Mycielscy

Magdalena Bajer

Podobno w rodzinie dalszej (od tej, którą tu przedstawiam) mawiano, że są dwie główne linie Mycielskich: ta wielkopolska – bogata i ta małopolska – mądra. Jest w tym pewnie doza familijnej złośliwości i niesprawiedliwości, jako że i z bogatego „pałacu na Opieszynie” (Roman Mycielski, Pałac na Opieszynie , Łomianki 2010), tj. okazałej siedziby rodu we Wrześni, wywodzą się osoby zasłużone naukom i to tym niebudzącym wątpliwości, twardym, zaliczanym do sciences.

Drogę stamtąd do uniwersyteckiego laboratorium i profesorskiej katedry w Warszawie opisał bardzo szczegółowo Roman Mycielski, mikrobiolog, zaś autor przedmowy do obu tomów jego wspomnień (R. Mycielski, Po zwycięstwie. Pałacu na Opieszynie ciąg dalszy , Łomianki 2013), liczących razem około tysiąca stron, Andrzej Biernacki, wybitny historyk nauki, zakończył ją znamiennym zdaniem profesora, które śledzących i notujących losy inteligentów od XIX w. do teraz, jak ja, zobowiązuje do uwagi: „Nauka jest świetną zabawą, choć czasem trzeba się trochę pomęczyć”.

Przeczytawszy te słowa przypomniałam sobie, jak krewny profesora Romana (syn Zofii z Mycielskich), młodszy o pokolenie, także profesor biologii, Paweł Golik, powiedział mi to samo – dobitniej, konstatując, że uczeni są ludźmi szczególnie uprzywilejowanymi, gdyż robią – zawodowo – to, co im sprawia największą przyjemność i dostają za to, choć niewielką, pensję. Chyba nie spotkałam nikogo, kto parałby się nauką bez satysfakcji, ale też chyba poczucie tej „frajdy” nie jest jednakowo uświadamiane.

Wdrożeni

Przy lekturze pamiętników przypominał mi się także stereotyp wiążący z Wielkopolską dobre gospodarowanie, racjonalność życiowych i codziennych decyzji, to że dba się tam bardziej o konie cugowe niż o wierzchowce, jak to określił jeden z moich uczonych rozmówców stamtąd pochodzący.

Może w pałacu wrzesińskim surowiej przestrzegano poszczególnych zasad dyscypliny obowiązującej mieszkańców, zróżnicowanej wedle ich rodzinno-domowego statusu, jednak we wszystkich siedliskach Mycielskich, o których pisałam, ale i w innych pałacach, dworach i domach, gdzie wychowywano inteligentów, zasady były te same. Warto je, najogólniej, przypomnieć, bowiem po pierwsze pokazują, w jakich warunkach formowały się charaktery, osobowości, postawy ludzi, którzy na pewno mieli się wykształcić, a może poświęcić nauce oraz kształceniu innych, po drugie zaś prostują w jakiejś mierze zaszczepiane przez powojenne półwiecze mniemanie, iż w pałacach i dworach wyłącznie próżnowano, folgując wszelakim zachciankom.

„Do rodziców i ludzi dorosłych nie wolno się było dzieciom odzywać pierwszym, zwłaszcza w czasie ich rozmowy, można było tylko odpowiadać na pytania lub w ważnych sprawach prosić o pozwolenie na zwrócenie się do nich. (…) to wychowanie przyczyniało się do tworzenia następnych generacji ludzi twardych nieprzywykłych do zbytniego rozczulania się nad sobą”.

Dzielę z autorem wspomnień krytyczną nieraz ocenę zamierzchłej już zupełnie pałacowej pedagogii, ale też rozumiem sentyment, z jakim opisuje te z obowiązkowych zajęć, które lubił, znajdując w nich urozmaicenie ściśle uregulowanego dziecinnego życia, w którym najwięcej czasu zajmowały lekcje udzielane przez domowych nauczycieli. Lubił pomagać w robieniu przetworów na zimę, co było zajęciem absorbującym wszystkich niemal mieszkańców z konkretnie przydzielonymi rolami i celem ważnym, bo sprawiało, że pod względem kulinarnym pałac był samowystarczalny – kupowano tylko towary kolonialne.

