Namysłowscy
Różnymi drogami szli do nauki przyszli profesorowie Irena z Bogackich i Józef Namysłowscy. Z różnych miejsc urodzenia, z domów o odmiennych, związanych z tymi miejscami zwyczajach, z ciekawością skierowaną ku różnym obszarom świata, który pragnęli poznawać. Pragnienie poznawania, ciekawość tego, jaka jest otaczająca rzeczywistość, były wspólne, podobnie u obojga silne. Większość etapów drogi naukowej przebywali będąc już rodziną. W poprzednim numerze przedstawiłam drogę Ireny, teraz opowieść małżonka.
* * *
W Muzeum Ziemi Żywieckiej wisi portret Antoniny z Namysłowskich Dobosz (Doboszowie to rodzina węgierska), w pięknym stroju regionalnym. Wnuk wspomina jak trzynaście podobnych strojów rodzina po wojnie kolejno sprzedawała na życie. Dziadkowie Doboszowie zajmowali się najpierw kuśnierstwem, rozwiniętym w okolicy, gdzie hodowano bydło i trzodę, później założyli w Żywcu sklep masarski.
Matka Janina, która, jak mówi pan profesor, „ulepiła całą jego osobę”, skończyła liceum nauczycielskie, gdzie uczono niemieckiego i gry na instrumencie. Później uczyła gry na skrzypcach i matematyki. To drugie należy zapamiętać z uwagi na przyszłe losy syna Józefa. Gdy miał dziesięć lat, matka kupiła mu skrzypce oraz „kryształek”, kondensator, lutownicę i poleciła zrobić… radio. Przyszły fizyk zadanie wykonał.
Wcześniej, podczas wojny, ukrywając się z dziećmi przed bombardowaniem w okolicznych miejscowościach, była łączniczką AK, wykorzystując perfekcyjną znajomość niemieckiego. Ojciec Heinmann, inżynier leśnik, był zarządcą lasów należących do Habsburgów. Wojenne losy zagnały go do Anglii, skąd wrócił w r. 1946 i zmienił niemieckie nazwisko na częste w rodzinie Namysłowski. Właściwie dopiero wtedy poznał go dziewięcioletni syn.
Matematyka z kurnika
Szkołę podstawową, gdzie ojciec uczył angielskiego, mój rozmówca rozpoczął w Jeleśni (niedaleko Żywca), zyskując dobre stopnie, co było ambicją matki pragnącej, by Józef „wyrósł na kogoś”. Przyłapany na niedostatku wiedzy matematycznej postanowił podczas wakacji ją uzupełnić, a wygodnym azylem do tego okazał się… nieużywany kurnik. Tam przyszły fizyk przestudiował dostępne mu książki matematyczne, daleko wykraczające poza program szkolny, by później w żywieckiej jedenastolatce prowadzić lekcje w starszych i młodszych klasach, zastępując nauczyciela matematyki zajętego przy egzaminach maturalnych.
Wspominając ten czas, kiedy przekraczał granicę między dzieciństwem i młodością, pan profesor przyznał się do „kompleksu pilota”, który miał początek, gdy podczas wojny rodzina znalazła się w Międzybrodziu Bialskim, pod górą Żar w Beskidzie Żywieckim, gdzie było lotnisko szybowców. Później, już podczas krakowskich studiów, wybrał się na badania lekarskie, które niestety zdyskwalifikowały go jako kandydata na lotnika.
Na studia poszedł w Uniwersytecie Jagiellońskim (1954), wybrawszy fizykę. Zwyczaj wyprzedzania lekturami aktualnego programu przydał się w „zmaganiach” z wykładającą filozofię wybitną uczoną, prof. Izydorą Dąmbską, której student Namysłowski zarzucał błędy przy wzmiankowaniu pewnych zagadnień fizyki kwantowej. Radą pomagali starsi koledzy, dzisiaj profesorowie: Kacper Zalewski i Andrzej Białas. Na czwartym roku został „asystentem prowadzącym ćwiczenia” w nowo otwartej katedrze.
W 1963 r. obronił doktorat, zdając egzamin z filozofii u Romana Ingardena, co było trudnym przeżyciem. Mówiąc o tym pan profesor podkreślił, że zawsze towarzyszył mu strach przed złą (czy tylko gorszą) oceną, z jakiej musiał wytłumaczyć się matce i starszej siostrze Jagusi.
Na staż podoktorski wybrał pracownię Claude’a Lawlessa w Londynie, uzyskując stypendium British Council. Angielski patron był niezwykle silną osobowością i tytanem pracy wykonywanej przez wszystkie dni tygodnia, także podczas wakacji, tylko wtedy w innym obszarze tematycznym. Na każde seminarium przynosił ogromny stos preprintów, oczekując, że uczestnicy znają je tak samo dokładnie jak on, po czym inicjował dyskusję z największym i najżywszym udziałem własnym.
