NCN nie podnosi poprzeczki

Jacek Wachowski

Narodowe Centrum Nauki powstało trzy lata temu po to, żeby wspierać badania podstawowe, to znaczy takie, które stanowią fundament wiedzy i refleksji na temat otaczającej nas rzeczywistości. Należą do nich zarówno oryginalne prace eksperymentalne, jak też teoretyczne. Dla nauki mają one fundamentalne znacznie, ponieważ bez nich nie bylibyśmy w stanie zrozumieć zjawisk, które nas otaczają i zmieniają nasze zachowania, wpływają na rozumienie świata i siebie samych.

Biorąc pod uwagę rangę i charakter misji, należałoby się spodziewać, że Narodowe Centrum Nauki będzie zwrócone ku uczonym, a w szczególności, że będzie ułatwiać realizację ambitnych zamierzeń badawczych i promować śmiałe projekty. Tak jednak nie jest. W środowiskach akademickich głośno mówi się o niedostatkach w działalności Centrum. Odważniejsi wypowiadają nawet opinię, że Narodowe Centrum Nauki działa na niekorzyść polskiej nauki. Od oskarżeń huczą także fora internetowe. Zarzuty pod adresem NCN dotyczą zarówno procedury składania wniosków – w szczególności wielu utrudnień, sformułowanych urzędniczą nowomową – jak też ich oceny, a w końcu samych zasad rozliczania grantu. Instytucję paraliżuje biurokracja i oderwane od potrzeb środowiska procedury aplikacyjne, katastrofalny system rozliczania grantów, w którym od zdrowego rozsądku ważniejsze są pieczątki, stemple i sprawozdania. Na krytyczne opinie o Centrum ma również wpływ niska, a niekiedy po prostu kompromitująca jakość recenzji formułowanych na piśmie (i za publiczne pieniądze) przez tzw. ekspertów i recenzentów, których Centrum powołuje do merytorycznej oceny grantów.

Łamańce i slalomy

Spróbujmy uporządkować listę zarzutów. Zacząć trzeba od tego, że napisanie wniosku grantowego jest niełatwe, czasochłonne i irytujące. Polega na wypełnieniu elektronicznego formularza składającego się z licznych zakładek, które mają na celu sprawdzenie tego, czy wnioskodawca wie, w jakiej gminie znajduje się jego uczelnia, jaki ma identyfikator, jakim NIP-em i REGON-em się posługuje, w jakich zakresach prowadzi swoją aktywność badawczą i kto ją finansuje (zupełnie niezrozumiałe wydaje się, dlaczego nie robi tego system, który przy odpowiedniej konfiguracji mógłby z łatwością wykorzystać elektroniczne bazy danych), wreszcie, czy badania nie zrobią nikomu krzywdy i nie wymagają zgody odpowiednich komisji bioetycznych (formularz taki muszą wypełnić wszyscy ubiegający się o finansowanie, nawet jeśli zdrowy rozsądek podpowiada, że ich prace nie mają nic wspólnego z takimi zagrożeniami). Śmiałków, którzy przebrną przez proste pytania administracyjne, czeka łamaniec tabelek, w które należy wpisać koszty pośrednie, bezpośrednie, osobowe i przedmiotowe, materiały trwałe, nietrwałe, honoraria, a wszystko z podziałem na lata i miesiące. Następnie należy całość zsumować, doliczając do tego podatki i broń Boże nie pomylić kratek.

Jeśli zdeterminowanemu badaczowi szczęśliwie uda się przebrnąć przez slalom słupków, otwiera się przed nim właściwa część aplikacji, czyli opis projektu badawczego. Tutaj czekają go jednak dalsze niespodzianki. NCN zachowuje się jak hipermarket, w którym te same artykuły nieustannie zmieniają swoje miejsce. W kolejnych konkursach inaczej wyglądają zasady, oczekiwania i standardy. Wszystko to w trosce o jak największą wygodę urzędników obsługujących granty. Trudno sobie bowiem wyobrazić, żeby chodziło tu o naukowców. Ich komfort jest nieistotny. Nie wyjaśnia się im bowiem, dlaczego wprowadzono zmiany i czemu one mają służyć. Podam przykład. W ostatnim konkursie pełen opis wniosku należało przedstawić wyłącznie w języku angielskim. Nikt jednak nie wyjaśnił dlaczego. Pojawiły się nawet przypuszczenia, że granty zostaną wysłane do zagranicznych ekspertów. Biorąc jednak pod uwagę liczbę wpływających aplikacji, oznaczać musiałoby to zrujnowanie budżetu Centrum. O co zatem chodzi? Czy nie można podać przekonujących powodów takiej zmiany i oddalić jednocześnie złośliwe komentarze, mówiące, że chodzi tu wyłącznie o sprawdzenie angielszczyzny wnioskodawców?

