Własny pokój
Miałem 12 lat, gdy poszedłem do sanepidu w Nowym Sączu, skąd wyrzucano przestarzałe mikroskopy. Poprosiłem o jeden – miał nieskomplikowaną budowę, powiększał zaledwie 400 razy. Ale oglądając za jego pomocą kroplę wody, włos, oko muchy czułem się, jakbym odwiedził obcą planetę. Wtedy właśnie zdecydowałem – chcę zostać naukowcem.
Fascynowały mnie domorosłe odkrycia, rodzice zwrócili uwagę na mój dryg do precyzyjnych prac. „Może zostałbyś chirurgiem?” – zachęcali, wiedząc, że lekarz to pewny fach. „Praca na jednym gatunku? I to jeszcze tak nudnym, jak człowiek?” – zaprotestowałem. Trochę niemądrze, bo moi rodzice mogli nie rozumieć, dlaczego różnorodność gatunków jest warta badania, a poza tym medycyna na pewno nudna nie jest. W oporze byłem jednak konsekwentny i gdy w liceum zostałem laureatem olimpiady biologicznej, co dawało wstęp na medycynę bez egzaminów wstępnych, podjęcie decyzji o wyborze biologii nie zabrało mi chyba nawet dwóch minut.
Rozpocząłem studiowanie z zamiarem specjalizowania się w biologii ewolucyjnej, rozczytany w książkach z serii „Na ścieżkach nauki”, które w latach mojej szkoły średniej ukazywały się w wydawnictwie Prószyński i S-ka. Nie miałem pieniędzy, by je kupować, ale gdy tylko biblioteka wojewódzka w Nowym Sączu sprowadzała tytuły, wypożyczałem je chyba jako pierwszy. W zdobywaniu książek pomagała mi nauczycielka biologii i znajomi rodziców, którzy mieli dostęp do bogatszych księgozbiorów, niż nowosądeckie. Kolegom trudno było zrozumieć moją ekscytację książkami popularnonaukowymi. I jeszcze te trudności z ich sprowadzeniem… Tyle wysiłku dla nauki?
Po pierwszym roku studiów, podczas wyjazdu terenowego – obowiązkowego po całorocznym kursie zoologii bezkręgowców – prowadzący zajęcia opowiedział o prof. Barbarze Węglarskiej z mojej uczelni, która była jedynym w Polsce specjalistą od niesporczaków. Właśnie przechodziła na emeryturę, padło więc pytanie, czy kogoś nie zainteresowałaby jej dziedzina badań. Wyrwałem się z odpowiedzią: „ja!”, przekonany, że będę musiał pokonać liczną konkurencję. Na nikim poza mną ta informacja nie zrobiła jednak wrażenia, a przecież dotyczyła stworzeń, które dzięki zdolnościom do zapadania w anabiozę (czyli tzw. życie utajone) potrafią przeżyć ekstremalnie trudne warunki środowiskowe: podgrzewanie do ponad 150 stopni C, wysuszanie, zamrażanie w temperaturze bliskiej zera absolutnego, wystawianie na promieniowanie gamma w natężeniu, którego nie zniosłoby żadne inne zwierzę, pobyt w próżni… Tyle się dowiedziałem, ucząc się o niesporczakach przed egzaminem i już wtedy zastanawiało mnie, po co bezkręgowcom o wielkości od 100 mikrometrów (czyli 1/10 milimetra) do najwyżej milimetra posiadanie zdolności do przetrwania warunków, które na Ziemi zdarzają się rzadko albo wcale?
Na pytanie szukam odpowiedzi do dziś, wraz z gronem blisko dwudziestu biologów na świecie, których wyobraźnią rządzi rodzina „wodnych niedźwiadków”, jak niesporczaki są też nazywane. W kropli wody, która przywraca im funkcje życiowe nawet po zamrożeniu czy wysuszeniu, widzę ich oczy, łapki zakończone pazurkami, żołądki wypełnione glonami. Z całej ich mikropostaci tchnie spokój, mimo że obok nich wszystko drga, pulsuje, wierci się. One zdają się być pogrążone w swoim świecie – po prostu Tardigrada, jak nazwano je po łacinie: wolno kroczący.
Nie tworzą struktur społecznych. Są osobne wobec innych stworzeń z kropli wody, także na drzewie życia nie mają żadnej bliskiej rodziny. Zakładamy, że pojawiły się na Ziemi w trakcie tzw. eksplozji kambryjskiej – ponad pół miliarda lat temu, kiedy powstało wiele nowych gatunków. Pogrążone w swoim świecie „wodne niedźwiadki” są pozostałościami świata dawno minionego, który mozolnie próbujemy odtworzyć po nielicznych śladach. Czy mówiłem już, że ci samotnicy wzbudzają we mnie instynkty rodzicielskie?
To moja pasja
Możliwość poznawania świata uważam za przywilej. Nie tylko uczonych – naszego gatunku w ogóle, bo wyłącznie Homo sapiens ma dzięki ewolucji na tyle rozwinięty układ nerwowy, że jest zdolny poznać i zrozumieć świat: od cząstek elementarnych po klastery galaktyk. Ale właściwie po co nam wiedza o możliwości wyciszania funkcji życiowych w niesprzyjających warunkach u niesporczaków? – mógłby zapytać przedstawiciel Homo sapiens, którego nigdy nie uczono filozofii nauki, więc nie może wiedzieć, że nauka jest przede wszystkim narzędziem, a dopiero potem wiedzą. Po co wydawać ponad 300 tys. złotych (tyle wynosi mój grant z Fundacji na rzecz Nauki Polskiej) na założenie pierwszej w Polsce stałej hodowli „wodnych niedźwiadków”, jeżeli istnieją już takie w Niemczech i Japonii? Po co sprawdzać, czy metody stosowane w klasycznej taksonomii oddają rzeczywistą skalę bioróżnorodności, skoro np. polska służba zdrowia ustawicznie narzeka na brak pieniędzy? Komu i do czego jest potrzebna wiedza o właściwościach błon komórkowych i kwasów nukleinowych zabezpieczonych przed wysychaniem czy ostrymi krawędziami kryształków lodu?
Wiele odkryć wydawało się na początku wyłącznie sztuką dla sztuki. Po czym za 100–200 lat, czasami prędzej, teoria, która miała li tylko zaspokajać ciekawość uczonych, pokazywała swoją pragmatyczną stronę. Nie ma przecież nic bardziej użytecznego niż teoria. Badacze z prywatnej firmy biotechnologicznej w Cambridge wykorzystali odkrycie, że jednym z mechanizmów pozwalających przetrwać niesporczakom trudne warunki jest trehaloza. To cukier, który wysychając przybiera postać szklistego żelu. Stabilizuje DNA i błony komórkowe, dzięki czemu nie pękają, mimo wysychania i zamrażania. Krok po kroku doprowadzono do powstania tzw. suchych szczepionek, które – podobnie jak niesporczaki – uaktywniają się pod wpływem wody. Szczepionki nie wymagają przechowywania w lodówce, znacznie obniżony jest koszt ich transportu, a wydłużony termin przydatności. W tropikalnych krajach Trzeciego Świata, gdzie choroby zakaźne wciąż są problemem, choć znamy na nie remedium od lat, to nie jest tylko zwykłe udogodnienie. To kwestia życia wielu ludzi.
Przełóżmy tę wiedzę na potrzeby np. transplantologii, w której czas między pobraniem a wszczepieniem organu musi być z konieczności krótki. Gdyby można było organ np. zamrozić lub zasuszyć bez szkody dla jego funkcjonowania… Działa na wyobraźnię, prawda? Niedawno wysłano niesporczaki w kosmos, gdzie przeprowadzono na nich kilka eksperymentów: odsłaniano je na działanie próżni oraz promieniowania ultrafioletowego i kosmicznego. Po powrocie na Ziemię dolano im wody – bezkręgowce odżyły. Jeżeli całe organizmy – mikroskopijne, ale posiadające mięśnie, układ nerwowy i inne złożone struktury – potrafią przetrwać tak trudne warunki, dlaczego nie można byłoby wprowadzać w stan anabiozy odpowiednio zabezpieczonych ludzkich narządów?
Na te pytania znajdę odpowiedzi nie od razu, nie na pewno, a jeśli w ogóle, to za cenę ciężkiej pracy. Ale… mnie to cieszy. To, co jest przede mną, daje mi więcej siły, niż świadomość tego, co już udało mi się zrobić. Nie prowadziłem bynajmniej życia pełnego wyrzeczeń – po prostu wybierałem to, co mnie pociągało, a praca w laboratorium zawsze była dla mnie bardziej atrakcyjna, niż inne aktywności uważane za przyjemne. Ustawicznie dolega mi brak czasu, ale nie potrafiłbym myśleć o tym, co robię, jak o pracy. To moja pasja. Nawet teraz, gdy realizując grant FNP, wypełniam kilogramy formularzy i składam dziesiątki podpisów, irytując się brakiem zaufania i biurokratyczną chęcią kontrolowania wszystkiego, której uległa administracja uniwersytecka, jest mi lżej z tym ciężarem, bo wiem, w imię czego to dźwigam.
Jestem naukowcem – to mnie definiuje w wielu sprawach, nie tylko stricte naukowych. Staram się opierać swoje sądy na faktach i hipotezach, dążąc do ich weryfikacji. Nie może być mi wobec tego obojętna niewiedza ludzi spoza nauki na temat tego, jak nauka się rozwija, ani to, że przyjmując opinie bezrefleksyjnie, wyrządzamy sobie krzywdę. Nie potrafię wzruszyć ramionami, kiedy zamiast pytać: dlaczego? albo: jak to działa?, ludzie rzucają: po co mi to wiedzieć?
Inne priorytety
Na trzecim roku studiów wyjechałem na miesiąc do Muzeum Historii Naturalnej w Kopenhadze. Interesowały mnie tamtejsze zbiory, pochodzące nawet z początku XX wieku, ale też sprzęt. Prof. Reinhardt Kristensen, guru zoologii bezkręgowców, udostępniając mi do badań w pełni zautomatyzowany mikroskop, poradził: „Tylko uważaj na swoje preparaty. Może najpierw sprawdź sprzęt na jakichś mniej ważnych okazach. Gdyby mechanizm zmiażdżył coś cennego, już tego nie odzyskasz, a obiektyw wymienimy”.
Trzy miesiące wcześniej na Uniwersytecie Jagiellońskim potrzebowałem zdjęć mikroskopowych do publikacji. Po długich namowach jeden z profesorów się na to zgodził, ale uprzedził, że jeśli coś z preparatu wycieknie i zabrudzi obiektyw albo co gorsza go zniszczy, będę odpowiadał za szkody finansowo. Zdjęcia robiła pani techniczna, trzęsącymi się dłońmi; ja nie mogłem sprzętu nawet dotknąć. A tu słyszę: co tam sprzęt, najważniejsze, by moje preparaty się nie zniszczyły. Przekonałem się, że w nauce obowiązują inne priorytety. I jeszcze prof. Kristensen na pierwszym spotkaniu zaproponował, byśmy mówili sobie po imieniu, bo w jego przekonaniu partnerskie traktowanie współpracowników wzmacniało, a nie osłabiało wzajemny szacunek.
Osiem lat nauki i pracy w Wielkiej Brytanii – najpierw na Uniwersytecie St. Andrews w Szkocji, potem na Uniwersytecie Wschodniej Anglii w Norwich, gdzie obroniłem doktorat – utwierdziło mnie w przeczuciu, które wówczas pojawiło się u mnie chyba po raz pierwszy. Tylko zapewniając studentom swobodę rozwoju i obdarzając ich zaufaniem, wydobędę z nich to, co najlepsze. Szefowania zespołem badawczym nauczyłem się od moich promotorów. Profesorowie: Jacek Radwan, Joe Tomkins, Matt Gogg, ale też prof. Barbara Węglarska, nigdy nie szefowali, raczej doradzali, mnie pozostawiając podjęcie ostatecznej decyzji w każdej ważnej sprawie.
Dawni biolodzy, zastanawiając się, dlaczego niespokrewnione osobniki pomagają sobie, twierdzili, że robią to ze względu na dobro gatunku. Teraz wiemy, że takie pojęcie w świecie zwierząt nie funkcjonuje. Wszystko polega na bilansowaniu kosztów i zysków, potwierdza to teoria gier – po prostu nie zawsze opłaca się oszukiwać. Ludzie też działają pod wpływem instynktownych kalkulacji. Przekładając to na moje relacje ze studentami: przychodzę do nich z otwartymi dłońmi, licząc na zaufanie i lojalność. Jeżeli odpłacą mi tym samym, obie strony na tym korzystają. Jeżeli nie – kończę z nimi współpracę. Nie chcę być szefem, który wydaje polecenia, kontroluje, wynosi na szczyty i degraduje. Wolę im pokazać, że nauka jest przygodą i dać szansę, by przekonali się, że nie kłamię.
Już mnie ostrzegano, że za chwilę po partnersku traktowani studenci wejdą mi na głowę. Odpowiadam: dam sobie radę. Angażuję studentów na każdym etapie realizacji projektu naukowego i na razie widzę ciężką pracę, dyskusje, wzajemne wspieranie się. Może jednak warto ufać?
