Przebudzenie po studiach

Marek Misiak

Nikomu nie życzę nieprzyjemnego przebudzenia, które stało się udziałem wielu moich znajomych po ukończeniu studiów – nie tylko humanistycznych. Uczucie to określić można zdaniem „Witamy w dorosłym życiu!”.

Dopóki trwają studia, dopóki praca magisterska nie została obroniona, a stypendia wpływają na konto, naprawdę da się nie myśleć o przyszłości. Studiowanie ma swój klimat – nie tyle nawet wolności, co swojskiego ciepła. Stres związany z kolokwiami czy sesją egzaminacyjną nie jest tak dolegliwy, jak stres w pracy, choćby dlatego, że jest cykliczny, a nie permanentny. Po oddaniu pracy semestralnej czy zaliczeniowej można cieszyć się z dobrze spełnionego obowiązku, a w wielu firmach ukończenie jednego projektu oznacza jedynie, że od razu trzeba zacząć pracę nad kolejnym, większym i trudniejszym. Przede wszystkim zaś studia to coś znanego, przez pięć lat da się poznać ten świat i nauczyć w nim poruszać. Dlatego wielu do samego końca rozmyślnie nie chce sięgać wyobraźnią poza obronę pracy magisterskiej.

Czasem przeradza się to w życie fantazjami na temat studiów doktoranckich. Niejeden łudzi się, że zostanie przyjęty, choć miejsc jest mniej niż chętnych. Inny widzi siebie jako doktoranta, nie biorąc pod uwagę kwestii finansowych, a przecież tylko część doktorantów pobiera stypendia. Doktorant kojarzy im się z młodym naukowcem przesiadującym całymi dniami w bibliotece, a nie z kimś, kto miewa problemy ze związaniem końca z końcem. Fantazje o doktoracie przeradzają się już na samych studiach III stopnia w fantazje o pracy naukowej – niejeden doktorant broni się gdzieś w środku przed świadomością, że niewielki odsetek młodych doktorów znajduje zatrudnienie na uczelni. Gdzieś z tyłu głowy tli się irracjonalne przekonanie, że przecież ukochana Alma Mater nigdy nie odtrąci lojalnego dziecka.

I nadchodzi ten dzień. Po napisaniu pracy magisterskiej na piątkę i jej obronieniu również na piątkę młody magister wraca do domu. Najpóźniej po kilku dniach euforia mija. Załóżmy, że papiery na studia doktoranckie nie zostały złożone. Może zabrakło konsekwencji w kolekcjonowaniu osiągnięć na studiach, może wiary w siebie? Trzeba zacząć szukać pracy. Tylko jak? Nasz bohater przez całe pięć lat w ogóle się tym nie interesował. Sama myśl o rynku pracy przyprawiała go o gęsią skórkę. Odsuwał ją, cieszył się studenckim życiem. Ale teraz nie ma już żadnej wymówki na pytania rodziny i znajomych: „Co teraz zamierzasz? Masz już coś na oku?”. Jedni zaczynają wtedy patrzeć, jakie ścieżki wybrali koledzy i najczęściej aplikują o pracę w korporacjach (co nie jest złe, przynajmniej zarobki pozwalają już na wejściu żywić się czymś innym niż serkiem topionym i pasztetową). Inni w panice wertują internetowe poradniki pisania CV i listów motywacyjnych. Jeszcze inni do tego momentu żyli wyobrażeniami o pracy zgodnej z wykształceniem i dopiero teraz przychodzi moment uświadomienia sobie, że albo takie stanowiska pracy są nieliczne, albo dane zajęcie wykonywać można tylko na umowy-zlecenia lub umowy o dzieło, jako pracę dodatkową, a nie główne źródło utrzymania.