Rzeczy najzabawniejsze

Po wypełnieniu wniosku w wersji elektronicznej, a następnie wysłaniu go w wersji papierowej z pieczątkami i podpisami dziekana, rektora i zainteresowanego, rozpoczyna się właściwa procedura oceny. Ma ona charakter trzystopniowy. Najpierw oceniana jest formalna strona aplikacji, a więc to, czy wszystkie zakładki i rubryki zostały wypełnione w należyty sposób. Później wniosek trafia do ekspertów, a jeśli uzyska ich akceptację, wysyłany jest do recenzentów. Na koniec w zespołowej dyskusji podejmowana jest decyzja o finansowaniu wybranych projektów. Tu też zaczynają się rzeczy najzabawniejsze.

W pierwszym rzędzie dotyczą doboru ekspertów. W regulaminie NCN (o czym jego pracownicy informują bez zażenowania) nie ma formalnego zapisu zakazującego wielokrotnego pełnienia tych samych funkcji. Oznacza to, że w jednym konkursie prof. X może być ekspertem i powołać prof. Y na recenzenta, a w kolejnym odwrotnie, to prof. Y może się odwdzięczyć prof. X. Jeśli w składzie Rady NCN albo w poszczególnych komisjach jest przyjaciel X lub Y, to mogą oni swoje funkcje pełnić rotacyjne przez całą kadencję Rady. Oznacza to także – o czym mówi się głośno – że jeśli wnioskodawca nie cieszy się sympatią recenzentów lub ośrodek, z którego pochodzi, nie ma wysokich notowań, to nie jest w stanie uzyskać finansowania. Patrząc na skład Rady Centrum, gołym okiem widać, że jest on nieproporcjonalny w stosunku do naukowego znaczenia poszczególnych ośrodków (niektóre ośrodki mają zatem nadmierną reprezentację, podczas gdy inne niedostateczną). Zdarza się również, że wnioskodawca pozostaje w konflikcie naukowym, a niekiedy osobistym z oceniającymi jego wniosek. Niestety NCN nie sprawdza tego, pozostawiając całą rzecz tak zwanemu dobremu akademickiemu obyczajowi. Niestety nie wszyscy zwycięsko przechodzą próbę bezstronności.

Widać to niestety w formułowanych na piśmie uzasadnieniach. I tak na przykład zdarza się, że recenzent nie potrafi odczytać prawidłowo informacji zawartych w rubrykach dotyczących finansowania publikacji i kwotę, która jest sumą realizacji różnych zadań, interpretuje jako koszt wydania jednej książki, czyniąc autorowi z tego zarzut, a nawet oskarżając go o chęć wyłudzenia środków. Można zadać pytanie: czy recenzent jest niekompetentny, a więc czy nie potrafi właściwie zinterpretować kalkulacji kosztów przygotowanej według wzoru instytucji, która go zatrudniła, czy może raczej jest nadmiernie zajęty czymś innym? Nikomu przecież nie przychodzi chyba do głowy, że mógłby działać w złej wierze?

Niemy kanał

O „czarnej liście” recenzentów mówi się od dawna, a podejrzenia o nieuczciwość recenzji albo brak kwalifikacji merytorycznych ich autorów nie są rzadkie. Dotyczy to w szczególności sprzecznych opinii na temat samych wniosków. To, co jeden recenzent uważa za słabą stronę projektu albo naukowego dorobku, inny uznaje za mocną i odwrotnie. Zdarza się również, że recenzenci formułują opinie niemające żadnego pokrycia w materii samego wniosku. Pewna część recenzji ma charakter obraźliwy – dotyczy to szczególnie opinii wymierzonych w młodszych badaczy, którzy nierzadko czują się głęboko sfrustrowani nieakademickimi standardami wypowiedzi profesorów-recenzentów. Poczucie bezkarności tych ostatnich wynika z tego, że są anonimowi i że nie istnieje właściwie możliwość odpowiedzi na ich – czasami zupełnie absurdalne – zarzuty.

