Namysłowscy

Magdalena Bajer

Uczone małżeństwo – Irena i Józef Namysłowscy – zastrzegali, że nie są przedstawicielami rodu, ale dwu rodzin inteligenckich, w których dopiero każde z nich weszło śmiało na drogę naukową, żeby szybko ją przebyć, zyskując profesorskie tytuły, liczne publikacje, uczniów kontynuujących prowadzone przez nich badania. Córka Magdalena jest doktorem psychiatrii, wnuki jeszcze w szkole. Być może tradycja zapoczątkowana przez moich rozmówców stawianiem pytań oraz szukaniem odpowiedzi – w dziedzinach z pierwszej linii poznawania świata i człowieka – przedłuży się w następnych pokoleniach.

* * *

Irena nie pamięta swoich dziadków. Rodzice jej ojca zmarli zanim się urodziła, a rodzice matki i walczący w powstaniu warszawskim dwaj wujowie zginęli pod gruzami trafionego bombą domu. Pamięć tragicznego zdarzenia miała i ma w życiu prof. Namysłowskiej istotne znaczenie.

Jedynaczka urodziła się w starej warszawskiej rodzinie. Dziadek macierzysty pracował w zarządzie stołecznych tramwajów, grając w tramwajarskiej orkiestrze.

Ojciec skończył studia ekonomiczne w Petersburgu i rychło został przemysłowcem na tyle znaczącym, że w bolszewickiej Rosji Feliks Dzierżyński skazał go na śmierć jako kapitalistę-wroga ludu, po czym zmienił rodakowi wyrok na dożywotnie zesłanie. Eustachy Bogacki uciekł z pociągu wiozącego go na Sybir i dotarł do Łodzi. Niebawem przeniósł się do Warszawy, gdzie założył wytwórnię kosmetyków PULS, której wyroby, mydło i wodę kolońską, przypomniałam sobie z lwowskiej łazienki, słuchając opowieści pani profesor.

Powojenne władze, traktujące kapitalistów analogicznie jak bolszewicy, choć nie zawsze aż trak okrutnie, fabrykę upaństwowiły, a właściciela zdegradowały ze stanowiska dyrektora do szeregowego pracownika z groszową pensją. Matka, Stanisława z Szyszków, absolwentka znanej szkoły im. Emilii Plater, przed wojną prowadziła dom. W gwałtownie odmienionej sytuacji okazała się osobą niezwykle dzielną (budząc podziw córki) – poszła do pracy w Przedsiębiorstwie Wystaw i Targów Zagranicznych, żeby po przedwczesnej śmierci męża w 1953 r. zapewnić jedynaczce to, co uważała za najważniejszą, zarazem jedynie osiągalną z życiowych szans, tj. wykształcenie.

Miało być tak samo

Dziecinny dom określa dzisiaj pani profesor jako „mieszczański z ambicjami”. Rodzice dużo czytali. Ojciec interesował się sztuką, kolekcjonując m.in. perskie dywany, których większość w czasie okupacji zakopano, ale zostały przez kogoś znającego kryjówkę ukradzione. Nieliczne pozostałe w domu Irena sprzedawała, nie żywiąc sentymentu do tego rodzaju pamiątek.

W domu starano się zachować czy też odtworzyć klimat przedwojenny. Urządzano duże przyjęcia, grano w bridża i pokera. Oboje rodzice byli miłośnikami wyścigów konnych i mieli stałe miejsce w loży. Za jedną znaczną wygraną ojciec kupił od kogoś z dawnych arystokratów gotujących się do emigracji duży, piękny obraz Malczewskiego, pomnażając liczbę dobrych obrazów, jakie wisiały w warszawskim mieszkaniu.

Po śmierci ojca trudniej było żyć „tak samo jak dawniej”, ale we wspomnieniach córki, którą osierocił, gdy miała dwanaście lat, pozostał dom „mniej ekstrawagancki” (w dobrym znaczeniu tego pojęcia), ale taki sam – ciepły, interesujący, dostatni dzięki temu, że matka bardzo rozsądnie, jak to podkreśla pani profesor, sprzedawała cenne rzeczy. Irena miała wszystko, czego potrzebowała, a jedynym oczekiwaniem mamy było to, żeby się uczyła.

Nie musiała wymagać dobrych stopni, jako że zdolnej uczennicy przychodziły one bez trudu. Pierwsze trzy klasy (zaczynając od szóstego roku życia) skończyła w szkole francuskiej, jaka istniała do roku 1952 na Mokotowie, zyskując umiejętność pisania po francusku lepszą niż w języku ojczystym. Na maturze miała same piątki.

Wcześnie zaczęła bardzo dużo czytać – najpierw klasykę, bo tę wydawano w Polsce Ludowej. Poznała całego Prousta jeszcze w szkole średniej. Później, po „odwilży” – kiedy ukazywały się dzieła współczesnych pisarzy: Hemingwaya, Faulknera, innych – rzuciła się na nie. Najbardziej jednak interesowały ją książki historyczne – klasyczne: Kraszewskiego, Grabskiego, ale także te o dziejach Anglii, Francji, innych krajów. Dzięki nim znała historię, na swój wiek, doskonale.

