Student się resetuje

Marek Misiak

Jeden z polskich portali filmowych umożliwia użytkownikom oznaczanie, że obejrzeli już dany film (i ocenianie go, ale nie jest to w tym przypadku najważniejsze). Zapisuje przy tym jednocześnie datę dokonania oceny. Jeśli użytkownik zaznacza obejrzane filmy niedługo po ich faktycznym zobaczeniu, może później sprawdzać, jakie filmy oglądał w poszczególnych miesiącach. Ten sam portal daje również użytkownikowi wgląd do tworzonych statystyk – ile filmów w poszczególnych gatunkach, z poszczególnych krajów czy z poszczególnych lat obejrzał i jakie oceny najczęściej zaznaczał (w skali od 1 do 10).

Właśnie śledzenie tego rodzaju statystyk jest najbardziej pouczające. Ze zdziwieniem przekonałem się, że oglądam znacznie więcej kina rozrywkowego niż mi się wydawało. Zaskakująco sporo było trzeciorzędnych filmów akcji czy horrorów, które oceniałem nisko, a mimo to oglądałem kolejne. Zadałem więc sobie pytanie: dlaczego właściwie tracę czas na kino tak niskich lotów? Przecież takie treści w żaden sposób mnie nie ubogacają, a co najważniejsze – wpędzają mnie w bierność, gdyż ich odbiór nie wymaga żadnego wysiłku, w żaden sposób nie rozwija mojej wyobraźni ani nie podważa nawyków myślowych. A zatem dlaczego oglądam takie obrazy? Gdyż uważam, że pozwala mi się to „zresetować”. To właśnie jest kluczowe słowo. A co gorsza – zdałem sobie sprawę, że nie jestem sam. Pod tym względem – tekstów kultury, którymi się najczęściej karmię – jestem typowym przedstawicielem „młodych, wykształconych, z wielkich miast”. Choć studia skończyłem już kilka lat temu, jestem jak współcześni polscy studenci.

Stres i niepewność jutra

Gdy czytam lub słucham osób z pokolenia moich rodziców (mam 30 lat) na temat ich doświadczeń filmowych z czasów studenckich, odnoszę wrażenie, że nawet najmniej ambitny student nie schodził nigdy poniżej Bergmana i Zanussiego. Oglądano filmy rozrywkowe, ale tylko te największe hity, które po prostu wypadało znać i które – mimo błahej treści – cechowały się rzemiosłem filmowym najwyższej jakości. Obecnie wciąż wielu studentów ogląda kino ambitne, ale to już nie reguła. Kino jest tu zresztą tylko przykładem, chodzi o treści z różnych dziedzin sztuki. Miejsce tekstów kultury dających do myślenia zajmują teksty zwalniające od myślenia: muzyka, kino, nowe media. Na literaturę najczęściej nie starcza już miejsca. Na juwenaliach coraz częściej występują zespoły nawiązujące do disco polo lub świadomie przekraczające w swoich utworach granice dobrego smaku. Miano kultowych zdobywają wśród studentów przede wszystkim filmy oferujące dość prymitywne atrakcje. Tym, o czym na uczelnianych korytarzach „mówią wszyscy”, są internetowe treści, może i zabawne, ale w żaden sposób nierozwijające.

Można rzecz jasna powiedzieć, że się czepiam. Że nie każdy ma obowiązek dążyć do rozwoju. Na taki zarzut nie jestem w stanie odpowiedzieć żadnym błyskotliwym kontrargumentem – po prostu uważam, że swoją wrażliwość powinien rozwijać każdy, bo jest to po prostu ludzkie. Równie często pojawia się jednak argument inny, że występy zespołów disco polo na juwenaliach to jeden z przejawów swego rodzaju hipsterstwa wśród studentów, fascynacji przejawami kultury stricte masowej na zasadzie campu. Już w latach 60. na amerykańskich uczelniach fascynowano się tanim horrorem spod znaku Rogera Cormana czy brytyjskiej wytwórni Hammer Films, a studenci Sorbony dopatrywali się w drugorzędnych czarnych kryminałach z USA głębokich treści. Jednak między nimi a współczesnymi studentami polskimi istniała subtelna różnica. Oni czytali campowe treści między wierszami. Szukali w nich odbicia wzorów kultury i tęsknot ówczesnego społeczeństwa (amerykańskiego lub brytyjskiego). Polscy studenci nie szukają w treściach „z niskiej półki” żadnego drugiego dna, po prostu dobrze się bawią. Nie mam nic przeciw dobrej zabawie, ale dopisywanie do niej filozofii nie ma wiele wspólnego ze staniem w prawdzie. Ja musiałem stanąć w prawdzie i przyznać się przed sobą, że zwyczajnie odbiór takich treści sprawia mi przyjemność. Jednak to, że coś sprawia mi przyjemność, nie oznacza, że jest dla mnie dobre.

Łatwo byłoby mi oceniać innych i ich gusta z wyżyn swojego urojonego autorytetu. Czym innym jednak jest stwierdzić, że filmy czy muzyka, którą ktoś lubi, naszym zdaniem jest w złym guście, a czym innym przenieść tę ocenę na samego człowieka i zarzucać mu, że jest płytki czy ograniczony. Dlatego odpowiem za siebie. Przyczyną, dla której wchodzę w kontakt z takimi treściami, jest przede wszystkim stres i niepewność jutra. I mam wrażenie, że właśnie dlatego tylu studentów pływa w wolnym czasie w morzu kiczu i złego gustu. Bo takie treści pozwalają się im „zresetować” – nie myśleć o egzaminach, wymaganiach pracodawcy czy złej sytuacji na rynku pracy. Im więcej jest stresu w życiu człowieka, tym mniejszą ma on ochotę na treści dające do myślenia. Ponieważ na wiele stresujących rzeczy w swoim życiu ma się dość niewielki wpływ, to czy nie lepiej po prostu dobrze się bawić? Współcześni studenci są coraz bardziej narażeni na stres, ale moim zdaniem nie jest to wina uczelni. Po prostu życie staje się coraz bardziej niepewne i ma coraz szybsze tempo. Coraz mniej jest czasu na studencką beztroskę, więc gdy już się zdarzy, trzeba ją wykorzystać na całego, tak by przez tych kilka godzin nie myśleć o niczym istotnym.

