Krok po kroku

Anna Mateja

W nauce najważniejsza jest… atmosfera. Taka, która sprzyja podejmowaniu rywalizacji z najlepszymi i zajmowaniu się tematami, które stają się przedmiotem dyskusji międzynarodowej. Ceni się autorów ważnych książek i uczestników istotnych naukowo przedsięwzięć. A nie szanuje się tych, którzy takich wyzwań unikają. Całkiem po prostu, o to w tym wszystkim chodzi.

I reguły kulturowe obowiązujące w wielu krajach są właśnie takie. Kiedy starałem się o ponad 5 mln złotych dofinansowania z Fundacji na rzecz Nauki Polskiej na zorganizowanie międzynarodowych studiów doktoranckich przez Uniwersytet Wrocławski i Uniwersytet w Liverpoolu, zależało mi, by doktoranci – czyli młodzi ludzie w wieku formacyjnym – mieli okazję żyć w takiej atmosferze kilka lat. Świetnie zaopatrzone biblioteki – to ważne, na pewno. Znakomici fachowcy, ciekawe miasta – też warto poznać. Ale poznanie standardów innej kultury korporacyjnej – właśnie: korporacyjnej, bo uczelnia jest rodzajem korporacji – może być bezcenne.

Choćby taki drobiazg: proszę się przejść po jakiejkolwiek polskiej uczelni i policzyć kartki z informacjami o zajęciach odwołanych z powodu choroby. Byłem sześć lat na uniwersytecie w USA, rok w Wielkiej Brytanii, nigdzie nie widziałem takiej kartki. Nie chorują? Inna dieta? Lepszy klimat? Nie – po prostu odwołanie zajęć było tam budzącym potępienie wyjątkiem. Bo taki obowiązywał standard: zajęcia odbywały się zawsze, choćby nie wiem co, a prace oddawano na czas. Mogę się spodziewać, że takie doświadczenia nie pozostawią młodych ludzi niezmienionymi, a jeśli wrócą – będą z nich korzystać nad Wisłą.

Właśnie, jeśli wrócą, bo nie uważam, że to jest ich obowiązek albo powinność. Mnie się marzy, by piętnaścioro doktorantów, którzy uczestniczą w prowadzonym przeze mnie projekcie, prowadziło satysfakcjonującą karierę zawodową. A taką buduje się dzięki przemyślanym decyzjom, także dotyczącym miejsca zamieszkania; zapewniam, że warunki pracy i wynagrodzenia nie zawsze są przesądzające. Zmiany będą postępować, jeśli w szeregach naukowców zaczną się pojawiać osoby, które na własnej skórze poznały – bardziej wymagające niż polskie – standardy naukowe i edukacyjne. I wtedy, krok po kroku, kiedyś – mając już teraz budżet na naukę porównywalny z tym, jakim dysponuje Massachusetts Institute of Technology – zbliżymy się do poziomu, na jakim prowadzi się badania w instytucji, która ma w dorobku 58 laureatów Nagrody Nobla.

Inne ujęcie, nowe perspektywy

W filologii klasycznej większość pytań badawczych już zadano. Od stu lat nie powiększyła się znacząco liczba źródeł, nie znaleziono przecież trzeciego dzieła Homera. Tradycyjny, wąski sposób uprawiania nauk o starożytności, czyli skupianie się na metodologii jednej dyscypliny, to niejednokrotnie za mało, by uprawiać ciekawą naukę. Nie musimy jednak uznawać dyscypliny za martwą, trzeba znaleźć inne ujęcie znanej materii, np. takie, które łączy metody badawcze różnych dyscyplin. I otworzą się przed nami zupełnie inne perspektywy.

A przekładając te założenia na konkretne tematy – w badaniach nad postrzeganiem tzw. barbarzyńców znad Morza Czarnego przez Greków albo detalami konsumpcji wina greckiego w Italii, użyteczne będą badania warsztatowe współczesnej archeologii. Z drugiej strony, nie można w naiwny sposób podchodzić do badań literackich, więc kompetencje filologiczne, pomocne w interpretacji źródeł literackich, w tym poezji, będą nieodzowne. Dołóżmy do tego epigrafikę – naukę odczytywania napisów rytych w kamieniu bądź metalu. Tym sposobem dyscyplina, która wydawała się martwa i głucha, pokaże, że jeszcze nie zadano w niej wszystkich pytań.

Mój projekt „Wschodnia część basenu Morza Śródziemnego od IV wieku p.n.e. do później starożytności”, który jest realizowany od 2010 roku w ramach międzynarodowych studiów doktoranckich, opiera się na takiej właśnie multidyscyplinarności. Każdy doktorant musi opanować warsztat co najmniej dwóch niezależnych dyscyplin naukowych. Bo nawet jeżeli pewnych badań nie przeprowadza się samemu, skorzystanie np. z wyników badań laboratoryjnych nad zawartością amfor oznacza posiadanie umiejętności ich czytania i zrozumienia.

Nie są to bowiem li tylko studia doktoranckie, to projekt naukowy z konkretnym celem badawczym, w którym tematy prac doktorskich były z góry proponowane. Stąd wymieszanie specjalizacji, bo wśród młodych badaczy znaleźli się archeolodzy, historycy, filolodzy klasyczni, czego z reguły się nie praktykuje. Inaczej niż w humanistyce, gdzie przewagę ma praca indywidualna, realizacja tego projektu – niczym w naukach eksperymentalnych – zakłada pracę zespołową.

Całość została więc pomyślana w taki sposób, by przyciągnąć dociekliwych i ambitnych młodych humanistów, którzy mają odwagę zmierzyć się z nową metodologią badawczą. Tyle że… oblężenia nie było, mówiąc w skrócie. Na wyobraźnię młodych uczonych powinny oddziaływać i rozmach badań, i swoboda działań (dotycząca nawet miejsca studiów), a także – last but not least – wysokość stypendium, trzykrotnie wyższa od tego, które otrzymuje się podczas studiów doktoranckich. Zgłosiło się około 50 kandydatów; jestem pewien, że na uczelni amerykańskiej do realizacji tego rodzaju projektu zgłosiłoby się dziesięć razy więcej osób.

Gdzie się podziało tych kilkuset nieobecnych? Cudzoziemcy – bo ich udział w realizacji projektu był przewidywany – z poważnymi planami naukowymi kierują się sławą ośrodka, w którym chcą prowadzić badania. A polskie uczelnie – może poza Uniwersytetem Warszawskim – renomy nie posiadają. Wśród Polaków prawdopodobnie dominowało przekonanie, że nie mają szans, bo wynik konkursu na pewno został już przesądzony. W konkursach rozpisywanych w rodzimym świecie akademickim z reguły wiadomo bowiem, kto wygra.

Nie bez znaczenia jest i taka okoliczność: w Polsce karierę naukową prowadzi się w miejscu studiów, a wszystkie prace, aż do doktoratu, pisze się u jednego promotora, który później, być może, znajdzie zatrudnienie dla wychowanka w swojej katedrze. Gdy samuraj oddali się od pana feudalnego, staje się roninem skazanym na żebractwo. Gdy doktorant wyjedzie na cztery lata z Krakowa czy Lublina do Wrocławia, po powrocie nie będzie miał czego u siebie szukać. Nawet to, co osiągnie, okaże się bez znaczenia. I na koniec przyczyna dość banalna – niska mobilność młodych Polaków. Mobilność wykraczająca poza standard: pojadę do Anglii, by popracować „na zmywaku” albo na budowie. Takie rozwiązania są dla nich warte zachodu, wyjazd na wymagające stypendium – niekoniecznie.

Tu nie chodzi o to, że jestem niezadowolony z tych, którzy się zgłosili, niemniej byłbym szczęśliwszy, gdyby próbka kandydatów na uczestników tego projektu była liczniejsza. Mogę jednak z pełnym przekonaniem zapewnić o jednym: ci, którzy się do nas zgłosili, to desperaci z silną motywacją. Albo ostatni przekonani, że są jeszcze w tym kraju uczciwe konkursy.

Na pełnych prawach

Grant Fundacji na rzecz Nauki Polskiej pozwala uprawiać dobrą naukę bez większych trosk materialnych. Nie zdziwiłem się więc, gdy mój projekt otrzymał w konkursie na zorganizowanie międzynarodowych studiów doktoranckich numer 95. Dofinansowanie otrzymało pięciu czy sześciu wnioskodawców. Konkurencja była więc spora, mimo że poprzeczkę wymagań ustawia się wysoko, recenzując nawet najlepszych. Zewnętrzni recenzenci, poproszeni przez fundację, oceniali bowiem dorobek i uczonych z Uniwersytetu Wrocławskiego, i naszego partnera zagranicznego – Uniwersytet w Liverpoolu. I wcale mnie to nie dziwi, że sławy tej dziedziny przedstawiały CV do oceny, udowadniając, że poziomem działalności naukowej i kompetencji dają gwarancję właściwego nadzorowania proponowanych w projekcie tematów prac doktorskich. Tak powinno być! Bo każde pieniądze – tym bardziej kilka milionów złotych – warte są tego, by je wydać w przejrzysty sposób, wspierając tych, którzy w obiektywnych ocenach wypadli najlepiej. Nie ma bowiem innej metody oceniania możliwości innych, jak poznanie tego, co zrobili do tej pory.

Prawdziwi beneficjenci tego programu to jednak – w moim przekonaniu – grupa piętnaściorga doktorantów, których wnioski aplikacyjne spotkały się z uznaniem i mogą napisać doktorat oraz spędzić dwa lata stypendium na uniwersytecie w Liverpoolu. Cztery osoby są spoza Polski: Białorusinka, Rosjanin, Włoszka z Grecji i Polka, która całą edukację uniwersytecką odbyła w Wielkiej Brytanii. Jeżeli któryś z nich stwierdzi, że pracę ułatwiłoby mu spędzenie semestru na uczelni w Rzymie, Salonikach czy Delhi, wystarczy, że znajdzie tam opiekuna naukowego, a fundacja sfinansuje jego pobyt. Każdy doktorant ma promotora w Polsce, a na uczelni zagranicznej – doradcę akademickiego. Oni naprawdę mają się stać elementem inaczej zorganizowanego świata naukowego.

A co dalej? Jak mówiłem, nie uważam, że każdy z nich ma wrócić na macierzystą uczelnię, choć dla polskiego świata naukowego tak na pewno byłoby najlepiej. Co więcej, nie zakładam, że każdemu doktorowi musi być pisana kariera naukowa. To moje pokolenie przyjmowało jako oczywiste, że doktorat jest etapem kariery akademickiej; tak wcale nie jest i nie będzie. Człowiek, który jest w stanie biegle nauczyć się greki, potrafi nauczyć się wszystkiego. Nieprzypadkowo absolwenci filologii klasycznej z Oksfordu są rozchwytywani przez instytucje finansowe. Dlatego – powtarzam – przyjmuję ze spokojem, że nasi doktoranci zwiążą się zawodowo z innym krajem niż Polska. Chciałbym tylko, by osoby, które teraz tłumaczą teksty z greki czy staroegipskiego na angielski, w tym języku piszą eseje i uczestniczą w dyskusjach naukowych, mają napisać doktorat, wybrały zajęcie, które pozwoli im w pełni wykorzystać tkwiący w nich potencjał intelektualny.

Nim jednak zdecydują o tym, co dalej, każdy doktorant musi w ramach projektu pojechać na uznaną konferencję zagraniczną i wygłosić tam referat. Musi przejść przez sito kwalifikacji referatu i obrony jego tez w dyskusji. Niektórzy z nich zaczynają składać artykuły do poważnych czasopism międzynarodowych i to z powodzeniem – teksty są przyjmowane do druku. Próbują więc uczestniczyć na pełnych prawach w życiu naukowym. I tak powinno być – dla ambitnych nie ma innej drogi.

Tutaj mi się podoba

Dlaczego nauka? Bo to jest interesujące, po prostu. Nie mam bardziej oryginalnej odpowiedzi.

Na pierwsze stypendium naukowe wyjechałem w 1986 roku do Oksfordu. Ten wyjazd dla mieszkańca ówczesnej Polski, która rozdzielała kartki na żywność, a paszporty przydzielała po uważaniu, był tym dla młodego człowieka, czym dla dzisiejszych studentów jest być może lot w przestrzeń kosmiczną. Mieliśmy prawo wówczas uważać, że Oksfordu nie ma na mapie. Jak pamiętamy z Misia: „nie ma takiego miasta Londyn”. Stypendium zawdzięczam Fundacji George’a Sorosa. Do dzisiaj więc, ilekroć słyszę o udanej spekulacji giełdowej tego finansisty, serce we mnie rośnie, bo wiem, że on dzieli się zyskiem z innymi, od lat udowadniając, że potrafi skutecznie pomagać.

Po roku w Oksfordzie wyjechałem do Ohio State University w Columbus, gdzie napisałem doktorat i pracowałem jako wykładowca. Uczelnia była znakomita, nie mogłem narzekać ani na brak wyzwań naukowych, ani na współpracowników, ani na poziom życia. A jednak… wróciłem do Polski w 1993 roku. Powody powrotu ująłbym najkrócej tak: tutaj bardziej mi się podoba. I, siłą rzeczy, interesuje mnie więcej spraw, a wolę prowadzić takie życie, kiedy obchodzi mnie to, co wokół. Dlatego zająłem się kiedyś polityką i byłem przez dwie kadencje radnym Wrocławia. Brałem udział w tworzeniu sprawnej i odpowiedzialnej władzy samorządowej (jak ważna jest jej jakość, widać teraz, po sukcesach i porażkach różnych miast Polski), a jednocześnie napisałem w tym czasie habilitację i wydałem dwie książki. Nie mam więc powodu uważać tego czasu za stracony. Co więcej, przez osiem lat zajmowałem się czymś, co nie ma bezpośredniego związku z moją pracą zawodową. Dla mnie to istotna „wartość dodana”, bo nie jestem stworzony wyłącznie do siedzenia w bibliotekach i pisania prac naukowych. Powiem nawet więcej: jako naukowiec zyskuję na tym, że interesuje mnie także to, co dzieje się poza nauką.

W nauce mam do czynienia z tym, co ciekawe i nowe, w naturalny sposób pojawiają się wyzwania intelektualne i pytania, nigdy wcześniej przez nikogo niestawiane. Nie znam skuteczniejszej motywacji. Poza tym to jest… dobra praca. Nie finansowo, nie! Bardziej ze względu na ludzi, z którymi chce się spędzać czas – i mam na myśli zarówno koleżanki i kolegów po fachu, jak studentów, z którymi lubię prowadzić zajęcia. Porządny uniwersytet wybierają przecież ludzie ponadprzeciętnie zmotywowani; na dodatek na moje zajęcia, ponieważ nie są obowiązkowe, przychodzą studenci zainteresowani ich tematem. Reasumując: robię to, co mnie interesuje, z ludźmi, którzy też chcą to robić. Czy może być lepsza praca? To nie praca – to przywilej. 