W pamięć Romana Mycielskiego, urodzonego w r. 1933, mocno zapadły główne okoliczności jego dzieciństwa, które jeszcze przed osiągnięciem dorosłości miały się diametralnie odmienić. W tych zaś, jakie nastały wraz z głęboką historyczną cezurą drugiej wojny światowej, przekonał się o znaczeniu i także przydatności wielu cech w dzieciństwie nabytych.

Pospieszne pożegnanie

Przyszły profesor raz tylko zdążył odwiedzić gniazdo rodzinne swojej matki, Marii z Czarkowskich-Golejewskich Mycielskiej – zamek w Wysuczce, położony w widłach Dniestru i Zbrucza, pośród wsi ukraińskich, z którymi łączyły dziedziców tak dobre stosunki, że po wkroczeniu sowietów we wrześniu 1939 r. babcia z najmłodszym wnukiem ukrywali się dość długo w chłopskiej chacie. Zamek obrabowano. Dziadek po kądzieli, Cyryl, zginął w Katyniu razem z bratem Wiktorem. Jego dzieci i innych polskich mieszkańców kresowej stanicy wojna rozproszyła po wszystkich kontynentach.

Uciekającą własnym samochodem przed Niemcami (z Warszawy, gdzie znalazła się w sierpniu 1939 r.) do Wysuczki rodzinę Mycielskich zawróciła gwałtownie wiadomość o sowieckiej inwazji. Nieplanowana podróż z jednego krańca Polski na drugi i z powrotem, z noclegami w pałacach i dworach krewnych bądź koligatów, nierzadko już opustoszałych, była dramatycznym nieraz i obfitującym w nieoczekiwane zbiegi okoliczności, pożegnaniem świata gwałtownie odchodzącego w przeszłość.

Pałac we Wrześni zastali już obrabowany przez Niemców, którzy weszli tam z listą cennych przedmiotów (otwierała ją słynna w rodzinie gdańska szafa) przeznaczonych do wywiezienia w głąb Rzeszy. Nie ocalały zakopane wcześniej srebra ani kolekcjonowana przez ojca, Stanisława Kostkę Mycielskiego, broń. Rodzice nie przewidywali wtedy przyszłej kariery akademickiej Romana, jakkolwiek wiedzieli na pewno, że nie będzie, jak ojciec, ani ziemianinem, ani dyplomatą, ani starostą.

Przemieszkawszy kątem we własnym pałacu do 1 grudnia 1939 r. czwórka hrabiów Mycielskich (rodzice, córka Izabella i Roman) została nocą wygnana przez okupanta w ramach oczyszczania z Polaków Wielkopolski przyłączonej do Rzeszy. Myślę, że warto przywołać wspomnienie syna, zapisane ex post, bo pokazuje specyficzny rys wielkopolskiej mentalności ziemiańskiej. Zastanawiając się, dlaczego rodzice nie uciekli z pałacu wcześniej, profesor Mycielski pisze: „ucieczka byłaby równoznaczna z oddaniem Niemcom ziemi, a ta ziemia byłą święta, o tę ziemię toczyła się najdłuższa wojna w Europie, oddanie tej ziemi byłoby zdradą, należało trwać na niej do końca. Myśmy wytrwali do końca”.

Serdeczny patronat mistrzów

Po tułaczce, głodowaniu w Wiedniu, gdzie Romana Mycielskiego z matką i siostrą zastał koniec wojny, ciężkiej chorobie przeżytej zaraz potem w Krakowie, pod opieką rodziny znanego adwokata Zygmunta Hofmokla-Ostrowskiego, znalazł się na Ziemiach Zachodnich. W Karpaczu zdał maturę i nie został dopuszczony do egzaminu wstępnego na studia biologiczne w Uniwersytecie Wrocławskim. Trzeba przypomnieć tę szykanę komunistycznego reżimu wobec ziemiańskich dzieci, bo oświetla zarówno determinację wielu z nich, jak reakcję niejednego z wielkich profesorów, rozpoczynających nowy rozdział pracy naukowej i dydaktycznej w nowym czasie i nowym miejscu.

