W poszukiwaniu utraconej tożsamości

Leszek Szaruga

Od dłuższego już czasu mam wrażenie, że wielu naszych występujących publicznie rodaków przekonanych jest o tym, że Polacy pogubili się w historii i utracili nawet fundamenty swojej tożsamości. Serce się od tego ściska i nic, tylko mieć żal do straszliwego Ducha Dziejów, który do tak wielkiego ogołocenia dusze nasze doprowadził, iż światlejsze z nich rozpoczynają podróże szlakiem wytyczonym przez zbiór esejów Tadeusza Micińskiego „Do źródeł duszy polskiej”. Tak, jakby jedynym dziś ratunkiem było płynięcie pod prąd dziejów, by odnaleźć zagubiony skarb, którym jest polskie „ego” oczyszczone z naleciałości i patyny wieków.

I tak profesor Jarosław Marek Rymkiewicz odsyła nas do nowogródzkiego powiatu, w którym, za sprawą dzieła Adama Mickiewicza, ukształtowana została nowożytna postać polskości. To znów profesor Krzysztof Koehler nakazuje zwrócenie się ku sarmatyzmowi jako formie, która ma decydować o tym, kim jesteśmy lub choćby być powinniśmy, a która ugruntowana została na umiłowaniu wolności. Namawia się nas przy tym niejako, byśmy oczyścili się ze zgubnych naleciałości, jakie powstały za sprawą dopływów mącących źródlaną wodę początku – niezależnie od tego, gdzie byśmy ów początek mieli ulokować. Niemal niezmiennie jako przyczynę zatruć wskazuje się z jednej strony zracjonalizowaną, pragmatyczną formułę życia społeczno-politycznego wynalezioną na (zgniłym) Zachodzie, z drugiej zaś narzuconą przemocą, choć też zwalczającą (zgniły) Zachód, sowiecką „pierekowkę dusz” niszczącą z rozmysłem narodową tradycję. Wspiera to wszystko profesor Piotr Müldner-Nieckowski, powiadając, iż Polacy, pozbawieni romantycznego stylu myślenia, bez wątpienia pogrążyć się muszą w chaosie i dusze swe zatracić, zaś wspiera go profesor Krzysztof Dybciak wytykający profesor Marii Janion zarzucenie paradygmatu romantycznego i zastępowanie go, jak to nazywa, „koncepcyjką” (co niezbyt eleganckie, ale jak rozumiem ma być demonstracją intelektualnej odwagi), czyli tym, co uczona owa określiła jako „projekt krytyki fantazmatycznej”. Jeszcze trochę, a zaczniemy poszukiwać wrzuconej w odmęty rzeki korony Bolesława, po raz kolejny sięgając po Czerwone tarcze Jarosława Iwaszkiewicza.

Nie po raz pierwszy mamy z podobnym procesem do czynienia. Ociosywanie historii odbywa się u nas niemal permanentnie, przynajmniej od połowy XIX wieku – jedne wątki i wydarzenia wykreśla się lub marginalizuje, inne wydobywa jako wzorcowe i obowiązujące na „nowym etapie” narodowych dziejów. Bez wątpienia takim momentem zwrotnym był okres tuż powojenny, gdy po klęsce roku 1939 i u progu nowego rozdziału historii poszukiwano wzorców tożsamościowych. Dość interesujące przy tym, że ten sam wzorzec wskazali w tym samym momencie dwaj stojący na biegunowych stanowiskach działacze: Jerzy Borejsza i Jerzy Giedroyc – obaj wskazywali na siłę kształtującą polskie myślenie o historii dzieła Wacława Berenta, jakim były Opowieści biograficzne . Temu też dziełu trzy dekady później poświęcił swą rozprawę, otwierającą mu drogę kariery naukowej, opozycyjnie wobec peerelowskiego reżimu nastawiony profesor Włodzimierz Bolecki. Dziś, jak się zdaje, pisarstwo Berenta pogrążone jest w mroku zapomnienia, a szkoda, bo jest to wspaniały przykład krytycznego, ale zorientowanego na przyszłość myślenia o własnej historii.

I właśnie o krytyczny namysł w tym wszystkim chodzi, o zastanowienie się, co owe wzorce, do których z taką ochotą się wspomniani uczeni odwołują, przyniosły w dziele budowania własnej historii, w szczególności zaś co znaczyły w dziejach polskiej państwowości. Bo niewątpliwie byli Sarmaci, czyli polska szlachta, orędownikami wolności. Ale może warto przy tym przypomnieć, że wolność owa często była przez nich pojmowana jako dowolność lub samowola, czyli sobiepaństwo, i że to w końcu nie do umocnienia, lecz do upadku Rzeczpospolitą przyprowadziło. Fakt, że szlachta owa wykazywała się przedsiębiorczością i aktywnością gospodarczą, ale… była to aktywność nieco w owym czasie już anachroniczna i choć, jak pisze Koehler, cechowała ją potężna ruchliwość geograficzna, gdyż przemierzali jej przedstawiciele Rzeczpospolitą wzdłuż i wszerz, to przecież nie od rzeczy będzie zauważyć, iż przedsiębiorczość i aktywność gospodarcza krajów zachodnich, niekoniecznie potężnych, bo i takich jak Niderlandy czy Portugalia, skierowana była na zewnątrz i posiadała daleko większy zasięg geograficzny. Polacy o koloniach mogli sobie pomarzyć i tak czynili, czego wyrazem stała się działająca z niejakim opóźnieniem, bo w latach 1930-1939, Polska Liga Morska i Kolonialna. Co zaś do wzorca romantycznego, owszem, był on funkcjonalny – jak tego dowiódł w swej książce poświęconej kulturze szlacheckiej profesor Janusz Tazbir – w okresie niewoli i był zaczynem wszelkich ruchów antydespotycznych i antytotalitarnych polskiej inteligencji. Jednak niewolę, póki co, mamy za sobą i należałoby jednak brać pod uwagę zmienione okoliczności, w których, jak mawiał Carl Schmitt, suwerenne państwa mają i przyjaciół, i wrogów, co zresztą bywa wymienne. Ale podejrzewam, że zdawanie się na samych siebie – czyli czynienie z innych tylko wrogów lub w najlepszym wypadku obojętnych świadków – nie da wielkich korzyści, a nawet nie da korzyści żadnych. Układy natomiast wśród przyjaciół muszą siłą rzeczy oznaczać zawieranie kompromisów. Problem w tym, że wzorce, które kształtowały i wciąż jeszcze kształtują naszą tożsamość, nakazują traktowanie każdego kompromisu jako klęskę, a co najmniej niepowodzenie. I być może ten stan rzeczy wymaga od naszych elit, podróżujących do źródeł duszy polskiej, szczególnego namysłu.