I miała być historia

Słuchając o tych lekturach, wiedząc, że prof. Namysłowska do dzisiaj czyta „pozazawodowo” i jest au courant życia literackiego w skali globalnej, ciekawiłam się okolicznościami wyboru studiów, który nie miał bezpośredniego wzoru w rodzinnej tradycji.

Bardzo chciała studiować historię, ale matka odbyła z nią po maturze (1957) poważną rozmowę, stwierdzając bez ogródek, że na tych studiach prawdy nie pozna, choć gorset ideologiczny wtedy nieco się poluzował, i że powinna zdobyć zawód możliwie niezależny. Z dwu takich wolnych zawodów (prawo i medycyna) Irena Bogacka wybrała lekarski, obiecując sobie dawanie folgi zainteresowaniom historycznym na ile to będzie możliwe.

Mając szesnaście lat, musiała uzyskać pozwolenie władz na rozpoczęcie studiów, a gdy to nastąpiło, przyszła pani profesor nieco się medycyną przeraziła i zaczęła rozglądać za tym, co „najbardziej humanistyczne”. Na trzecim roku, zanim przyszły wykłady z psychiatrii, zapisała się do Studenckiego Koła Psychiatrycznego. I wkrótce już wiedziała, że psychiatria będzie jej pasją na całe życie. Dlatego że jest najbardziej humanistyczną częścią medycyny, że czerpie obficie z dorobku innych nauk – filozofii, socjologii, przede wszystkim psychologii. W okresie jej studiów niewiele tej wiedzy było w programie, psychologia dopiero miała wkroczyć na dobre w obszar nauk medycznych.

Praca naukowa zaczęła się właściwie już w kółku studenckim, którego członkowie pisali referaty, dyskutowali, mieli stałe kontakty ze zdolnymi asystentami i z profesorami. Irena Bogacka była w kółku bardzo aktywna, zatem przejście zaraz po studiach na etat naukowy w klinice stało się naturalnym krokiem na drodze, jaką miała pójść. Wśród lektur, ciągle bardzo licznych, przeważały wtedy książki psychiatryczne, autorów klasycznych i tych wyznaczających pierwszą linię rozwoju.

Profesor Irena Namysłowska, której dorobek, często pionierski, liczy ponad setkę publikacji i należy dzisiaj do kanonu, akcentowała w naszej rozmowie wielką radość i satysfakcję z pracy naukowej, które zawsze znacznie przewyższały związane z tą pracą wyrzeczenia. Od mamy cieszącej się każdym osiągnięciem, każdym dalszym krokiem, słyszała czasami: „Szkoda, że taka zdolna osoba jak ty nie jest prawdziwym lekarzem”. Myśląc o naszej rozmowie po jej zakończeniu skonstatowałam, że pani profesor nie mówi o sobie „lekarz”, ale właśnie „psychiatra”. Wyjaśniła mi wcześniej, że psychiatria jest na pograniczu medycyny i humanistyki (szeroko rozumianej) i że zabiega o status nauki medycznej, a ona sama właśnie z rozmysłem wybrała to rozległe pogranicze. Dalsza droga wiedzie przez obszar jeszcze bliższy humanistycznym naukom o człowieku.

Kiedy Irena przyszła do kliniki kierowanej przez profesora Andrzeja Jusa, uprawiano tam psychiatrię ukierunkowaną biologicznie. Głównym narzędziem diagnostycznym było EEG (elektroencefalografia, badanie prądów czynnościowych mózgu), w terapię zaczynały wkraczać leki psychotropowe. Wiązano z nimi wielkie nadzieje, okazało się jednak, że działają objawowo, nie na istotę choroby.

Bardzo szybko zaczęło jej brakować szerszego kontekstu w traktowaniu człowieka – nie tylko jak chorego organizmu. Przeczuwała, a utwierdzała ją w tym znajomość wyników badań prowadzonych w różnych ośrodkach na świecie, że historia życia pacjenta, sekwencja silnych przeżyć, sytuacja rodzinna, zawodowa, poczucie porażki czy zgoła klęski, mają znaczenie dla jego choroby. Wszystkie te czynniki poznaje się, mając dobry kontakt z pacjentem, a do nawiązania takiego kontaktu niezbędna jest wiedza psychologiczna.

Jeszcze więcej humanistyki

Wykłady w Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej, cenne dla słuchaczy, przyniosły autorce korzyść, pogłębiając i ugruntowując wiedzę o człowieku, zaowocowały także trwałymi kontaktami Ireny Namysłowskiej ze środowiskiem psychologów z tej uczelni oraz z Wydziału Psychologii UW.

