Patrzę na rzeczywistość oczami innych

Rozmowa z prof. Janem Woleńskim

Czy Pana aktywność w propagowaniu myśli Szkoły Lwowsko-Warszawskiej jest znakiem miłości historyka filozofii czy też znakiem tęsknoty za pewnym sposobem ujmowania i interpretowania świata?

Kiedy zacząłem pracować nad projektem Szkoły Lwowsko-Warszawskiej (książka ukazała się w 1985 r.), był to dla mnie problem historyczny i nie sądziłem, że praca ta zainicjuje szerszy kontekst badań, który, jak twierdziła prof. Barbara Skarga, nie powinien być w Polsce kontynuowany. Uważam, że szkoła ta miała niemałe znaczenie międzynarodowe i warto, by świat i sami Polacy wiedzieli o tym. Teraz mogę głośno powiedzieć, że tradycja Szkoły Lwowsko-Warszawskiej jest żywa i silna. Może nie jest to najważniejszy nurt myślenia, bo to jest kwestia subiektywnej oceny, ale na pewno jest to styl myślenia obecny na mapie filozoficznej Polski…

A jak obecnie określiłby Pan dominujący styl myślenia?

Nie ma takiego. Polska filozofia była pluralistyczna od momentu powstania, czyli od czasów średniowiecznych, i ta tradycja trwała do tej pory. Nawet, gdy marksizm dominował w naszym kraju, można było zauważyć, że jest bardziej pluralistyczny niż jakikolwiek inny na świecie. O pluralizmie świadczy też fakt, że u szczytu swojego rozwoju Szkoła Lwowsko–Warszawska reprezentowana była w trakcie III Kongresu Filozoficznego w Krakowie w 1936 r. w zdecydowanej mniejszości; 70 proc. referatów wygłoszonych było przez przedstawicieli innych orientacji. Tak jest też dzisiaj i sądzę, że jest to wartość, którą trzeba wciąż kontynuować i kultywować, bo jest źle, kiedy w filozofii dominuje jeden kierunek.

Jakie są kryteria dotyczące jakości filozofowania?

Nie potrafię tego określić. Jedni powiedzą, że to jest głębia problemów, inni – jasność wywodu, jeszcze inni, że to oryginalność rozwiązań. O jasnych kryteriach mogę mówić tylko w przypadku orientacji, którą sam reprezentuję.

Utożsamia się Pan z filozofią analityczną, a bardzo mocno skrytykował Pan historię filozofii Tadeusza Gadacza.

Nie widzę powodu, by ukrywać fakt, że Tadeusz Gadacz bajeruje na temat historii filozofii (więcej na ten temat można przeczytać m.in. na stronie diametros.iphils.uj.edu.pl, a także w innych moich recenzjach). Uważam, że historyk filozofii ponosi pewną odpowiedzialność nie tylko za to, co pisze, ale i za tych, którzy to czytają. Proszę sobie wyobrazić, że Tatarkiewicz naginałby historię filozofii do swoich upodobań, które na pewno miał, ale ich nie ujawniał. Czy jego monumentalna praca odegrałaby tak olbrzymią rolę w kształtowaniu sposobu myślenia polskiej inteligencji? Gadacz napisał nie tylko złą, ale i sfałszowaną historię filozofii, która była reklamowana jako dzieło mające zastąpić Tatarkiewicza. To, co napisał Tadeusz Gadacz w pierwszych dwóch tomach swojej historii filozofii, uważam za dzieło szkodliwe z punktu widzenia kształtowania świadomości historyczno-filozoficznej czytelników. I dlatego zareagowałem.

Czuje się Pan rycerzem walczącym o prawdę? Nikt oprócz Pana nie wypowiedział się tak jednoznacznie i stanowczo.

