Rasizm i studenci

Marek Misiak

Przyzwyczailiśmy się widzieć w studentach elitę społeczeństwa, choć masowość wyższego wykształcenia już dawno spowodowała, że legitymowanie się indeksem nie jest rękojmią poziomu kultury osobistej czy szerokości horyzontów. Żenujące wyczyny żaków podczas juwenaliów rokrocznie udowadniają, że nie ma takiego dna, byśmy nie usłyszeli pukania od dołu. W ciągu ostatnich kilku lat wydają się jednak narastać tendencje znacznie bardziej niebezpieczne. Chwalący się na portalach społecznościowych alkoholowymi ekscesami studenci prędzej czy później podejmą pracę i ustatkują się. Natomiast poglądy na świat i życie to coś, co nie kończy się wraz z wejściem w kolejny etap życia.

Media skupiają się przede wszystkim na manifestowaniu poglądów przez grupy prawicowe o charakterze narodowym. Nie jestem politologiem i nie podejmuję się wyjaśniać, dlaczego taki sposób opisu świata staje się w ostatnich latach popularny – również wśród studentów. Wolność słowa domaga się wolności również dla takich narracji – o ile nie oznaczają one nawoływania wprost do nienawiści. Niepokoi mnie coś innego – pobłażliwość dla rasistowskich incydentów wśród wielu studentów przy równoczesnym wybiórczym przedstawianiu tego rodzaju zdarzeń w mediach.

Znakomitym probierzem takich postaw jest stosunek do antysemickich i rasistowskich napisów pojawiających się na murach. Wielu studentów zdaje się nie widzieć w tym żadnego problemu. Określają takie napisy jako zwykły wandalizm. Zachowują się tu momentami niczym polski wymiar sprawiedliwości – nie widzą oczywistych znamion przestępstwa tam, gdzie są one widoczne gołym okiem. Napaści na czarnoskórych studentów nie stymulują ich do podjęcia jakichkolwiek działań. Karol Wojtyła, studiując przez rok (1938/1939) polonistykę na UJ, w ramach swego rodzaju studenckiej samopomocy odprowadzał do domu koleżanki żydowskiego pochodzenia. Czy współcześni studenci w ogóle o tym pomyślą? Nie – bo przecież „to nie moja sprawa”, „co ja mogę zrobić?”, „od tego jest policja” itp. Z jednej strony rozumiem zwykły strach (sam go odczuwam), z drugiej – w taki właśnie sposób społeczeństwa zaczynają terroryzować bandyci. Bo nie ma nikogo, kto chciałby choćby teoretycznie się narazić. A przecież wystarczyłoby, aby wracającemu późniejszą porą z imprezy czy innego spotkania czarnoskóremu studentowi towarzyszyło kilku kolegów-Polaków. Szansa na atak nie spada wówczas do zera, spada jednak wyraźnie. To, czy ktoś zostanie w naszym kraju pobity na ulicy za kolor skóry, czy nie, to moim zdaniem wartość, dla której warto trochę się narazić. Sam podczas studiów odprowadzałem koleżanki późną nocą z imprez i nie czułem się bohaterem. Zdarzało się, że trzeba było odgonić jakiegoś natręta (a nie mam postury zapaśnika). Czułem, że ryzykuję. Ale wiedziałem też, że tak po prostu zachowują się uczciwi ludzie. Że nie wolno odwracać oczu i udawać, że to nie moja sprawa.

To nie moja sprawa

Zdarza się jednak rasizm jawny. Nie wobec czarnoskórych – to jest passé i w złym tonie. Zresztą taki rasizm byłby niejako „z importu” – w Polsce takie osoby to wciąż wyjątki. Jawny, niewstydzący się siebie rasizm dotyczy narodów czy grup etnicznych, które są w Polsce obecne i widoczne – a zatem przede wszystkim Romów. Rasizm wobec czarnoskórych jest często źle widziany, gdyż w gruncie rzeczy jest irracjonalny. A ponieważ Romowie postrzegani są jako ci, którzy kradną i pasożytują na społeczeństwie, wrogość czy pogarda wobec nich jest rzekomo uzasadniona. Znika poczucie, że to rasizm, że to mowa nienawiści.