Po doktoracie, obronionym w 1972 r. i rychło opublikowanym w dobrym czasopiśmie amerykańskim, wyjechała z mężem, profesorem fizyki, do Anglii, gdzie przez rok pracowała w szpitalu jako „zwykły lekarz-psychiatra”. Rozpoczął się tam wówczas intensywny ruch psychiatrii społecznej – zmniejszano liczbę łóżek, tworzono oddziały terapii dziennej, hostele, organizowano opiekę nad pacjentami w ich środowisku. W Polsce nic tego jeszcze nie zapowiadało.

Pobyt w Manchesterze umocnił przekonanie mojej rozmówczyni, że zaburzenia emocjonalne osób chorych psychicznie trzeba leczyć nie tylko środkami farmakologicznymi i skierował zawsze obecne skłonności humanistyczne ku psychoterapii. Zajmował się nią ośrodek krakowski profesora Antoniego Kępińskiego, z którym grono pracowników warszawskiej Kliniki Psychiatrycznej, w tym wybitni uczeni, profesorowie: Andrzej Piotrowski i Zdzisław Bizoń, nawiązało kontakt. Utworzono społeczność terapeutyczną – codzienne zebrania całego personelu i pacjentów poświęcone kształtowaniu współodpowiedzialności za to, co dzieje się w oddziale chorych. Towarzyszyło temu studiowanie literatury przedmiotu w węższym gronie badaczy zajmujących się psychoterapią, w którym dr Irena Namysłowska była bardzo aktywna.

Równoległym nurtem jej zainteresowań stały się zagadnienia wpływu i roli rodziny w zaburzeniach emocjonalnych oraz psychicznych różnego typu. Praca habilitacyjna nosi tytuł Społeczna i emocjonalna adaptacja rodzin osób chorych psychicznie . W badaniach okazało się m.in., że deklarowanie i okazywanie miłości wobec bliskiej osoby dotkniętej schizofrenią jest statystycznie najistotniejszym czynnikiem oddziałującym na chorego. Zaskakujący autorkę wynik to fakt, iż lepiej radzą sobie z chorobą partnera osoby o mniejszej wiedzy na temat tej choroby.

Irena Namysłowska została doktorem habilitowanym, a nie docentem (ten stopień istniał w r. 1977, kiedy się habilitowała), co było represją za jej zaangażowanie w Solidarność, jak zresztą całej kliniki pomagającej osobom prześladowanym w stanie wojennym.

Niebawem wyjechała do Stanów Zjednoczonych, znów z mężem, zamierzając zająć się terapią rodzin. Był do tego asumpt we własnej rodzinie, gdzie dwie osoby chorowały psychicznie. Na uniwersytecie w Wirginii oraz w nowojorskim Instytucie Ackermanna, dokąd dojeżdżała, bardzo intensywnie studiowała psychoterapię.

Po powrocie zaczęła wprowadzać w warszawskiej klinice terapię rodzin i uczyć tego podejścia kolegów. Drugi pobyt w Stanach, w r. 1985, na uniwersytecie College Park, oraz znowu praca w Instytucie Ackermanna pogłębiły wiedzę w tym zakresie i poszerzyły o problematykę systemowej terapii rodzin.

Po powrocie otrzymała stopień docenta i bardzo szybko napisała pionierską w Polsce książkę o terapii rodzin, która ciągle pozostaje podstawowym kompendium, mimo że ukazało się już sporo nowszych. W r. 1989 zaproponowano doc. Namysłowskiej stanowisko kierownika Kliniki Psychiatrii Dzieci i Młodzieży Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie. Zdecydowała się na to, wiedząc, że terapia rodzinna ma duże znaczenie właśnie w leczeniu młodych i najmłodszych pacjentów. Organizowała swoją klinikę trochę na wzór krakowskiej, która powstała wcześniej. Terapia rodzin stała się podstawową metodą leczenia głównie młodzieży.

Od 1992 r. Irena Namysłowska jest profesorem. Przez dziesięć lat pełniła funkcję krajowego konsultanta psychiatrii dzieci i młodzieży. Pod jej kierunkiem wykształciło się duże grono bardzo dobrych terapeutów rodzinnych, którzy rozwiązują nowe problemy wynikające z głębokich i radykalnych zmian cywilizacyjnych. W sytuacji, gdy rodzinę może stanowić matka albo ojciec samotnie wychowujący dzieci, ale także para homoseksualna, zmianom ulega system wartości, czego wskaźnikami są choćby rosnąca liczba rozwodów (dogoniliśmy Europę Zachodnią), przemoc i właśnie zaburzenia psychiczne.

* * *

Psychoterapeuta rodzinny sporządza własny genogram – psychologiczne drzewo genealogiczne, od co najmniej trzech pokoleń, ujawniające, jakie dziedzictwo kulturowe decyduje o rodzinnej tożsamości. Dla profesor Namysłowskiej i jej dzieci okazał się nim mit niezależności jako wartości największej. Matka, przeżywszy wojenny dramat utraty najbliższych, formułowała wprost: „Kiedy wszyscy twoi bliscy giną, musisz być niezależna, żeby przetrwać”.

W następnym numerze poznamy życie drugiego członka profesorskiej rodziny Namysłowskich i dowiemy się więcej o ich wspólnym życiu. 