Wbrew temu, do czego przekonują zarządzający Centrum, w przypadku odmowy finansowania nie istnieje w praktyce droga odwoławcza. Po pierwsze dlatego, że nie można się odwoływać, jeśli chce się jeszcze raz złożyć ten sam wniosek. Oznacza to, że większość wnioskodawców woli machnąć ręką na zarzuty recenzentów, nieznacznie poprawić grant i złożyć go raz jeszcze z nadzieją, że może jednak zmieni się zespół oceniający. Spośród tych, którzy decydują się natomiast na odwołanie, tylko znikomy procent może liczyć na uwzględnienie roszczeń. Trudno się dziwić, ponieważ przyjęcie odwołania oznaczałoby podważenie opinii całego oceniającego zespołu i uznanie, że nie miał on racji. W naturalny sposób obniżałoby to autorytet NCN (który ze względu na kompromitujące werdykty nie jest i tak wysoki). Niezależnie więc od wszelkich zapewnień i publicznie składanych deklaracji droga odwoławcza pozostaje fikcją. Okazuje się niemym kanałem, z którego niewielu uczonych pragnie korzystać. Nie zmieniła tego również nowelizacja wprowadzona w ostatnim konkursie, pozwalająca wnioskodawcy na zaprezentowanie zmian i uzupełnień wprowadzonych do wniosku grantowego. Ma ona charakter pozorny, nie prowadzi do dialogu z zespołem oceniającym, ale przypomina raczej rozmowę ze ścianą. W kolejnych uzasadnieniach recenzentów i ekspertów widać bowiem, że nie czytali uzasadnień wnioskodawcy.

Osobną kategorię stanowią uwagi zespołów oceniających na temat projektowanych środków. Ulubioną opinią recenzentów jest sformułowanie, że grant jest za drogi. Patrząc na publikowane listy finansowanych projektów – szczególnie z zakresu dyscyplin humanistycznych – widać, że nie są to kwoty oszałamiające. Z drugiej jednak strony nie sposób zapytać: które projekty finansowane przez NCN mają szansę na poprawienie niskiej pozycji rodzimej nauki? Z jednej strony opiniodawcy Centrum pragnęliby zapewne przełomu w polskiej nauce i tego, żeby nawiązała kontakt z ośrodkami zachodnimi, z drugiej jednak nie rozumieją, że projekty śmiałe, a może nawet przełomowe dla dyscypliny, pociągają za sobą większe koszty. Zdają się nie pojmować tego, że projekt badawczy, który ma się zakończyć kilkoma międzynarodowymi publikacjami, pociąga za sobą znaczne nakłady finansowe, ponieważ musi uwzględnić koszty tłumaczenia i wydania książki poza krajem. Łączy się też z wyjazdami zagranicznymi, które przynieść mogą autentyczny, a nie tylko papierowy rozwój współpracy międzynarodowej, również po zakończeniu grantu.

Czytając uzasadnienie ekspertów i recenzentów NCN można odnieść wrażenie, że nie są tego w stanie objąć swoim horyzontem poznawczym i kierują się bardzo wąskim i doraźnym sposobem myślenia. Ważne wydaje się dla nich, żeby jak najmniej wydać. Przy okazji chcą też pokazać, jacy są surowi, ponieważ wydaje im się, że w ten sposób zostaną zapamiętani przez zamawiających recenzję i jako „rzetelni” recenzenci o „wysokich kwalifikacjach” w przyszłości kolejny raz zostaną zaproszeni do zespołu oceniającego.

Promocja przeciętności

Wynik takich harców jest tyleż żałosny, co łatwy do przewidzenia. Prowadzi on do utrwalenia opinii, że polską nauką – mówiąc eufemistycznie – rządzą uczeni o dość zachowawczych przekonaniach. Nie ma wśród nich wizjonerów, nie mówiąc już o rewolucjonistach. Większość z nich uważa zresztą rewolucję za coś obrzydliwego i akcentuje raczej przywiązanie do zmian ewolucyjnych. Zapominają oni jednak, że wszystkie wielkie odkrycia naukowe, wynalazki, śmiałe teorie i koncepcje miały właśnie rewolucyjny charakter, że zmierzały do wywrócenia zastanego porządku do góry nogami. Zapominają o tym, że praca naukowa jest w gruncie rzeczy dziełem wywrotowców, indywiduów opętanych wizją własnych projektów i wynalazków. Że celem pracy naukowej jest zmiana, a nie utrwalenie tego, co jest. Że przekroczenie wiedzy na temat zjawisk, które badamy, stanowi podstawowy cel działalności w każdej dziedzinie nauki. Zapominają wreszcie o tym, że bez odwagi, egocentryzmu i szaleństwa (choćby w niewielkiej dawce) nie ma wynalazków, odkryć, śmiałych koncepcji i zaskakujących tez, które utrwalają się następnie w społecznym obiegu. Bez wszystkich tych elementów – znajdujących się w niełasce tuzów rodzimej nauki – nie ma nauki. Są tylko urzędnicze posady beznadziejnie smutnych profesorów, którzy radość twórczości naukowej zamienili na finansowe apanaże i wątpliwy prestiż administracyjny.