Bliźniacze były powojenne losy dwu rówieśników – przyszłych profesorów Mycielskich. Jan (syn Jana z Wiśniowej i Hanny, z domu Balówny, muzy młodopolskich artystów), mimo znakomitych wyników w szkole, a także, co unikalne, opublikowania przed maturą dwu prac z matematyki, na matematykę nie mógł zdawać egzaminu wstępnego. Protekcja stryja Andrzeja, profesora prawa na Uniwersytecie Wrocławskim (niedługo później wyrzuconego), sprawiła, iż zatrudnił go w charakterze pracownika technicznego wielki matematyk Hugo Steinhaus.

Podczas tego nieformalnego stażu naukowego Jan Mycielski junior napisał kolejną rozprawę, po roku zdał egzamin i w terminie skończył studia na Uniwersytecie im. Bolesława Bieruta (spotkało mnie to samo, ale w dyplomie owej nazwy nie mam), po czym szybko się doktoryzował i habilitował, jednak etatu docenta, co było wtedy oczywistym następstwem habilitacji, nie otrzymał, zostając „adiunktem habilitowanym”. Nie wytrzymując ustawicznych szykan z powodu pochodzenia, uciekł z żoną do Stanów Zjednoczonych, gdzie niemal natychmiast został profesorem.

Spotkaniu z kuzynem Roman Mycielski zawdzięcza znajomość z profesorem Steinhausem, w którego domu był na parogodzinnym obiedzie i wysłuchał interesujących opowieści o okupacyjnej przeszłości profesora, ale i wielu opinii na temat aktualnej sytuacji w Polsce i w polskiej nauce.

On także doznał analogicznego wsparcia, właściwie mecenatu w najpełniejszym znaczeniu tego pojęcia, ze strony innego wielkiego uczonego wrocławskich pionierskich czasów – Ludwika Hirszfelda. Pamiętam dobrze obu – pierwszego z opowieści rodziców o różnych spotkaniach wokół zastosowań matematyki w innych dziedzinach, zwłaszcza medycynie, później z kontaktów dziennikarskich, drugiego z wizyt w moim domu, jako że był w początkowych latach dziekanem Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu i Politechniki, dokąd sprowadził ze Lwowa, poprzez wojenne postoje, mego ojca.

Myślę, że niezwykle cenne były te bezpośrednie kontakty międzypokoleniowe i nadały atmosferze powojennego Wrocławia rys ożywienia umysłowego oraz intelektualnych ambicji. Wtedy zadzierzgnęły się więzi łączące uczonych różnych dziedzin. We wspomnieniach profesora Mycielskiego znajduję drobiazgową dokumentację owego stanu duchów, od których można czerpać i dzisiaj wzory, choć warunki zdobywania wiedzy są odmienne. Stanowią także świadectwo niezwykle serdecznej troski znakomitych mistrzów o doświadczonych przez los uczniów.

Roman Mycielski pracował w Katedrze Mikrobiologii Ludwika Hirszfelda jako laborant, dokładniej „chłopak od trzymania psów” podczas pobierania im krwi potrzebnej do badań, ale i uczestniczył w tych pionierskich wówczas badaniach z zakresu mikrobiologii i immunologii, w miarę możliwości absolwenta szkoły średniej.

W r. 1956 zdał bardzo dobrze egzamin na biologię (po korepetycjach z marksizmu) w Uniwersytecie Jagiellońskim, a po dwu latach przeniósł się na Uniwersytet Warszawski, gdzie skończył studia, zostając jeszcze przedtem asystentem w Katedrze Mikrobiologii. W 1969 r. zrobił doktorat, 10 lat później habilitację. W r. 1989 otrzymał tytuł profesora i został kierownikiem Zakładu Mikrobiologii Środowiska. Wykłada w Szkole Wyższej Przymierza Rodzin, z którą związani są także inni Mycielscy.

* * *

Pierwsi inteligenci z rodzin szlacheckich stawali się nimi po klęskach powstań narodowych, wskutek represji zaborców i ubożenia majątków. Osobliwie powtórzyły się losy pokolenia ziemian dorastającego w warunkach kolejnego ucisku, powodującego selekcję talentów i charakterów. Udział młodych ze „złym pochodzeniem społecznym” w środowiskach akademickich przyczynił się, jak myślę, do przetrwania w tych środowiskach pamięci o takich relacjach, jakie mieli z mistrzami bohaterowie powyższej opowieści. Warto je ożywiać. 