Nie jestem żadnym rycerzem, ale nie mogę milczeć, gdy ktoś szkodzi filozofii. Gdy usłyszałem, że Tadeusz Gadacz ma zamiar napisać 6-tomową historię filozofii, w tym historię filozofii analitycznej, o której nie ma pojęcia, to nie mogłem siedzieć cicho, zwłaszcza gdy pojawiały się entuzjastyczne głosy, że oto czeka nas prawdziwy przełom w humanistyce.

W ostre polemiki wchodził Pan też z Markiem Siemkiem, kontynuatorem tradycji Szkoły Lwowsko-Warszawskiej, z Leszkiem Nowakiem i z Jerzym Kmitą z poznańskiej szkoły…

Ostre spięcia miałem też z Leszkiem Kołakowskim i z Zygmuntem Baumanem. Lubię polemiki, ale w wypadku Gadacza, to było coś więcej.

Teraz lepiej rozumiem, dlaczego Pana nazwiska nie znalazłam w wydanej przez KUL Encyklopedii Filozofii Polskiej.

Byłbym zarozumiały, gdybym powiedział, że przyjęto takie kryteria, abym się nie zmieścił, więc wspomnę tylko o tym, że kryteria te, przynajmniej w odniesieniu do żyjących filozofów polskich, były podporządkowane uhonorowaniu filozofów z własnego, tj. neotomistycznego grona. W efekcie Michał Heller, najwybitniejszy katolicki filozof polski, nie figuruje w rzeczonej encyklopedii. Pamiętam reakcję Michała na wieść o tym, że obaj nie znaleźliśmy uznania u redaktorów Encyklopedii. Powiedział: „Janie, trzeba to opić”. Co też uczyniliśmy, chwytając w dłonie lampkę czerwonego wina…

Ale kupi Pan jakąś książkę, by pamięć o nagrodzie nie przeminęła z czasem?

Oj kupię, kupię. Lubię czytać i sądzę, że mam jeden z największych w kraju, i nie tylko, prywatnych księgozbiorów profesjonalnych. Wiem, że wszystkich nie przeczytam, ale jak często powtarzał mój śp. przyjaciel Jerzy Perzanowski – książka to możliwość, z której korzysta się w stosownym momencie. Książki to mój warsztat pracy i nigdy nie wiem, kiedy przyda mi się rzecz o algebrze uniwersalnej, a kiedy historia filozofii starożytnej. Korzystanie z bibliotek to strata czasu, a ponieważ nie lubię marnować czasu, wydaję sporo pieniędzy na ich zakup.

Aktywnie Pan uczestniczy w życiu publicznym i naukowym. Pisze Pan recenzje naukowe, dyskutuje na zjazdach i panelach. Kiedy Pan ma czas pracować?

Mieszkam w Suchej Beskidzkiej, gdzie nie ma dużo imprez, i mam cudowną żonę, która w dużej mierze zwolniła mnie z obowiązków domowych.

Jest Pan dzieckiem Gutenberga czy woli Pan pracować nad tekstem elektronicznym?

Czytam książki w ich tradycyjnej postaci, a teksty dostępne elektronicznie drukuję. Ale wirtualności się nie boję, tylko nie za bardzo lubię.

Używa Pan ołówka i fiszek?

Nie. Mam dobrą, może nawet bardzo dobrą pamięć, choć od pewnego czasu muszę ją wspomagać notatkami. Cóż, zwykła kolej rzeczy…

Pisze Pan o uboju rytualnym, o związkach partnerskich i o sprawach żydowskich. Gdzie mieszka pańska ciekawość?