W czasie ostatnich juwenaliów w jednym z polskich miast na jednym z kampusów wystąpiła grupa muzyczna mająca w swoim repertuarze piosenkę na temat niebezpieczeństw związanych ze spotykaniem się przez córkę adresata lirycznego z „Cyganem”. Piosence zarzucono rasizm. Sam fakt, że taki zespół został przez jedną z organizacji studenckich zaproszony na juwenalia, to już skandal. Naprawdę zmroziło mnie jednak to, co przeczytałem w komentarzach pod jednym z artykułów na temat tej sprawy: „Prawdę śpiewa, więc gdzie tu rasizm?”. Gdyby był to pojedynczy post, można by go uznać za mało śmieszny żart. W takim duchu wypowiadało się jednak w sieci wiele osób, ewidentnie studentów.

Mogłoby się wydawać, że człowiek wykształcony nie może podzielać tego typu sądów. Ale pomyślmy: w zasadzie dlaczego nie? Łatwo przychodzi nam dzielenie społeczeństwa na dwie grupy: „konserwatywną” i „nowoczesną”. Studentów wrzucamy rzecz jasna do grupy „nowoczesnej” – ma za tym przemawiać choćby liberalny stosunek do seksu czy miękkich narkotyków. Ale przecież taki dualny podział to sztuczna konstrukcja myślowa. Można być liberałem w wielu kwestiach, a jednocześnie wykazywać absolutny brak wrażliwości na los bezdomnych czy mniejszości etnicznych. Dlaczego? Bo „oni” nie są jednymi z „nas”. Mamy liberalne podejście do seksu czy marihuany, bo to kwestie, które mają dla nas żywotne znaczenie. Potrafimy ująć się za niepełnosprawnymi, bo są wśród nas, już się przyzwyczailiśmy. Ale Romowie czy bezdomni – ich oglądamy tylko w TV, i to z reguły w kontekście nędzy i alkoholizmu. Zatem ich los nie ma dla nas żadnego znaczenia. Natomiast wydaje nam się, że obiektywnie ich oceniamy – jako tych, których najlepiej, żeby w ogóle nie było.

Takie podejście jest również pochodną niskiego poziomu solidarności społecznej wśród studentów. To właśnie jest wspomniana wyżej postawa „to-nie-moja-sprawa”. Coraz częściej stykam się z manifestacyjnym wręcz brakiem zainteresowania problemami społecznymi w Polsce i na świecie. Jeśli komuś się nie udaje, to jest nieudacznikiem, a zatem de facto człowiekiem w jakiś sposób zbędnym. Mogłoby się wydawać, że po 24 latach kapitalizmu w Polsce mentalność ludzi sukcesu w naszym kraju przestanie być odzwierciedleniem najbardziej wilczej jego formy. Okazuje się jednak, że liczy się głównie przestrzeń dla działalności gospodarczej lub naukowej, niskie podatki i osobiste bezpieczeństwo. A jeśli kogoś na coś nie stać, nie radzi sobie z czymś? Państwo może mu pomagać – ale nie z moich podatków. Z nich może być finansowane tylko to, co ma bezpośrednie przełożenie na moje życie (plus ewentualnie wojsko). Nie widać żadnej woli głębszej refleksji nad przyczyną negatywnych zjawisk. Nie należy starać się przeciwdziałać problemom Romów – należy usunąć Romów z kraju (a przynajmniej z zasięgu wzroku). Zaczyna brakować prostego zrozumienia, że ktoś może nie być winny swoim kłopotom, a nawet jeśli jest, to jeszcze nie powód, aby pozostawić go samemu sobie.

Frustrująca poprawność

Zrozumienie podłoża takich sytuacji jest utrudnione z powodu postawy wielu moich kolegów po fachu, tzn. dziennikarzy. Nagłaśniają oni takie incydenty, ale winnych szukają najczęściej wśród środowisk prawicowych. W rezultacie politycy z innych segmentów sceny politycznej nie mogą oprzeć się pokusie, by kolejne pobicie osoby o ciemniejszym kolorze skóry wykorzystać do własnych celów. Pobudza to z kolei frustrację działaczy narodowych, z których po raz kolejnych robi się skinheadów. Doniesienia medialne pobudzają oburzenie społeczeństwa, ale nie niosą ze sobą żadnego wyjaśnienia. Powinny prowadzić do otrzeźwienia, a tymczasem zaogniają konflikt. Sam nie mam narodowych przekonań, ale nie życzę sobie, by ludzi (w tym studentów) mających takie poglądy wrzucać do jednego worka z rasistami i obarczać zbiorową odpowiedzialnością za rasistowskie ataki. Znam wielu studentów, zwłaszcza historii i politologii, o mocno prawicowych przekonaniach. Mogę nie zgadzać się z ich wizją przeszłości i przyszłości Polski, ale nie mogę im odmówić wiedzy (historycznej, socjologicznej, prawniczej), nigdy też nie słyszałem z ich ust niczego, co w jakimkolwiek stopniu przypominałoby rasizm.

Pewną rolę może tu również grać coraz silniej obecna w polskim dyskursie publicznym poprawność polityczna. Nie namawiam do tego, by w przestrzeni publicznej można było bezkarnie kogoś obrażać. Jednak również w Polsce doczekaliśmy się tego, co w USA zauważono już 25 lat temu – przedstawiciele dyskryminowanych grup społecznych stają się w pewien sposób nietykalni. Nie można powiedzieć złego słowa nie tylko o danej grupie (bo takie uogólnianie faktycznie byłoby szkodliwe), ale także o żadnym przedstawicielu tej grupy z osobna (bo od razu jest to traktowane jako rasistowski atak). Poprawność ta widoczna jest zarówno w mediach, jak i w jakichkolwiek publicznych wypowiedziach. Może to pogłębiać frustrację wielu ludzi. W rezultacie osoby odmiennej rasy lub o ciemniejszym kolorze skóry są chronione przed werbalnymi atakami w środkach przekazu, ale przed pobiciem w nocy na przystanku nadal nikt ich nie chroni.

Co kilka miesięcy media alarmują, że sprawcy kolejnego rasistowskiego incydentu okazali się być studentami, i to często renomowanego kierunku na cenionej uczelni. Tego rodzaju zdarzenia mają jednak inną wymowę, niż jest im często przypisywana w mediach. Nie oznaczają one odrodzenia jawnego rasizmu na polskich uczelniach, tylko istnienie prymitywnych schematów myślowych, wyzwalanych przez alkohol. Podstawowy problem to nie tego rodzaju incydenty same w sobie, ale reakcja na nie w środowisku akademickim, wyrażająca coraz powszechniejszą wśród studentów znieczulicę na wszystko, co nie dotyczy mnie samego. Rodzi się we mnie oburzenie, ale na 15 sekund, po czym powracam do płatków śniadaniowych. Studenci traktują przejawy rasizmu czy antysemityzmu tak, jakby to ich nie dotyczyło, jakby miało miejsce w innym kraju. Nie zamierzam tutaj straszyć, że któregoś dnia obróci się to przeciwko nim. Zapewne nie, skrajne poglądy pozostaną marginesem, białemu Polakowi-studentowi nic nie grozi (i bardzo dobrze). Ale po prostu bezczynność wobec nienawiści i pogardy do innych sama w sobie jest skandalem. Ludzie to nie tylko ci, którzy są tacy jak my.