Dryf

Jeśli w takiej sytuacji znajduje się osoba mieszkająca nadal z rodzicami, zdarza się, że wpada w stan, który określić można jako „dryf”. Nie jest to teoretyczny konstrukt – poznałem osobiście co najmniej kilka takich osób obojga płci. „Dryf” to coś innego niż wieczne studiowanie czy odwlekanie napisania pracy magisterskiej. W takich przypadkach nad człowiekiem wiszą jeszcze jakieś terminy, coś jednak trzeba robić – nawet symulowanie studiów wymaga jakichś działań, aby nie zostać relegowanym z uczelni za brak postępów w nauce. Młody magister w „dryfie” nie musi już nic. Początkowo taka wolność potrafi upajać – można pójść do parku o dowolnej porze, wyjeżdżać ze znajomymi, kiedy dusza zapragnie. Nic nie stresuje, nic nie zmusza do planowania. Jeśli nie ma się problemów ze zdrowiem, wszelkie nieprzyjemne myśli można po prostu spychać gdzieś do podświadomości. Jeśli rodzice nie naciskają na usamodzielnienie się, dryfować można tak latami (znam przypadki funkcjonowania w ten sposób przez 2-3 lata). Zdarza się, że „dryfujący” nie czuje, jak staje się coraz bardziej samotny. Po części powodem jest brak pieniędzy – nie zarabia się (co najwyżej dorabia), a jakoś głupio prosić rodziców o kieszonkowe w wieku 23-24 lat. Więc rzadziej wyjeżdża się ze znajomymi, nie chodzi z nimi do drogich klubów. Drugim powodem jest chęć ucieczki przed niewygodnymi pytaniami – po jakimś czasie przy każdym prawie wyjściu na piwo dyżurnym pytaniem staje się: „A ty jak tam, pracujesz gdzieś?”. Kończą się wymówki, a jakoś niezręcznie przyznać: „Boję się”. Bywa, że z powodu „dryfu” rozpadają się długoletnie studenckie związki; częściej to dziewczyny odchodzą, widząc, że partner, mimo coraz ostrzejszych zachęt i ponagleń, nie zamierza wziąć się za siebie.

Dla jednych asumptem do przerwania „dryfu” jest groźba odejścia ze strony partnera, dla innych presja rodziców, jeszcze inni sami zaczynają szukać pracy, aby nadać życiu jakieś znaczenie. I tu następuje dla wielu z nich bolesne zderzenie z rzeczywistością. Praca, którą wreszcie udaje im się znaleźć, jest absorbująca, a często i stresująca. Nie jestem specjalistą od rynku pracy, mogę natomiast powiedzieć za siebie, co jest najtrudniejsze w przejściu z czasu studiów do samodzielnego utrzymywania się: zmiana rytmu dnia i tygodnia. Jeśli nie wykonuje się wolnego zawodu, czas, który możemy sami zagospodarować, gwałtownie się kurczy. Na studiach też nie miałem zbyt wiele wolnego czasu, ale o kolejności wykonywania większości czynności w ciągu dnia decydowałem sam. Odkąd rozpocząłem pracę na pełnym etacie, załatwienie wielu spraw w ciągu dnia bywa kłopotliwe, jeśli jest się panem swojego czasu, dopiero od 16.00-16.30. Tydzień robi się nagle krótszy.

Ból zderzenia wynika też z mniejszej liczby pozytywnych wzmocnień ze strony otoczenia. Na studiach, gdy coś nam się uda, z reguły doczekujemy się pochwały. Zwłaszcza tym, którym na uczelni szło dobrze i którzy czuli się swego rodzaju gwiazdami (przynajmniej na tle swojej grupy czy roku studiów), trudno przestawić się na to, że w życiu zawodowo-rodzinnym znacznie częściej stykają się z wymogami niż pochwałami, i znacznie częściej wzorowe wykonanie zadania traktowane jest jako norma, a błędy ostrzej punktowane. Nie chodzi o to, że to złe, ale wielu absolwentów potrzebuje czasu, by zrozumieć, że od tego momentu samoocena będzie musiała wypływać bardziej z ich wnętrza, że dorosły człowiek niekoniecznie na każdym kroku jest poklepywany po plecach. Na studiach wyraźnie rzadziej jest się też narażonym na niesprawiedliwe traktowanie, nawet jeśli tak jest, to np. na jednych zajęciach w tygodniu. Tymczasem w pracy jesteśmy zmuszeni spędzać po wiele godzin dziennie z tymi samymi ludźmi.

Edukacja – nie tylko studia – postrzegana jest jako inwestycja, która ma zaprocentować w przyszłości. Ukończenie studiów to właśnie ten moment, gdy ma nastąpić zaprocentowanie. To moment podsumowania, czy dotychczasowe kilkanaście lat nauki – w szkołach, na uczelni, języki obce, prawo jazdy, przeróżne certyfikaty i osiągnięcia – czy to wszystko jest coś warte. Bywa, że dopiero w tym momencie trzeba porzucić wyobrażenia o własnej wyjątkowości. Dla tych, którzy wybrali kierunek studiów kierując się pasją, może to oznaczać koniec tego okresu życia, gdy większość czasu mogli poświęcać temu, co kochają i konieczność pracy na własne utrzymanie, choć niekoniecznie jest to dla nich pociągające. Niejeden wpada w „dryf” właśnie dlatego, że chce jeszcze przez choćby kilka miesięcy robić głównie to, co lubi, a przynajmniej czytać o tym.

Im wcześniej, tym lepiej

Co z tego wszystkiego wynika? Wywody te nie mają być w żadnym wypadku usprawiedliwianiem odmowy wzięcia odpowiedzialności za swoje życie. Z punktu widzenia pracownika naukowego prowadzącego zajęcia ze studentami ważne są moim zdaniem dwie kwestie.

Warto uświadamiać studentom, że są kowalami swojego losu i że przez studia nie mogą „przedryfować”. Że samo zdawanie egzaminów na piątki i aktywność na zajęciach nie zapewnią im stypendialnego miejsca na studiach doktoranckich. Że trzeba mieć plan na swoje życie – w tym przypadku zawodowe – i starać się go realizować, a nie odpychać myśli o przyszłości po studiach jak najdalej. Że jeśli ktoś marzy o pracy naukowej, musi od najmłodszych lat studiów starać się być aktywnym w kołach naukowych, publikować, powoli budować swój dorobek. Nie wymaga to indywidualnej pracy ze studentem – wystarczyłoby co jakiś czas wyraźnie napomknąć o tym na zajęciach, a jeśli ma się przeczucie, że student szczególnie rokuje – podczas konsultacji. Dla wielu obecnych pracowników naukowych konieczność posiadania planu na życie już podczas studiów była oczywista. Trzeba jednak mieć świadomość, że nie każdy młody człowiek umie do tego stopnia przewidywać, co będzie choćby za 2-3 lata. Kilka wypowiedzianych w odpowiednim momencie zdań może wytrącić go z dryfowania przez studia. Takie słowa mogą go wystraszyć, ale czy nie lepiej, by wystraszył się na II roku i wziął do roboty, niż by po obronie pracy magisterskiej pozostało mu gorzkie „za późno”?

To samo dotyczy studentów nieplanujących kariery naukowej czy choćby robienia doktoratu – warto, by co jakiś czas słyszeli, że same studia nie wystarczą, że trzeba zadbać o dodatkowe kwalifikacje, praktyki, staże, doświadczenie zawodowe. Że chowanie głowy w piasek nic nie da, że w pełni dorosłe życie będzie wydawać się nieco mniej przerażające, gdy będziemy usiłowali trzymać byka za rogi.

To właśnie może być forma oddziaływania wychowawczego na młodych ludzi – niewymagająca zbyt wiele czasu ani wysiłku, ale ważna. Jeśli choć jednej osobie na roku, na danym kierunku, oszczędzi to po studiach bolesnego przebudzenia, to uważam, że warto. 