Mam nadzieję, że i mnie ktoś zaufa, np. uczelniana administracja, której ustawicznie udowadniam, że nie w głowie mi malwersacje. Każdy bowiem wydatek, nawet w wysokości pięciu złotych, opisuję, potem podpisuję w czterech miejscach ten sam dokument, który wędruje do kierownika zakładu, dyrektora instytutu, dziekana, kwestury, rektoratu. Zakup powyżej 10 tys. złotych musi przejść przez Biuro Zamówień Publicznych. Zakup powyżej 3 tys. złotych – w nauce to żaden wydatek – trzeba szacować: drukuję więc dla porównania trzy oferty z Internetu, uzasadniam wybór jednej. W Wielkiej Brytanii rzeczy podstawowe, najszybciej zużywalne, kupowałem w uczelnianym sklepie, wpisując do książki numer grantu – sprzedawca brał na siebie rozliczenia. Skoro tam się to sprawdza, dlaczego miałoby nie działać w Polsce?
O grant z programu HOMING PLUS, który Fundacja na rzecz Nauki Polskiej przyznaje uczonym wracającym do Polski na prowadzenie działalności naukowej, starałem się samodzielnie, musiałem jednak poprosić rektora o finansowe pełnomocnictwo. Wydanie zgody trwało miesiąc, pouczono mnie też, że każda moja decyzja musi być zatwierdzona przez kwestora. Grant otrzymałem w listopadzie 2012 roku, a np. niezbędny w pracy komputer, zakupiony poprzez uczelnię – cztery miesiące później. Kiedy grant trwa zaledwie dwa lata, taka zwłoka to dużo.
Mógłbym tak wymieniać i wymieniać, a urzędników zaangażowanych w sprawdzanie i rozliczanie grantu… myślę, że bym nie zliczył. Idea jest słuszna: pieniądze publiczne muszą być wydawane przejrzyście i ekonomicznie. Tyle że taka metoda realizacji ją wypacza. Wymagając zaświadczeń i podpisów, zapomniano o ważnym czynniku: sam dla siebie jestem najbardziej skutecznym ograniczeniem. Muszę bowiem tak planować wydatki, by wystarczyło mi na wszystko, a cel badawczy został zrealizowany.
Pierwszy wyjazd za granicę sprzed lat, w stanie niepewności co do swoich kompetencji naukowych i językowych, z prowincji do wielkiego ośrodka naukowego, nie był dla mnie tak stresujący jak powrót do kraju. Nie ma we mnie zgody na takie paradoksy! Licząc, że moje niezadowolenie uda się przekuć w działanie, na którym skorzystają także inni naukowcy, postanowiłem kandydować do Rady Młodych Naukowców, powołanej przy Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Działam w niej od maja 2013 roku, razem z siedemnastoma innymi „młodymi gniewnymi”.
Z ciekawości
W nauce istotna jest samodzielność: własny pokój, a najlepiej kilka, w których młody uczony może ulokować sprzęt i ludzi, a swój pierwszy zespół badawczy. To ważny krok w życiu naukowca, bo wszystko, co wydarzy się później, będzie dokładaniem do tego, co uda się zbudować z pierwszym zespołem. Tą drogą przenika też do nauki świeże spojrzenie i nowe wartości, jak zwykle, gdy chodzi o ludzi, którzy robią coś po raz pierwszy w życiu i stać ich jeszcze na bezkompromisowość. W przypadku polskiej nauki, która chce się rozwinąć i wyzbyć starych przyzwyczajeń, to kwestia nie do przecenienia.
Po tym, co powiedziałem, można zapytać, po co właściwie cała ta mitręga? Bo chyba nie dla pensji, która po dziewięciu latach studiów, pracy w ośrodkach zagranicznych i posiadaniu długiej listy publikacji, wynosi nieco ponad 2 tys. złotych brutto. (Dlatego nie bez znaczenia są stypendia FNP: 5 tys. złotych miesięcznie dla mnie, 1 tys. złotych otrzymuje każdy z magistrantów). No więc, po co?
Przede wszystkim z ciekawości, by zobaczyć, co kryje się pod białymi plamami, których w biologii nie brakuje. Na przykład w taksonomii w ciągu minionych 250 lat opisaliśmy około 1,2 miliona gatunków z 3 do 100 milionów prawdopodobnie istniejących. Tak duża rozbieżność szacunków źle świadczy o wiedzy na temat naszej – szeroko rozumianej – rodziny. W końcu wszystkie organizmy na Ziemi mają wspólnego przodka, a Homo sapiens jest tylko jedną z wariacji na temat życia. Czy to nie działa na wyobraźnię?
A samo opisanie bioróżnorodności to dopiero początek, trzeba jeszcze poznać zależności między gatunkami, ich ewolucję, zachowanie. Inaczej z tego, co wiemy i widzimy, zrozumiemy niewiele.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.