizmu poznawczego, a stały się nimi teorie nauki T. Kuhna i L. Flecka, można zauważyć, że do istotnych źródeł koncepcji metateorii jako paradygmatów należy greckie pojęcie dogmy, którą rozumiano jako zbiorowe orzeczenia np. władz politycznych, komunikowane społeczności przez heroldów (kerykos) i zwane kerygmatami. Diagnoza sytuacji, formuła decyzji i postanowień oraz ich uzasadnienia czyniły takie komunikaty układami wielopiętrowymi w sensie logik modalnych. Branie pod uwagę faktów i analiza tego, co kontrfaktyczne (możliwościowe), dowodzenie konieczności pewnych działań i przypisywanie obywatelom powinności było w kerygmatach, a potem i w paradygmatach, przekroczeniem samego opisu i wyjaśniania, jako wąsko pojętej prawdy o przedmiocie i stanie rzeczy. Ich kontekstem były charyzmaty misyjnego powołania. Być może do takiej organizacji wiedzy pasuje też pojęcie doktryn. Do tej wersji zespołów badawczych pasują takie dwie kategorie wyróżniane przez Znanieckiego, jak technologów i mędrców oraz bardziej szczegółowe: praktyków-specjalistów, doradców, technologów-przywódców, technologów-rzeczoznawców, odkrywców prawdy, systematyków, przyczynkowców, bojowników prawdy, eklektyków i historyków wiedzy, krzewicieli wiedzy, a idący jego tropem J. Goćkowski wyróżniał: luminarzy-koryfeuszy, mistrzów-założycieli, liderów-kapitanów, mistrzów-scholarzy, klasyków-badaczy, a w porządku chronologicznym: wielkich poprzedników, ojców–założycieli i wreszcie luminarzy oraz mistrzów teraźniejszości.

Tak budowane całości epistemologiczne i figury osobowe badaczy miały jakby swoje software i hardware, mówiąc terminologią komputerową, ale w opinii L. Flecka „nauki nie rosną jak kryształy, przez apozycje, lecz jak żywe organizmy, rozwijając każdy lub prawie każdy szczegół w harmonii z całością”; „Nauka to nie jest ziemski budynek stojący na fundamencie i ozdobiony na szczycie facjatką. Nauka jest raczej jak okrągły owoc o soczystym miąższu i grubej niestrawnej skorupie. Możesz go dowolnie obracać, podstawa jest szczytem i szczyt jest podstawą, zależnie od twojej woli, ale zawsze są jednakowo twarde i niestrawne. Tylko środek nauki jest pożyteczny, fundamenty matematyki, fizyki, chemii, biologii są równie twarde, wątpliwe, chyba bezużyteczne. I szczyt jest taki sam. By ten cudowny owoc rósł, trzeba go we dwa ognie wziąć: gorący, lecz ciemny ogień romantyzmu i zimny, lecz jasny ogień sceptycyzmu. Równie konieczne jest romantyczne marzycielstwo twórcy, jak i zazdrosny sceptycyzm konkurentów. Powiedziałbym nawet, że zazdrość stwarza społeczną wartość poznawania, bo deprywatyzuje wyniki”.

Słowa powyższe wypowiada Fleck prawdopodobnie w trakcie dyskusji z lubelskim filozofem i logikiem Narcyzem Łubnickim, który proponuje mu holistyczną teorię Pansofii, która nie byłaby jednak prostym esencjalizmem, ale systemem heurystycznym (uwzględniającym nawet rodzaj baconowskich „idoli”, złudzeń światopoglądowych i pozwalającym ich unikać). Holizm już w XIX w. w myśleniu kantowskim, w weberowskich „typach idealnych” czy w vaihingerowskich „fikcjach als ob” przyjmował, że „twarda skorupa” systemowości, jeśli zamienić ją w lekkie rusztowanie, jest cennym czynnikiem syntetycznym wiedzy naukowej. Mannheim był właśnie pod wpływem Webera. Tymczasem teoria stylów poznawczych jest teorią mikrologiczną. Z jednej strony postuluje się w niej profesjonalizm w ujmowaniu obserwowanych i badanych obiektów, będący pewną formą „myśli oswojonej”, by użyć formuły Levi-Straussa, z drugiej zaś zwraca się tu uwagę nie tyle na holistyczne uogólnienia, co na chwiejne i otoczone aurą niezwykłości pojęcia teoretyczne, na rolę metamorfoz słownikowych: spory naukowe to często spory o definicje. „Stylowa aura pojęć zmienia się, za nią zmieniają się poglądy – pisze Fleck. – Otóż trzeba przede wszystkim badać tę aurę pojęć, ich stylowe zabarwienie, odbijające się w zwyczaju językowym odnośnie do używania pewnych słów, zwłaszcza metaforycznego ich używania, co dopiero otwiera drogę do badania stylu myślowego epoki”.

Syntetycy i detaliści

Euklides w swoim Systemie geometrii zbudował wielopiętrowy gmach nauki o przestrzeni, który potem zastosowany został wręcz mechanicznie przez Spinozę w panteistycznym traktacie Etyka w porządku geometrycznym dowiedziona . Układ architektoniczny wiedzy był tu następujący: 1) pojęcia podstawowe, 2) definicje, 3) aksjomaty, 4) twierdzenia, 5) dowody.