Surowa samoocena, zaszczepiona jeszcze w dzieciństwie przez matkę, okazała się trwałą cechą mojego rozmówcy, który podczas naszego spotkania raz po raz wyznawał rozmaite, przejściowe jak się okazywało, niepowodzenia bądź uciążliwości. Do tych ostatnich zaliczył we wspomnieniach z Londynu napięcie wynikające stąd, że znalazł tam „zupełnie inną” fizykę niż w Krakowie, gdzie przecież istniało wtedy liczące się w nauce ponadnarodowej środowisko. Szkołą młodego doktora stało się grono amerykańskich uczonych, uprawiających w Imperial College fizykę, stanowiącą pierwszą linię badań.
Amerykański przełom
Po londyńskim stażu był pięciomiesięczny pobyt w CERN, za co prof. Namysłowski wdzięczny jest krakowskim kolegom. Jednemu z nich, Wiesławowi Czyżowi, zawdzięcza stypendium uniwersytetu w Stanford, miejscu – jak powiada po latach – wymarzonym. Udał się tam z Genewy nielegalnie – bez ważnego paszportu i bez pieniędzy, wszakże za wiedzą i zgodą ambasady USA w Szwajcarii. Podróż za ocean zasługuje na osobną, zgoła kryminalną opowieść.
Jej bohater dzieli swoją drogę naukową na etapy wyznaczane kolejnymi przełomami. Przełom amerykański przypadł na lata 1965-1967. Stanford rywalizował wtedy z Berkeley (w ocenie mego rozmówcy o rząd lepszym), gdzie m.in. pracował Steven Weinberg, przyszły laureat Nobla. W obu ośrodkach istniała presja na to, by szybko publikować wyniki.
Problemem absorbującym wielu badaczy była fizyka trzech ciał, badanie metodami głównie matematycznymi ruchu trzech ciał względem siebie, czym Józef Namysłowski zajmował się już w Londynie, z Claudem Lawlessem, na poziomie wówczas możliwym. Uzyskane w Stanford rezultaty do dzisiaj uważa za lepsze od analogicznych z Berkeley.
W Ameryce mój rozmówca jeździł na wszystkie konferencje i sympozja z interesującej go tematyki. Za istotny czynnik „amerykańskiego przełomu” w życiu naukowym uważa ugruntowanie się przekonania, że to, co robi, musi być prawdziwe, wielorako i wielokrotnie weryfikowane, poddane próbom falsyfikacji, ale oparte na pewności co do sensu podjętych poszukiwań.
Prace wykonane w USA stały się podstawą habilitacji w r. 1968 w Warszawie. Kolejnemu etapowi rozwoju patronowała zyskana tam pewność, że człowiek parający się nauką musi być samodzielny. W uświadomieniu sobie tego pomogła Józefowi Namysłowskiemu znajomość z fizykiem o dość odległych polskich korzeniach – Markiem Cutkoskim z Pittsburga. Zaproszony przezeń wygłosił referat, prezentując własne idee związane z badaniem trzech ciał. Pytałam, jak daleko do ostatniego słowa w tej problematyce i dowiedziałam się, że pan profesor nadal się nią zajmuje – od swoich stanfordzkich czasów nie unikając przedstawiania wyników, które nie wiadomo jak dalekie są od ostatecznych i definitywnych odpowiedzi na podstawowe pytania.
W obecnie prowadzonych badaniach ma znakomitego, jak powiada, współpracownika, niegdyś swego studenta, profesora Krzysztofa Meisnera w UW. „Wystarczy, żebym w Aninie [podwarszawski dom Ireny i Józefa Namysłowskich – M.B.] przy komputerze, biedząc się nad jakimś rozwiązaniem, pomyślał o Krzysztofie i rozwiązanie zwykle przychodzi”. Mniej więcej dziesięć lat temu prof. Meisner sformułował ważne i odkrywcze twierdzenie dotyczące stosunku mas dwóch cząstek.
Ma także mój rozmówca – będąc na emeryturze – poczucie swobody w pracy nad tym, co go najbardziej absorbuje, czemu może poświęcać dowolną ilość czasu, nie musi bowiem nieustannie wyliczać się z mnożonych coraz prędzej publikacji. Jego zdaniem dewiza publish or perish nie przestaje gnębić uczonych, zwłaszcza może tych uprawiających sciences.
Lekarz dla fizyka
Józef Namysłowski, początkujący fizyk-naukowiec, wiedział na pewno, że nie chce mieć żony koleżanki z tego samego kierunku. Mogłam się tego domyślić, wiedząc od początku naszej rozmowy, jak starannie ważył wszelkie swoje walory ze skłonnością do ich pomniejszania. Powiedział wprost, że w stadle dwojga fizyków obawiałby się zawsze konkurencji i tego, że żona ją wygra.
Niska samoocena jest dziedzictwem po żywieckich przodkach z rodziny matki, wśród których wielu mężczyzn, nie radząc sobie z rozmaitymi życiowymi trudnościami, wpadało w alkoholizm i zapadało na depresję. Tę drugą przypadłość odziedziczył przyszły profesor fizyki, autor wielu prac naukowych, wychowawca licznych uczniów, mimo iż zewnętrzne bodźce były pozytywne: wszystkie osiągnięcia miał wpisane w biografię i przewidywane przez otoczenie już we wczesnej młodości. Spotkanie Ireny Bogackiej, która w biografię miała wpisaną przyszłość wybitnego psychiatry, pan profesor przypisuje tyleż własnej intuicji, co Opatrzności.
Bliższe okoliczności były trochę niecodzienne. Kolega z Politechniki Warszawskiej, rówieśnik i współstypendysta w Stanford, ale w innej dziedzinie, miał… zdjęcia różnych dziewczyn, wśród nich Ireny. Fizyk od trzech ciał zakochał się od razu, porzucając zabiegi o sympatię Amerykanek i przedstawicielek różnych innych nacji. Cały rok pisał listy do dziewczyny z fotografii, utwierdzony ostatecznie w decyzji powrotu do kraju mimo propozycji pozostania jeszcze na Stanfordzie, po czym zaprosił ją… do Szwecji, gdzie Irena miała ciotkę, którą odwiedzała.
Przyszły mąż czekał na nią z kupionym właśnie samochodem volvo i ruszyli w podróż po Europie, zatrzymując się w miastach uniwersyteckich, gdzie dr Namysłowski głosił wykłady. Metą wojażu był Kraków, a ślub wzięli w maju 1968 r. Zamiłowaniem wspólnym była muzyka. Józef, po trzyletniej szkole muzycznej i z rodzinną skrzypcową tradycją, grał także podczas i po studiach, a w Stanfordzie spędzał niemało czasu w kabinach akustycznych, gdzie można było odsłuchiwać najlepsze koncerty i recitale. Zamieszkawszy w Warszawie, jeszcze przed habilitacją męża, państwo Namysłowscy kupili abonament do filharmonii, odnawiany co roku do dzisiaj. Wspólne jest także umiłowanie przyrody – wycieczki nad Biebrzę i w inne piękne okolice, pies, dwa koty, rybki w maleńkim oczku wodnym w ogrodzie, który jest ogrodzonym kawałkiem mazowieckiego sosnowego lasu.
Mój rozmówca z całą powagą stwierdził, że gdyby jego żona była fizykiem, prawdopodobnie miałaby osiągnięcia warte Nobla. Żona widzi w tej opinii (poza wyrazem uznania dyktowanego miłością) niedostatek wiary w siebie i własne dokonania, powtarzając panu profesorowi, że pracując nad tym, co go od lat pasjonuje, nie powinien tracić z oczu perspektywy uzyskania najważniejszych rezultatów w badaniach z chronodynamiki kwantowej – tak je tu, za panem profesorem, nazwę najogólniej i w uproszczeniu, gdyż niepodobna tej problematyki bardziej przybliżyć laikom. Wziął sobie to do serca i pragnie – we współpracy z prof. Meisnerem – zadanie wykonać, pozostawiając w naukowym testamencie szukanie odpowiedzi na dalsze pytania, jakie wyłaniają się – nieprzewidziane – po uzyskaniu każdego sprawdzonego wyniku.
* * *
Z dwójki dzieci profesorskiego małżeństwa córka Magdalena poszła matczynym śladem i jest psychiatrą. Zrobiła doktorat, ale nie jest (jeszcze?) zdecydowana na dalszą drogę naukową. Spełniła, i spełnia ciągle, pragnienie swojej babki, będąc „zwykłym lekarzem”, niosącym pomoc w cierpieniu, jakie dotyka ciała i duszy. Zaczęła leczyć w warunkach odmiennych niż Irena Namysłowska – gdy w Polsce rozwijano psychoterapię, gdy jej matka wprowadzała pionierskie podejście i nowe metody w terapii rodzin. Ma najbliższy wzór w rodzinie związanej miłością, ale i wzajemnym zainteresowaniem, ciekawością tego, co pasjonuje każdego jej członka.
Historia obu linii moich rozmówców pokazuje ten mniej znany rodowód polskiej inteligencji, jakim były ambicje wykraczające poza status intelektualny i społeczny rodzin mieszczańskich, pragnienie, rzadko pewnie artykułowane wprost, dania potomkom szansy znalezienia się w kulturowej elicie społeczeństwa i trafne rozeznanie, że jest to możliwe dzięki wykształceniu rozwijającemu talenty. Z takich domów młodzi ludzie wynosili obudzony wcześnie głód wiedzy, samodzielność pojmowaną jako uprawnienie do śmiałego stawiania kroków na obranej drodze i nowym niejednokrotnie obszarze poszukiwań, także jako zobowiązanie wobec tych, którzy wychowaniem, oczekiwaniami, może wymaganiami, dali nową w ciągu kolejnych pokoleń szansę.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.