W efekcie poparcie grona recenzentów uzyskują projekty „bezpieczne”: niezbyt kosztowne, ale też niezbyt śmiałe, umiarkowanie trudne, ale też mało obiecujące. Takie, które nie stawiają sobie wielkich celów, ale nie prowadzą również do wielkich osiągnięć. W tym sensie nie będzie przesady w opinii – powtarzanej coraz częściej – że NCN promuje przeciętność. Daje małe pieniądze na małe projekty, w większości niedotyczące tego, co będzie dla nauki ważne jutro, ale odnoszące się do tego, co było ważne wczoraj. Centrum nie tylko nie winduje naukowych oczekiwań, ale przeciwnie, ściąga na ziemię projekty oryginalne i pionierskie. Ostatecznie te koncepcje, które się nie mieszczą w sztampie lub wykraczają poza możliwości intelektualne oceniających recenzentów, sprawna machina odrzuca. Odrzuca je rękami uczonych, którzy sami niejednokrotnie nie byliby w stanie stworzyć podobnych projektów. Być może pociechą dla tych wszystkich, których wnioski są niesłusznie odrzucane, będzie to, że gdyby Maria Skłodowska-Curie wstała z grobu i złożyła swój wniosek w Narodowym Centrum Nauki, to ze względu na rozmach i kosztowność projektu – ale zapewne również z powodu środowiskowej zawiści – nie uzyskałaby finansowania.

Konieczna transfuzja

Rozwiązanie NCN – jak niektórzy proponują – nie byłoby żadnym wyjściem. Kłopot bowiem nie w samej instytucji, ale w tych, którzy ją tworzą. Błąd NCN nie sprowadza się do wymiaru organizacyjnego – pod tym względem jest on kopią podobnych, dobrze działających instytucji na świecie – ale do tego, że Centrum nie jest w stanie utrzymać standardów światowej nauki zarówno jeśli chodzi o ocenę wniosków, jak też ich realizację.

Wydaje się, że jedynym wyjściem z tej patowej sytuacji byłoby otwarcie NCN na świat, to znaczy zaangażowanie zewnętrznych ekspertów i recenzentów, a więc dokonanie całkowitej transfuzji. Efekty byłyby zapewne wstrząsające. Mogłoby się okazać, że projekty całkowicie zmarginalizowane w rankingu krajowym zostały zakwalifikowane przez międzynarodowych ekspertów, a znakomita większość recenzji wychodzących spod piór uznanych autorytetów krajowych nie jest warta więcej niż papier, na którym zostały wydrukowane. Zapewne podważyłoby to prestiż wielu sław rodzimej nauki. W ten jednak sposób – i tylko w ten sposób – można przeciąć środowiskowe układy i animozje, których efektem są nierzetelne opinie, wypaczające niejednokrotnie kształt konkursowej rywalizacji. Krok taki, jakkolwiek bardzo bolesny, w ostatecznym rozrachunku okazać mógłby się jednak nadzwyczajnie korzystny. Mógłby bowiem doprowadzić do wykreowania nowych standardów i znacznie większej transparentności pracy ekspertów zatrudnionych w zespołach oceniających.

Wydaje się to szczególnie ważne dla przyszłości polskiej nauki. Jeśli ubolewamy nad tym, że jest ona słabo obecna na świecie (a w przypadku niektórych obszarów jest całkowicie nieobecna), to powinniśmy sobie zadać pytanie: czy Centrum – jako najważniejsza instytucja w Polsce zajmująca się podziałem środków na badania podstawowe – jest w stanie tę tendencję odmienić? Tu właśnie rodzą się najpoważniejsze wątpliwości. NCN nie podnosi bowiem poprzeczki (jeśli tak, to wyłącznie w zakresie biurokratyzacji kolejnych konkursów). Zaangażowani w prace Centrum specjaliści nie zadają sobie bowiem pytania kluczowego przy ocenie każdego projektu, a mianowicie: czy ma on szansę na włączenie się do dyskursu światowej nauki? Pytanie takie jest oczywiście ryzykowne. Mogłoby się bowiem okazać, że większość z finansowanych przez Centrum badań ma wyłącznie charakter podwórkowy. Może jednak, gdyby takie pytanie padło, finansowanie zdołałyby uzyskać również projekty, które się recenzentom nie podobają, wydają zbyt śmiałe, za bardzo ryzykowne, za drogie, a może nawet niezrozumiałe?

Dr hab. Jacek Wachowski, prof. UAM, pracuje w Katedrze Dramatu, Teatru i Widowisk na Wydziale Filologii Polskiej i Klasycznej Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu.