Mylenie znaczenia wyrazów
Paronimia, to znaczy mylenie wyrazów, jest stałą bolączką tekstów współczesnych, w moim przekonaniu obecnie większą niż kiedykolwiek. Trudno szczegółowo powiedzieć, jaka jest tego przyczyna, bo problem wydaje się złożony, ale najpewniej jest skutkiem zmian kulturowych. Z jednej strony pojawiła się ogromna liczba ludzi, którzy do niedawna nie mieli żadnych możliwości wypowiadania się publicznie, a którzy w niczym nie poprawili swoich umiejętności językowych. To oni piszą blogi, komentarze, posty na forach, e-maile. Z drugiej w mediach, dawniej będących ostoją języka polskiego, doszło do dziejowej wymiany kadr dziennikarskich, które są gorzej wykształcone niż dawne. Nie chodzi tu o tytuły zawodowe i stopnie naukowe, ale o poziom przygotowania ogólnego (w tym językowego). Mają wyraźnie mniejszą wiedzę encyklopedyczną i niższą zdolność logicznego rozumowania, w tym konstruowania myśli i budowania wypowiedzi pisanych.
Nawet najbardziej znani dziennikarze robią błędy, od których boli głowa. Można zrozumieć pomyłki, przejęzyczenia, zapętlenie w wypowiedzi, które kończy się nieudaniem się frazy, ale wtedy mamy do czynienia z błędem jednostkowym wyjątkowym, przypadkowym, którego odbiorca nie zauważy lub łatwo wybaczy. Gorzej z nagminnością.
Wcale nierzadko raz wypowiedziany błąd natychmiast zaczyna być powielany przez innych na zasadzie atrakcyjnej „nowości”. Tak było wśród dziennikarzy sportowych, kiedy ktoś ogólny „błąd” zastąpił „pomyłką”, która jest przecież „błędem szczególnym”. Wszyscy natychmiast to podchwycili i wyraz „błąd” zniknął z języka sprawozdawców.
Większość błędów językowych nie jest żadną nowością. Zazwyczaj dany błąd był od dawna tępiony, ale osobom mało z językiem zaprzyjaźnionym (nieczytającym niczego prócz tekstów własnych i kolegów z redakcji) nagle się spodobał, bo „zabrzmiał świeżo”.
Świeżością błędnych wyrażeń i jej „odkrywaniem” tłumaczył się pewien zaproszony na spotkanie ze studentami polonistyki prominent polskiego medialstwa. Studenci wytknęli mu używanie wyrażeń typu „póki co”, „na dzień dzisiejszy”. Tego drugiego ów dziennikarz użył kilkakrotnie jako wzorca, bo w jego mowie pojawiały się także „na chwilę obecną”, „na ten moment” i podobne. Był bardzo zdziwiony tym „atakiem”, jak to nazwał, ale w chwilę potem, kiedy opowiadał o walce z piractwem komputerowym, literackim i muzycznym, pomylił słowo „formatować” (nadawać nośnikowi danych informatyczny schemat zapisu) z „formować” (nadawać czemuś kształt, formę, postać). Dla niego słowa te znaczą to samo, ale studenci parsknęli śmiechem. Zrobiło się nieprzyjemnie, a nastrój ten utrzymał się do końca konwersatorium, bo następne błędy obecni sygnalizowali pomrukami, nagłym poruszeniem na sali, w jednym wypadku oklaskami, kiedy z katedry padły słowa „Mi się taka polityka nie podoba” (powinno być: „mnie się...”). Lingwiści są wyczuleni na owe modne dziś „misie” i „cisie”, nic więc dziwnego, że ich uczniowie też.
Profesor, który redaktora zaprosił, zapewne ma w nim teraz wroga, ale tak nie powinno być. To raczej powinna być dla gościa nauczka, skłaniająca do błyskawicznego wyciągnięcia wniosków. Może należałoby jednak przemodelować tryb bytu zawodowego i czytać, wsłuchiwać się w dobry język dobrych mówców, poznawać dobrą literaturę, a nie tylko mydliny specjalistów od newsów i pokrętne elaboraty polityków.
Warto zauważyć, że podgrzana atmosfera niefortunnego spotkania pozwoliła wyłowić też inne potknięcia językowe, między innymi takie mylenie znaczenia wyrazów, które co prawda jest trudniej zauważalne, ale dość powszechne. Co więcej, powszechność tę można mierzyć za pomocą zwodniczych mechanizmów typu Google (nazwa użyta tu tylko w celach egzemplifikacji zjawiska). Na przykład wyraz „poszedłem” w chwili, kiedy jest pisany ten felieton, w Internecie wystąpił 586000 razy, ale „*poszłem” aż 85400! „Wszyscy tak mówią”, powiedział gość, prawdopodobnie świadom tego, że takie statystyki istnieją. Studenci jednak nie dali wiary. Nie kwapili się z zaliczeniem siebie do „wszystkich” i żadnych „misiów” mu nie darowali.
W czasie herbatki (z ciasteczkiem) po spotkaniu, na której doszło do pojednania, mówiono także o używaniu takich wyrazów jak „jakikolwiek”, „gdziekolwiek” czy „kiedykolwiek” w funkcji antonimu (przeciwstawienia), to znaczy zamiast „żaden”, „nigdzie” czy „nigdy”. Mają one w swym składzie formant „-kolwiek”, który wyraźnie modyfikuje znaczenie zaimka, do którego jest dołączony. Oznacza ‘byle (który, kiedy, gdzie)’, a więc nadaje nieokreśloność i zarazem wielość pojęciom przez ten zaimek wskazywanym. W wykładzie gościa padło bowiem zdanie, które mocno rozruszało widownię: „Jeżeli jakiekolwiek czasopismo, kiedykolwiek i gdziekolwiek nie podejmuje problematyki kradzieży własności intelektualnej, to nie ma mowy o tym, żeby społeczeństwo zrozumiało, że chodzi naprawdę o coś złego”. Bohater spotkania w jednym zdaniu zastosował przegląd niewłaściwego stosowania cząstki „-kolwiek”. Trudno zaprzeczyć, że sam sobie strzelił w stopę. Młodzież bywa okrutna, ale nieraz sami podsuwamy jej pretekst do zabawy cudzym kosztem.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.