W parze ze stresem idzie przemęczenie, mające te same przyczyny – coraz szybsze tempo życia i niepewność jutra. Po wyczerpującym dniu student nie ma już po prostu siły na Bergmana, Stasiuka czy Marię Peszek. Nie chce jeszcze lub nie jest w stanie spać, względnie chciałby spędzić wieczór z ukochaną osobą czy znajomymi, ale nie ma już ochoty na żaden poważniejszy wysiłek umysłowy. Potrzebuje gumy do żucia dla oczu lub uszu, która pozwoli mu się zrelaksować. Studenci lat 70. czy 80. nie mieli po prostu na ogół tyle na głowie ani tylu zmartwień. Kultura i sztuka częściej były dla nich czymś ważnym same w sobie, a nie tylko wypełniaczem wolnego czasu.

Umysł wolny od refleksji

Sam miewam w życiu sytuacje, gdy widzę, że to samo zjawisko – choć w znacznie mniejszej skali – zatacza już dość szerokie kręgi. Gdy toczy się rozmowa o gustach literackich czy filmowych, wielu studentów deklaruje, że czyta lub ogląda tylko dzieła o „pozytywnej” wymowie, najlepiej zabawne (np. komedie filmowe). Nie poszukują więc niczego, co da do myślenia, ale czegoś, co rozbawi. Ich motywacji trudno nie odmówić słuszności – „w życiu jest już dostatecznie dużo tragedii, żebym musiał(a) oglądać je w filmach albo o nich czytać”. Problem w tym, że z czasem prowadzi to do odseparowania się od większości dzieł, które mówią o jakichkolwiek poważnych problemach. Mówią, że nie chcą tragedii – ale tak naprawdę nie chcę niczego zbyt wymagającego.

Czy to źle, że studenci szukają śmiechu i wytchnienia od stresu? W żadnym razie. Mam jednak wrażenie – aczkolwiek jest to tylko moja opinia – że dostrzegam konsekwencję takiego podejścia. Jest nią… nuda. Kontakt wyłącznie z treściami niewymagającymi większego wysiłku intelektualnego nie sprzyja ani kreatywności, ani refleksji na temat obejrzanych czy przeczytanych dzieł. Film się kończy, a znajomi są w stanie powiedzieć o nim tylko, że „fajny był”. Po jakimś czasie jedynie tyle są w stanie powiedzieć także o obejrzanym ambitniejszym filmie. To właśnie najbardziej zafrapowało mnie, gdy analizowałem dlaczego odczuwam swego rodzaju kaca moralnego po obejrzeniu filmu ze Stevenem Seagalem. Nie dlatego, że straciłem czas, ale dlatego, że podświadomie czułem, iż od tego głupieję. Większość studentów delektujących się popkulturą z niskiej półki deklaruje, że ma dystans do tych treści – i wierzę im. Gdy wspólnie oglądamy żenująco słabe filmy, śmieją się ze scen, które w zamierzeniu twórców miały być przerażające lub wzruszające. Problem w tym, że taki dystans chroni nas przed spaczeniem gustu, ale nie przed redukcją zdolności do refleksji. Można powiedzieć, że ktoś, kto zbyt często chce „nie myśleć o niczym”, może oczyścić swoją głowę z myśli na trwałe. Ktoś, kto chce się „zresetować”, może z czasem stać się jak komputer, niezresetowany a sformatowany – mieć czysty umysł, wolny od refleksji.

Gdy myślałem nad rozwiązaniem dla samego siebie, przyszło mi do głowy tylko jedno: jeśli już chcę uciekać w inny świat, niech to będzie świat na poziomie. Może nie chodzi o to, by nie myśleć o niczym, tylko o to, by myśleć o problemach ważnych, a jednocześnie niezwiązanych z codziennym stresem. W taki właśnie sposób niektórym moim znajomym powieści Franza Kafki czy poezja pomagają w radzeniu sobie z życiem. Nie dają odpowiedzi na to, jak znaleźć lepszą pracę, na jakie pójść drugie studia, jaką wybrać specjalizację. Wciągają w swój świat i pozwalają nie myśleć o tym, co przykre, a jednocześnie nie kradną czasu. Tak, to też jest forma ucieczki, ale przynajmniej rozwijająca.

Odkąd zacząłem pracować zawodowo – a nie jest to praca lekka ani bezstresowa – sam po sobie widzę, że wybranie filmu psychologicznego zamiast kolejnego filmu akcji albo Jesieni średniowiecza zamiast lekkiej powieści science-fiction, bywa nadludzkim wysiłkiem woli. Wychodzę jednak z założenia, że przez życie nie można po prostu przedryfować, że treścią życia powinna być nie tylko walka o przetrwanie, ale również jakaś refleksja. Może niekoniecznie o transsubstancjalności ludzkiej duszy, ale zawsze jakaś. Dobór tekstów kultury wśród współczesnych studentów pokazuje, że jest to postawa coraz rzadsza. Skoro życie w pewien sposób przytłacza, to po co się szarpać – lepiej dać mu się ponieść. Są przecież rzeczy ważniejsze niż kultura i sztuka. 