Jestem głodny świata. Taką mam naturę i nie zastanawiam się nad tym. Zawsze dużo pisałem. Mam za sobą dwa dyplomy – z prawa i filozofii – a ta kombinacja daje bardzo szerokie spojrzenie na rozmaite sprawy. Moje wykształcenie pozwala na zajmowanie się wieloma kwestiami bez potrzeby zbytniej pracy propedeutycznej. Obecnie współpracuję z prof. Ewą Łętowską i na początku myślałem, że trudno mi się będzie dogadać z twardym dogmatykiem prawa. Ale okazało się, że nic w przyrodzie nie ginie i moja przeszłość związana z pracą na Wydziale Prawa UJ zaowocowała teraz dobrą współpracą. Razem napisaliśmy tekst o związkach partnerskich, a także polemikę przeciwko neoliberalizmowi Leszka Balcerowicza. Myślę, że możliwość wypowiadania się na różne tematy jest dużą wartością.

Pana polemiczny charakter bezkolizyjnie współgra z ciszą gabinetu i własnymi myślami?

Najbardziej kocham pracę nad własnymi kwestiami, tj. tymi najbardziej profesjonalnymi. Angażuje mnie to nie tylko intelektualnie, ale i emocjonalnie. Interesują mnie przede wszystkim problemy, które należą do filozofii analitycznej czy też mogą być analitycznie traktowane. Staram się je zgłębić, niezależnie od tego, czy dotyczą filozofii logiki, czy praw zwierząt.

Czy czuje się Pan jak krawiec, który odcina przerobione, przeanalizowane odcinki rzeczywistości, czy też starym myślom nadaje Pan nowy szlif?

To bardzo różnie bywa. Filozofia jest szczególną dziedziną i nie jest tak, jak w przypadku nauk przyrodniczych czy nawet humanistycznych, że jak się pracuje nad jakimś problemem, to można temu poświęcić całe życie. Filozof, jeżeli ma predyspozycje i wiedzę erudycyjną, potrafi robić rzeczy z bardzo różnych dziedzin i bardzo różne rzeczy z tej samej dziedziny. Myślę, że mam ku temu i predyspozycje i podkład erudycyjny, choć niektórzy twierdzą, że brak mi oryginalności i głębi spojrzenia.

Arystoteles twierdzi, że filozof powinien tylko chodzić wolno, być wysokim i mówić głębokim głosem…

Nie chodzi o ogólne predyspozycje, ale o inklinacje filozoficzne. Pamiętam czas, kiedy na studiach zaczęła mnie interesować logika i filozofia nauki, i nie wiem, czy o wyborze tego zadecydowały predyspozycje, czy też dobrzy wykładowcy prawa, którzy rozbudzili moją ciekawość. Ale jako wychowanek Szkoły Lwowsko-Warszawskiej myślę, że najważniejszy jest efekt, a nie dywagacje o predyspozycjach. Mnie interesują wytwory, a czynności traktuję jako własność prywatną, moją lub cudzą. Czynności kończą się, są miłe, dają błysk lub nie, ale mijają. Kiedyś Kazimierz Ajdukiewicz miał powiedzieć swoim studentom: „Wiecie, jak pisałem swoją pracę Język i znaczenie , to czułem się jak Kant, co nie znaczy, że to, co zrobiłem, jest porównywalne do tego, czego on dokonał w filozofii”. Czasami mam takie poczucie ważności – oczywiście subiektywne, ale bardzo istotne – lecz prawdziwym efektem pracy jest tekst, który żyje własnym życiem.

Co nagroda FNP zmieniła w pańskim życiu?

My, naukowcy, także filozofowie, jesteśmy jak sportowcy i zależy nam na uznaniu. Jestem bardzo usatysfakcjonowany tą nagrodą, ale myślę, że bez niej byłbym taki sam. Dotychczas napisałem prawie 2000 prac (650 w językach obcych), licząc oczywiście publicystykę, recenzje itd. Mam w dorobku 30 książek, kilkadziesiąt prac edytorskich i ponad 600 artykułów. Myślę, że to niemały dorobek. Wedle mojej prywatnej statystyki (humanistyka nie ma powszechnej bazy cytowań), około 400 moich prac zostało zacytowanych w kraju i około 130 za granicą.

Jaką rolę w Pana poczuciu ważności odgrywa inny człowiek?