Gdy Fleck przedstawia swoją koncentryczną koncepcję środowiska naukowego, to w centrum umieszcza naukowych detalistów (badaczy pewnych drobiazgów z architektoniki rzeczywistości), są to autorzy małych doniesień, komunikatów, abstraktów, artykułów w czasopismach, krąg ten limitują autorzy podręczników akademickich jako aktualnego kanonu wiedzy i metod jej produkcji, dalej znajdujemy krąg popularyzatorów wiedzy przedstawiających teorie i odkrycia naukowe w formie sensacyjnej i obrazowej, wreszcie publiczność żądną wiedzy i obrazu świata, ale właśnie w wersji uproszczonej i „syntetycznej”, jak robią to popularyzatorzy. Więcej syntetyczności jest na peryferiach, niż w elitarnym centrum. Obserwując praktykę przyznawania nagród Nobla widzimy, że częściej dostają je „detaliści” niż „syntetycy” – ostatnio projektant „bozonu Hicksa”, cząstki która spełnia funkcje „kleju” spajającego centrum atomu.

Tuż po wojnie Fleck omówił pracę zespołu naukowego partaczy, więźniów obozu w Buchenwaldzie, gdzie badali oni zarazki tyfusu, groźne dla wojsk walczących na frontach. Dysponując tylko wiedzą podręcznikową oraz pełnym laboratorium, tworząc wśród siebie specjalizację i podział pracy (erudyta, problemista, eksperymentator, interpretator, krytyk), stworzyli oni zupełnie fikcyjny twór formułując „aksjomaty”, tezy „zdroworozsądkowe”, „spekulacje hipotezowe”, osobliwe rozróżnienia terminologiczne i definicje, gdy jednocześnie w ich mikroskopach nie było ani jednej bakterii tyfusu. Fleck, który już jako 16-letni uczeń sprawił sobie mikroskop i czuł się wśród cząstek krwi jak we własnym domu, z rozbawieniem obserwował tę mitologiczną robotę zbiorową, tym bardziej że jej autorzy w pełni wykorzystywali metodologiczne tezy o „niedookreśloności” świata mikrobów i ich zachowań.

Umysł podwójny

Czy zatem „styl” jest lepszy do paradygmatów i wszelkiego typu holistycznych fikcji heurystycznych? Niezwykle instruktywna pod tym względem wydaje się teoria językoznawcza metafor i metonimii Jakobsona. Zaskakujące, że nie skonfrontowano jej dotąd z teorią stylów poznawczych Flecka, a tym bardziej z paradygmatami Kuhna. Można odczytać ją tak, że w systemie mózgowym człowieka, gdzie kryją się aprioryzmy językowe, następują deformacje „afazyjne”, wskutek których umysł cierpi na nierównowagę możliwości operowania synonimami kategorialnymi (atrofia semantyczności – podobieństwa) lub atrofia taka obejmuje operacje „przyległościowe” słownictwa i pojawia się w postaci podrzędności metonimiki (atrofia semiotyczna). Można to – jeśli dobrze rozumiem i streszczam kierunek myśli Jakobsona – ująć tak: mogę słowo zamek rozumieć wieloznacznościowo jako: fortecę blokująca dostęp do jakiegoś terenu, zamek błyskawiczny łączący dwie strony ubioru lub zamek w drzwiach zamykający pomieszczenie czy pojemnik za pomocą klamki czy klucza. Przy takim wachlarzu znaczeń „zamka” myśl antonimiczna cofa się do słowa i wysuwa ku nowym obiektom. Gdy jednak słowo zamek występuje w wachlarzu słów bliskoznacznych, synonimów (twierdza, warownia, forteca, kasztel, barbakan, ostróg, gród obronny), to rozmaite aspekty takich konstruktów wzbogacają treść pojęcia i słowa, nadają cechom zamku różną intensywność, pozwalają „ewokująco” (jest to myślenie wedle „teorii skaczących” L. Petrażyckiego) stopniować i konkretyzować ten obiekt. Synonimy są „metaforyczne” i pozwalają na myślenie poetyckie (romantyczne – wedle Flecka) – o tym pisał swego czasu J. Tischner w eseju Myślenie z wnętrza metafory . Metonimie są zaś narzędziem myślenia „prozatorskiego”, trzeźwym i sceptycznym, które nie wpada w ewokacje, jest przerywane, krytyczne (jest „kulawe”). Tak więc połączenie tych dwu kogitywizmów (od cogito) oraz „lingwizmów” stwarza pewien schizoidalny „umysł podwójny”, który może innowacyjnie, ale bez holistycznych urojeń, rozwijać obraz świata. Ciekawe, że Jakobson swoją teorię myślenia schizoidalnego przykłada do takich zjawisk, jak malarstwo kubistyczne i surrealistyczne czy filmy Griffitha contra filmy Chaplina. Wskazuje to na szersze pojmowanie stylu nie tylko w sensie językowym, ale i obrazowym.

Może koledzy z lubelskiej szkoły etnolingwistyki zrobią coś w tym kierunku. Dodać do tego trzeba, że najnowsze badania neurologiczne nad komórkami zwierciadlanymi w mózgu odpowiadającymi za procesy empatii pozwalają też na ciekawe pomysły w zakresie kolektywności stylów, może sięgające też tzw. przeżyć oceanicznych, doznawanych wobec wzniosłych zjawisk przyrodniczych. Kolektywizm może być konstruktem społecznym, ale też ludzko-rzeczowym.

Dr hab. Stefan Symotiuk, filozof, jest emerytowanym profesorem Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie.