Autoplagiat?

Leszek Szaruga

Co to jest autoplagiat? Zastanawiałem się nad tym wraz z przyjaciółmi, gdy kwestia ta wypłynęła w chwili konieczności oceny „na stopień” książki jednego z ubiegających się o habilitację doktorów. Okazało się mianowicie, że książka ta, skądinąd niezła, złożona została z tekstów już wcześniej publikowanych w czasopismach i tomach pokonferencyjnych. Czy taka „zbiorówka” może być odrzucona bądź zakwestionowana tylko dlatego, że nie przynosi nowych artykułów czy rozpraw, a jedynie te, które odnaleźć można, choć w rozproszeniu, we wcześniejszych publikacjach?

Sprawa tylko z pozoru może wydawać się oczywista. Czym innym bowiem jest „składanka” zawierająca zestaw mniej lub bardziej przypadkowo dobranych opracowań, czym innym zaś tom, w którym zebrane, choć wcześniej publikowane w rozproszeniu teksty składają się na pewną całość, w której nie tylko tworzą spójny obraz poświęcony przedmiotowi badań, lecz także, a to wydaje się tu najistotniejsze, znaczą już co innego, niż wówczas, gdy były prezentowane osobno. W takim wypadku trudno mówić wprost o autoplagiacie, choć skądinąd wiadomo, że mamy do czynienia z „powtórzeniem” w druku zebranych w tomie poszczególnych części. To powtórzenie bowiem jest zarazem demonstracją przedtem niedostrzegalnego procesu, jakim jest konsekwentne realizowanie założonego projektu, które, rozłożone w czasie, dopiero wówczas, gdy zostaje dopełnione przez akt uspójnienia, daje pełny obraz realizowanego zamierzenia.

Jest to w końcu, przynajmniej w humanistyce, praktykowane od niepamiętnych czasów. Bez trudu można wskazać wiele książek wybitnych uczonych, których poszczególne rozdziały czy części znaliśmy z wcześniejszych publikacji, dopiero jednak ich zebranie w całość sprawiło, iż tworzyły nową jakość. Przy czym nie bez znaczenia jest to, że przynajmniej w niektórych przypadkach publikacja w czasopiśmie stanowi jedno ze źródeł zarobkowania. Już za młodu byłem pouczany przez starszych i świadomych rzeczy kolegów, iż jeden tekst, w tym wypadku chodziło jednak o utwory literackie, powinno się sprzedać trzy razy: pierwszy raz przed publikacją w druku, gdyż wtedy jest to lepiej płatne, w radio, drugi raz w piśmie, po raz trzeci zaś w książce. W odniesieniu do prac naukowych ta zasada być może nie jest tak prosta, ale pewne analogie można zauważyć. Dość przecież czytać prasę literacką, by spostrzec, że autorzy często najpierw właśnie w prasie publikują poszczególne wiersze bądź nawet rozdziały powieści, by dopiero później zaprezentować całość w druku zwartym. I nie ulega kwestii, że te „wyimki” pojawiające się w prasie są czym innym, inaczej funkcjonują, niż w książce. W takim wypadku nikt wszakże o żadnym autoplagiacie nie mówi.

Gdy chodzi o teksty naukowe, dobrą praktyką jest opatrzenie takiego zbioru porządnym, dotąd jeszcze niepublikowanym wprowadzeniem oraz rozdziałem końcowym, podsumowującym poczynione w zgromadzonych tekstach spostrzeżenia lub analizy. Warto też w tych dodatkowych rozdziałach podkreślić, iż wcześniejsza publikacja pozostałych stanowiła integralny składnik procesu kształtowania prezentowanej książki, co przecież nie jest niczym zdrożnym, a nawet przeciwnie, o tyle zasługującym na uwagę, że często wcześniejszy druk poszczególnych rozpraw pozwala, za sprawą uwzględnienia ich recepcji, na dopełnienie tekstu lub jego przeredagowanie; tak bowiem zazwyczaj jest, że przygotowując całość do wydania, wprowadza się we wcześniej ogłaszanych artykułach czasami nawet daleko idące zmiany. Niby są to wszystko oczywistości, lecz warto je od czasu do czasu przypomnieć, by uniknąć nieprzyjemnych sytuacji w ocenach dorobku, zwłaszcza obecnie, gdy zrezygnowano z kolokwium habilitacyjnego. Komisja ma przed sobą jedynie opublikowane teksty i w istocie tylko one świadczą o sposobie pracy kandydata. Oczywiście, zawsze może się zdarzyć, że powstaną jakieś wątpliwości i, o ile mi wiadomo, niezależnie od opinii na temat zaprezentowanych prac, można, a pewnie i należy, z kandydatem aspirującym do stanowiska niezależnego pracownika nauki przeprowadzić rozmowę owe wątpliwości wyjaśniającą. Tak też się czynić powinno zwłaszcza wówczas, gdy pojawia się podejrzenie o autoplagiat.

Nie pisałbym o tym, gdyby nie wspomniana dyskusja z kolegami, dowodząca, że zarzucenie autoplagiatu może stać się dość prostym narzędziem dyskwalifikacji badacza ubiegającego się o kolejny stopień naukowy. Nie powinno się tu owego narzędzia stosować mechanicznie, zarzut bowiem to wciąż jeszcze nie dowód. Wiem, że rozróżnienia w tej kwestii mogą być bardzo subtelne i wymagające życzliwej uwagi członków komisji. Z drugiej jednak strony, skoro ustawodawca zdecydował się, w moim przekonaniu, zwłaszcza w odniesieniu do nauk humanistycznych – niesłusznie, na zastąpienie tradycyjnych procedur nowymi i uproszczonymi, należy te nowe procedury ukształtować tak, by nie krzywdziły kandydatów i nie budziły obaw, które skłoniły mnie do napisania tego tekstu. Być może zresztą nie mam racji i należy, właśnie dlatego, że procedury zostały uproszczone, zaostrzyć kryteria oceny. Nie chciałbym w tej materii niczego przesądzać, zgłaszam jedynie swoje wątpliwości.