Dużą. Dyskusje mają poważny wpływ na mnie. Oczywiście staram się bronić swych poglądów, ale jestem otwarty i zmieniam poglądy, o ile uznam siłę kontrargumentów. Moje poczucie ważności jest względne. Jeżeli jednak ktoś reprezentuje stanowisko, bardzo częste u polskich filozofów, że nie warto czytać innych, a tylko mierzyć się bezpośrednio ze światem, raczej nie znajdzie we mnie sprzymierzeńca. Na ogół patrzę na rzeczywistość oczami innych. Kiedyś George Edward Moore, wielki filozof angielski, powiedział, że wszystko, co zrobił i napisał, polegało na komentowaniu innych. Uważam, że pula problemów jest mniej więcej filozofom znana i nasza praca powinna polegać na zderzaniu różnych punktów widzenia i ewentualnie na znalezieniu nowego sposobu artykulacji danego zagadnienia. Wydaje mi się, że filozof powinien tak właśnie pracować, ale zastrzegam, że jest to moje stanowisko, a nie uniwersalny postulat.

Podkreśla Pan dialogiczny charakter uprawiania nauki, ale ludzie się Pana boją.

Sądzę, że tylko tak mówią. Oczywiście, są przypadki, które mnie konfliktują z pewnymi osobami czy nawet środowiskami. Nie ukrywam, że jestem ostrym polemistą i nie wstydzę się swoich ocen. Staram się być wyrazisty w swoich poglądach, zarówno filozoficznych, jak i codziennych, a to sprawia, że spotykam się z niektórymi osobami na ścieżce wojennej. Nie czuję dyskomfortu z tego powodu, ponieważ jest to istotny element mojego stylu bycia w środowisku akademickim.

Co musiałoby się stać, żeby Pan zmienił stanowisko na temat związków partnerskich?

Gdybym dowiedział się od psychologów, że są to związki szkodliwe społecznie. Tylko wiedza powinna decydować o zmianie i treści stanowiska.

Brał Pan udział w dyskusji o lustracji w czasie promocji książki Romana Graczyka. Był Pan osobą kompetentną. Miał Pan stosowną wiedzę?

Tak, bo, po pierwsze, interesowała mnie prawnicza jakość ustawy lustracyjnej, a w tej materii jestem kompetentny, a po drugie, nie trudno było zebrać wiadomości o niepowodzeniu lustracji w innych krajach (Niemcy, Czechy, Słowacja) i przewidzieć, że będzie nadużywana dla doraźnych celów politycznych. Ponieważ mój stosunek do lustracji jest wciąż komentowany, dodam, że zajmowałem się lustracją jako procedurą prawną, a nie prawdą historyczną.

Czy w przyjaźni też Pan jest taki wymagający i kompetentny?

Myślę, że przyjaźń to nie kwestia wymagań i kompetencji, ale uczuć, oczywiście niekiedy kontrolowanych. Wiem i czuję to, że mam dobre stosunki z ludźmi, zwłaszcza ze swoimi uczniami.

Czy ktoś kwestionował przyznanie Panu nagrody FNP?

O ile wiem, tylko jedna osoba, mianowicie emerytowany nauczyciel akademicki (z AGH) dr Krzysztof Pasierbiewicz; nota bene, to on właśnie zarzucał mi ukrywanie prawdy historycznej. Napisał na swoim blogu, że fakt przyznania mi nagrody pokazuje, że mamy pecha do Noblistów. Pytał: czy to jest rzeczywiście polski Nobel (może to aluzja do mojego żydowskiego pochodzenia) i utrzymywał, że nagroda pochodzi z kieszeni podatników (nieprawda, bo FNP jest instytucją pozarządową). Setki gratulacji, jakie otrzymałem, zarówno z Polski, jak i z zagranicy, świadczą jednak o tym, że FNP wiedziała, co robi. I może przy tym zostańmy.

Rozmawiała Jola Workowska