Może siebie nie doceniam...
Kiedy ze studenta wyrośnie naukowiec? Mówiąc szczerze, nie wiem. Wiem, czego potrzeba: twórczego i samodzielnego myślenia, umiejętności wychodzenia poza standardy, pomysłów na eksperymenty… Sama musiałam pokonać wiele przeszkód, by zajmować się nauką, może dlatego „recepty na naukowca” nie znam.
Na egzaminie z genetyki otrzymałam pytanie o supresory t-RNA. Zagadnienia nie było na wykładach, musiałam więc chwilę pomyśleć, by odpowiedzieć. Nie wydobyłam z siebie niczego, co można byłoby uznać za odpowiednie – tak mi się przynajmniej wydawało. Prof. Wacław Gajewski, znakomity genetyk i wykładowca, wpisał mi do indeksu piątkę. „Widać, że pani nad tym myślała” – usłyszałam. Jemu, myślę, łatwiej byłoby odpowiedzieć na pytanie o to, co powinien mieć w sobie przyszły naukowiec.
Sama nie miałam wątpliwości, co chcę robić w życiu. Mama, profesor nauk rolniczych, zaszczepiła we mnie przekonanie, że nauka to „coś ciekawego”. Kończąc chemię na Uniwersytecie Warszawskim, zdecydowałam się na indywidualny tok studiów, co pozwoliło mi zamienić np. technologię chemiczną, która mnie nie interesowała, na genetykę wykładaną przez prof. Gajewskiego. Pasja, z jaką opowiadał o swojej dziedzinie i matematyczna logika, która rządzi genetyką, przekonały mnie, że nie chcę być ani chemikiem, ani biologiem, tylko właśnie genetykiem.
Z takim przekonaniem broniłam pracy magisterskiej w czerwcu 1977 roku. Miałam już wtedy trzymiesięcznego syna, ale nie obawiałam się, że macierzyństwo pokrzyżuje mi plany zawodowe – po prostu oddam je do żłobka i wrócę do laboratorium, myślałam. Powodem, dla którego jednak nie znalazł się dla mnie etat w Instytucie Biochemii i Biofizyki PAN był mój mąż, Leon Boguta, który rok przede mną, po dyplomie z chemii, został pracownikiem Instytutu. Leon, wraz z innym adiunktem, Piotrem Naimskim, rozgryzali nie tylko tajniki naukowe. Równie ważne było dla nich to, w jakim żyją systemie politycznym i gdy powstał Komitet Obrony Robotników dla obrony ludzi, których poddano represjom po protestach w Radomiu i Ursusie w czerwcu 1976 roku, Leon w każdą niedzielę wsiadał do autobusu do Radomia. Tam odszukiwał kolejne robotnicze rodziny, którym KOR przekazywał pieniądze i nazwiska adwokatów w Warszawie. Wyrzucono go po tym, gdy zaczął zbierać podpisy pod listem napisanym w obronie pracowników wyrzuconych z Instytutu za współpracę z KOR-em. Chwilę wcześniej zaproponowano mi tam etat, co w tamtych latach zdarzało się sporadycznie – w instytutach naukowych wolne miejsca zdarzały się rzadko, bo posady były z reguły dożywotnie. Po tym, w jakich okolicznościach zwolniono Leona, o moim zatrudnieniu nie mogło być mowy. „Proszę przyjść za trzy lata” – usłyszałam od dyrektora na odchodnym. Dla mnie to nie były trzy lata, to była wieczność.
I tak, krótko po magisterium, które miało być przepustką do prawdziwej nauki, nie miałam pracy ani nawet perspektyw na działalność naukową. Miałam dziecko i męża, który z „wilczym biletem” nie mógł nigdzie znaleźć stałego zatrudnienia. Pracował dorywczo, ale przede wszystkim angażował się coraz mocniej w działalność opozycyjną, współtworząc i szefując NOW-ej, czyli Niezależnej Oficynie Wydawniczej. Przez naszą kawalerkę, zamienioną później na dwupokojowe mieszkanie o powierzchni 48 metrów kwadratowych, przewijały się tłumy ludzi: siedzieli do późnej nocy, palili papierosy, dyskutowali. Niemal stałymi gośćmi byli Mirek Chojecki i Adam Michnik. A moim stałym towarzyszem był strach o to, że aresztują Leona, że esbecy zrobią rewizję w mieszkaniu. Miałam wrażenie, że to wszystko jest o krok, że czyha tuż za drzwiami naszego zadymionego, zawsze pełnego ludzi mieszkania.
Z tamtego czasu pamiętam też wrażenie, jakie zrobiła na mnie spowiedź inteligenta opisana przez Kazimierza Brandysa w Nierzeczywistości i swoją wiarę, że wrócę do nauki, mimo że teraz mogę być jedynie sekretarką w piśmie „Acta Biochimica Polonica”. Przychodziłam do redakcji dwa razy w tygodniu na trzy godziny, by odebrać pocztę i przepisać tłumaczenia na maszynie. Bywałam i w instytutach naukowych, jako… goniec, przynosząc autorom korekty przygotowywanych do druku tekstów. Nie zmyślę, jeżeli powiem, że miałam łzy w oczach, słysząc brzęk szkła laboratoryjnego i strzępki rozmów o tym, czym się akurat zajmowano. Czy miałam pretensje do męża, że w pewnym sensie wybrał za mnie? Nigdy. Jeżeli pojawiały się między nami nieporozumienia, to dotyczyły prozy życia codziennego. Wtedy, poza synem, mieliśmy już także córkę – jako planistka czasu zdecydowałam bowiem, że skoro i tak nie pracuję, nie ma co odkładać decyzji o drugim dziecku.
Gorący czas
We wrześniu 1980 roku, tuż po podpisaniu porozumień kończących strajki w całym kraju, pojawiłam się u „mojego” dyrektora Instytutu Biochemii i Biofizyki PAN. „Pamięta mnie pan? Właśnie mijają trzy lata”. Coś sobie zaczął przypominać. „Mam tylko jeden wolny etat, i to w zakładzie genetyki, co chyba panią nie interesuje, bo pani kończyła chemię”. „Owszem, ale genetykę też skończyłam”. Zbieg okoliczności, po prostu, a może moja wiara, że nic nie dzieje się bez powodu i kiedyś wrócę do nauki nie była bezpodstawna? Po Solidarności wszystko wydawało się możliwe.
Zostałam podwładną prof. Aleksandry Putrament (siostry pisarza Jerzego Putramenta), chyba jedynej osoby w zakładzie genetyki – no może poza szklarzem – która należała do PZPR. Była to osoba o trudnym charakterze, ale bardzo ideowa i po powstaniu Solidarności oddała partii legitymację. Moje zatrudnienie spadło prof. Putrament z nieba, bo uwiarygadniało jej przemianę światopoglądową.
Rozpoczynałam pracę, nie wiedząc nic poza tym, czego się nauczyłam na studiach. Chciałam jak najszybciej nadrobić zaległości, tyle że w instytucie pracy właściwie nie było. Pojawialiśmy się o 9.00, wypijaliśmy kawę. Dwie godziny później rozlegał się dzwonek, który zbierał wszystkich pracowników na śniadanie. Rozpakowywaniu kanapek i rozlewaniu herbaty towarzyszyła nabierająca coraz szybszych obrotów rozmowa o tym, co się ostatnio wydarzyło, bo wielu ogarnęła wówczas polityczna gorączka. Dyskusje przeciągały się do późnych godzin. Krążyła bibuła, sama dostarczałam spore jej ilości. O godz. 14.00 odbierałam dzieci z przedszkola i zajmowałam się domem. Tak mniej więcej wyglądał każdy „dzień pracy” w tym gorącym czasie, kiedy chciałam zostać genetykiem.
Nie poddałam się jednak. Gdy zaczęłam pracę nad doktoratem, o 21.30 wracałam do instytutu, skąd wychodziłam o 1.00. Dzieci zostawiałam na opiece Bożej, bo męża z reguły nie było jeszcze w domu; wracał o podobnej porze, co ja, jeśli w ogóle wracał. W niektóre wieczory grupa młodych naukowców spotykała się u mnie w domu, gdzie referowaliśmy sobie publikacje naukowe – takie genetyczne kółko samokształceniowe.
Dziwnie zabrzmi to, co teraz powiem, ale mimo tych wszystkich niedogodności uprawianie nauki było przyjemnością – nie tylko dlatego, że nie było między nami rywalizacji, teraz właściwie powszechnej. Nie zmieniał tego nawet brak pieniędzy na badania. Kiedy udawało się wyizolować ciekawie zmutowane geny, pracownicy wyjeżdżali do laboratorium prof. Piotra Słonimskiego, genetyka, w Gif-sur-Yvette pod Paryżem, gdzie prowadzili szczegółowe badania. Udręka życia była gdzie indziej: to były kolejki w sklepach, tzw. brak wszystkiego (ubrania dla dzieci, łącznie z kombinezonem zimowym, szyłam sama!), lęk o ustawicznie nieobecnego Leona, organizowanie opieki nad dziećmi, tłumy gości w mieszkaniu. Ale kiedy miałam wolny czas i dzieci spały, wychodziłam do instytutu albo czytałam. Tego się trzymałam – że muszę wykorzystywać każdą taką minutę.
Kredyt zaufania
Na zjazd genetyków i biologów molekularnych drożdży w Montpellier we wrześniu 1982 roku pojechałam z jednym interesującym wynikiem – wyizolowałam mutację z nietypowym fenotypem genetycznym. Osobom znających się na rzeczy powiem, że zajmowałam się wówczas supresorami jądrowymi mutacji mitochondrialnej, czyli mutacjami w genach jądrowych, które znosiły efekty mutacji w mitochondriach. Nieobeznanym z tematyką powiem natomiast, że chodzi o zmiany w mitochondriach – elementach każdej komórki odpowiedzialnych za gospodarkę energetyczną organizmu.
Wyjechałam z kilkunastoma pracownikami z zakładu genetyki, zaproszonymi przez prof. Słonimskiego, by otrzeć się o wielki naukowy świat i odetchnąć od szarzyzny stanu wojennego. Tymczasem podczas pierwszego spotkania prof. Słonimski zapytał: „A która to jest Boguta?”. Znał nazwisko mojego męża, który jako działacz podziemnego ruchu wydawniczego był już znaną postacią. (Nawiasem mówiąc, mój wyjazd do Montpellier był w ogóle możliwy tylko dlatego, że chwilę wcześniej Leona zwolniono z internowania w Jaworzu i mógł zająć się dziećmi). „Pani będzie miała referat na mojej sesji” – prof. Słonimski dokończył zdanie.
Słowa, że z przerażenia ugięły się pode mną nogi, nie oddają popłochu, w jaki wtedy wpadłam. Przez kwadrans, po angielsku, przed obcym audytorium mam opowiadać o swoim jednym jedynym wyniku naukowym? Dodam, że jestem osobą raczej nieśmiałą, wówczas prawie wycofaną, na dodatek oszołomioną światem, który był tak odmienny od tego, jak wyglądała ówczesna Polska, że wydawał się prawie nierealny. Problemem było dla mnie nawet to, jak wyglądałam – no bo w co mógł być ubrany człowiek zza „żelaznej kurtyny”?!
Uratował mnie prof. Gajewski – siedząc pod palmą, napisaliśmy referat razem. Później powtarzałam to ze sto razy, by nie popełnić jakiegoś kompromitującego błędu językowego. Musiało to wyglądać bardzo żałośnie. I tak to do dzisiaj pamiętam, mimo że prof. Słonimski powiedział na koniec, że to było jedno z ważniejszych wystąpień na zjeździe. Komuś może się wydawać, że się nie doceniam, ale ja po prostu wiem, że profesor, wybitny genetyk, potrafił też promować. I tak to potraktowałam – kredyt zaufania, którego nie mogę sprzeniewierzyć.
Następny miesiąc spędziłam w laboratorium prof. Słonimskiego w Gif-sur-Yvette. Nikt nie mówił o polityce, miałam do dyspozycji odpowiedni sprzęt, odczynniki, enzymy, niczego nie brakowało. Takie proste rzeczy… Zajęłam się analizą wyizolowanego w Polsce zmutowanego genu, a przy okazji obserwowałam, co robią inni, poznałam nowe techniki badawcze.
O „sprawach polskich” też nie zapomniałam. Nawet gdybym chciała, nie byłoby to możliwe, bo już pierwszego wieczoru w Paryżu znalazłam się na spotkaniu założycielskim „Zeszytów Literackich”, a pierwszy nocleg, dzięki pomocy pewnej młodej kobiety (którą okazała się Agnieszka Holland), miałam w służbowym mieszkaniu Andrzeja Wajdy – w śpiworze na dywanie. Czas, którego nie spędzałam w laboratorium, przeznaczałam na załatwianie spraw opozycji: spotkania w „Kulturze”, u Romanowiczów, pallotynów etc.
Nadrabianie zaległości
Nigdy nie myślałam o tym, by z nauki zrezygnować. Taka myśl nie pojawiła się w mojej głowie nawet w 1986 roku, gdy wysiadałam na brudnym lotnisku Okęcie z samolotu, którym przyleciałam z Kanady z kolejnego zjazdu genetyków i biologów molekularnych. Czekał na mnie mąż, z którym – jak mi się wydawało – nic mnie już nie łączy. Był pochłonięty działalnością opozycyjną, właściwie żył obok mnie, a nie ze mną. Obok niego dwójka moich dzieci w siermiężnych, uszytych przeze mnie kurteczkach, na dodatek ogolonych na łyso, bo szkoła chciała w ten sposób zabezpieczyć się przed wszawicą. Podczas zjazdu stałam pod posterem bezskutecznie czekając na zainteresowanych moimi badaniami. Nie podszedł chyba nikt – wszystkie referaty dotyczyły biologii molekularnej, która bazuje na enzymach restrykcyjnych, specyficznych wobec określonych sekwencji DNA, a ja nie miałam żadnej możliwości przeprowadzania badań na takich odczynnikach. Kontynuowałam temat świeżo obronionego doktoratu („Supresja mutacji mitochondrialnej”) na gradientach sacharozy. Moje wyniki znalazły się więc poza głównym nurtem. Mówiąc wprost: to, czym się zajmowałam, nikogo nie interesowało.
Kupno enzymów w polskich laboratoriach nie wchodziło wówczas w grę z powodu braku funduszy i przestarzałego systemu zamówień. Enzymy, ponieważ są materiałami nietrwałymi, trzeba zamawiać w miarę zapotrzebowania, dostarczane są w lodzie. W drugiej połowie lat 80., z przyczyn proceduralnych, zamówienia składano raz na pięć lat. Co więc zamawiano? Właśnie sacharozę, która bez szwanku znosi nawet wieloletnie przechowywanie.
Jako nikt, bo uważałam wówczas siebie za osobę bez naukowego życiorysu, wysłałam ze 20 krótkich listów do uczelni w USA i Europie Zachodniej, pisząc, że właśnie obroniłam doktorat i szukam pracy. Z dwójką dzieci, sześciuset dolarami w kieszeni i 120 kilogramami bagażu wyjechałam na dwuletni staż podoktorski do Pennsylvania State University. Zamieszkałam w Hershey pod Nowym Jorkiem.
Pamiętam, że poszłam z dziećmi na basen i tam po raz pierwszy od lat poczułam, że jestem wolna i bezpieczna jednocześnie – że było źle, ale już jest dobrze. Zawsze byłam osobą wierzącą, tam poczułam niemal zmysłowo, że ktoś mnie prowadzi. Przyjechałam do miejsca, którego nie znałam i do ludzi, którzy byli mi obcy. Tymczasem wszystko układało się tak, jakby tam na mnie czekano. Okazało się, że moja szefowa, prof. Anita Hopper, pamiętała pewną młodą osobę, która w Montpellier drżącym głosem przedstawiała swoje pierwsze wyniki naukowe. Życie codzienne się uporządkowało: rano jechałam do pracy, dzieci do szkoły, po południu razem spędzaliśmy czas. Było bardzo zwyczajnie, po prostu, ale wcześniej tego nie zaznałam.
Wreszcie nauka w moim życiu stała się najważniejsza – mogłam prowadzić badania na takim poziomie, jaki był wówczas dostępny naukowcom z mojej dziedziny. Zaczęłam jednak od nadrabiania zaległości, bo byłam blisko pięć lat do tyłu – przez rok nie miałam żadnych wyników, musiałam się uczyć nieznanych sobie metod badania. Nie frustrowało mnie to jednak w najmniejszym stopniu, tak wielka była radość, że w ogóle pracuję, że mogę się uczyć! Rok po przyjeździe do USA wyników miałam już wiele i mogłam pozostać za oceanem, ale ważniejsze okazały się moje uczucia – że chcemy z mężem zacząć jeszcze raz, ale już w innym kraju, który po wyborach z 4 czerwca 1989 roku zaczynał budować siebie na nowo. Podobnie jak polska nauka.
Wytrwałość i szczęście
Leon został dyrektorem PWN, ja otrzymałam jeden z dwóch pierwszych grantów świeżo powstałego Komitetu Badań Naukowych. Projekt napisałam w stylu amerykańskim, tzn. rzucamy się z motyką na słońce, licząc, że uda nam się otrzymać interesujące wyniki. Bo genetyka to wytrwałość i szczęście. Selekcja mutantów oparta jest przecież na rachunku prawdopodobieństwa – można znaleźć coś oryginalnego, ale można też tego nie zauważyć i wylać dziecko z kąpielą. Mój doktorant, Maciej Murawski, zauważył. W 1993 roku wypreparował nowy gen – białko MF-1 – znajdujący się nie tylko u drożdży, na których pracowaliśmy, ale u wszystkich organizmów wyższych, także u człowieka. Długo nie potrafiłam rozgryźć funkcji tego genu. Pamiętam, że w chwili desperacji poskarżyłam się znajomemu księdzu, że chyba zacznę się modlić nad tym materiałem, bo nie potrafię tego, co w nim jest, zrozumieć. „Dlaczego nie modliłaś się od początku?” – zapytał zdumiony. No właśnie, dlaczego liczę tylko na siebie? Czemu ulegam stereotypom, że ratio musi wykluczać fides?
Gen okazał się ważnym regulatorem, odpowiedzialnym między innymi za proces powstawania nowotworów. W lutym 2001 roku, po dwóch latach niełatwych starań, opublikowaliśmy artykuł o naszych odkryciach w wysoko impaktowanym czasopiśmie „Molecular and Cellular Biology”. Skąd te „niełatwe starania”? Ano stąd, że do ważnego odkrycia naukowego doszło, zdaniem redakcji pism naukowych, w bardzo niepewnym laboratorium. W tej części Europy nie miało prawa coś takiego się wydarzyć. Pomogło wsparcie prof. André Santenaca, wybitnego uczonego zajmującego się regulacją transkrypcji t-RNA, który do nas przyjechał zainteresowany badaniami. Nauczył nas pisania publikacji, poradził, że dla uwiarygodnienia badań należy je powtórzyć w innym laboratorium.
Zyskaliśmy przyjaciela, a także silnego konkurenta – amerykańskiego naukowca, który po tamtej publikacji zajął się tą samą tematyką. To częste we współczesnej nauce – imperatywem staje się kariera, a nie wyłącznie chęć poznania. „Wyścig szczurów” jest taki sam, niczym w dziedzinach podporządkowanych wynikom sprzedaży.
W 2009 roku, za sprawą ponad sześciu milionów złotych uzyskanych na drodze konkursu od Fundacji na rzecz Nauki Polskiej, mogliśmy rozpocząć w Instytucie Biochemii i Biofizyki PAN rekrutację na międzynarodowe studia doktoranckie. Wybraliśmy dziewiętnaścioro młodych ludzi, którzy mają zagwarantowany staż w znakomitych ośrodkach zagranicznych, a przez cztery lata studiów otrzymują stypendium pozwalające na samodzielne życie. Czy moja „droga do nauki” coś powie im osobiście? Może tyle, że nauka to nie system i pieniądze, choć i jedno, i drugie są niezbędne, by móc ją uprawiać. Najważniejsi są ludzie. Ale to chyba banalne, prawda?
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.