Czas rozmyty
Kiedy kilka lat temu Polacy zaczęli masowo napływać do Wielkiej Brytanii, Anglicy i Szkoci musieli zaakceptować znamienny fakt, że weekend to nie tylko sobota i niedziela. Jak wiadomo, są weekendy krótkie i długie. Mogą trwać nawet dziesięć dni. Może nie jest tak jak w Hiszpanii, gdzie wszystko odwleka się do nieustannie oddalającego się jutra, ale układność i ordnung nigdy nie były polskimi cechami narodowymi. Jeśli ktoś się wyłamuje i jest zbyt punktualny, dokładny, perfekcyjny, to może i jest podziwiany, ale nie znajduje zrozumienia. Obowiązuje zasada, że zakończenie budowy autostrady można przesunąć o lata.
Tak też jest z rocznicami historycznymi, ale to na szczęście daje się wytłumaczyć nie tyle obyczajowo, ile racjonalnie. Sto pięćdziesiąta rocznica powstania styczniowego trwa półtora roku, bo tyle trwała ta rewolucja. Zaczęła się dwudziestego drugiego stycznia 1863 r., a skończyła mniej więcej pod koniec września roku następnego. Wielka improwizacja. Jak pisał Józef Piłsudski w znakomitej analizie pt. „22 stycznia 1863”, nic nie było należycie przygotowane ani na papierze, ani w zakresie stanu faktycznego. Ani wojsko, ani dowódcy, ani uzbrojenie, ani wreszcie plan organizacji i działania. Wszystko tylko w głowach.
Na przeszkodzie stało mnóstwo czynników, ale do najważniejszych należało skłócenie zwolenników politycznego status quo, przeciwników zrywu, tak zwanych białych, z czerwonymi, którzy kierowani patriotyzmem i oceną nędznej sytuacji Królestwa Polskiego pod władzą rosyjską, dłużej nie mogli czekać. Powstało pierwsze na świecie państwo podziemne z własną armią, policją, komunikacją, urzędem skarbowym.
Biali mieli mocne wsparcie w popleczniku Rosji margrabim Aleksandrze Wielopolskim, naczelniku rządu Królestwa Polskiego, który doznał niewiarygodnej przemiany po pobycie w Petersburgu w 1861 r. W październiku 1862 zarządził, a w nocy z 14 na 15 stycznia 1863 przeprowadził brutalną brankę Polaków z list proskrypcyjnych do wojska rosyjskiego. To był moment spustowy powstania. Mimo przerażenia wizją wojny część białych wsparła czerwonych i w tydzień później dokonano przekształcenia tajnego Komitetu Centralnego w Tymczasowy Rząd Narodowy.
Powstanie nie mogło się udać, ale nie z powodu niekorzystnego rachunku sił polskich i rosyjskich, a także nie z powodu niezdecydowanej postawy innych państw, w tym Prus i zwłaszcza Austrii. Błędy logistyczne, niedopatrzenia, działanie intuicyjne, przypadkowe decyzje były skutkiem przede wszystkim wyraźnego podziału na białych i czerwonych.
Jedni nienawidzili drugich pełnią złośliwej nienawiści. Na to nałożyła się niechęć, a czasami i wrogość wsi. Brakowało czynnika, który by spajał polskie społeczeństwo, przez dziesięciolecia dzielone i skłócane przez zaborców. Każdy miał swoje odrębne polskie zdanie. Wszyscy chcieli wolnej Polski, wszyscy na swój sposób, a że sposoby te były sprzeczne, dochodziło do drastycznych napięć. Wielką szkodę powstaniu wyrządził konflikt Ludwik Mierosławski – Marian Langiewicz, ongiś współpracownicy w Polskiej Szkole Wojskowej w Genui, ale w kraju już zaciekli wrogowie. Stanowczy i łagodzący obyczaje Romuald Traugutt przyszedł z pomocą za późno.
Najmniej odczuwalny był podział na południu Królestwa Polskiego, choć właśnie tu działali Mierosławski i Langiewicz. Wpływ na to miała bliskość Galicji z odgrywającym czołową rolę w powstaniu Krakowem. Z Krakowa do Ojcowa, gdzie przez długi czas stacjonowało powstańcze dowództwo obwodu krakowskiego, jechało się nieco ponad trzydzieści wiorst. Konno można było dotrzeć w parę godzin. Kiedy do Krakowa dotarł telegram z wieścią o wybuchu powstania, miasto w mgnieniu oka przeistoczyło się w południową bazę powstania. Młodzież uważała, że pokazanie się na uniwersytecie czy w szkole (w klasach maturalnych) byłoby poważnym przewinieniem moralnym. Dziś nazwalibyśmy to obciachem. Dobrze, choć nie bez problemów, z dawna zorganizowane podziemie polskie, kierowane przez Ławę Naczelną Galicyjską, popełniało znacznie mniej błędów, jeśli pominiemy tragiczną wyprawę Apolinarego Kurowskiego na Miechów.
Młodzi szli na ulicę Wesołą (obecnie Kopernika) do zakładu Walerego Rzewuskiego i masowo robili zdjęcia pamiątkowe, brali z domu do worka co kto miał pod ręką, wynajmowali dorożki i jechali do Ojcowa. Każdy rodzaj broni się liczył, nóż, kosa, stary pistolet, szabla, dubeltówka, ale i stroje przypominające mundur, burka podbita barankiem, płaszcz do kolan, konfederatka, pas. Były dni, że fiakry podążały za pobliską granicę jeden po drugim, a starsi i kobiety ustawiali się w żegnający szpaler. Panie szyły mundury, czapki, proporce, pojawili się sprzedawcy składników prochu dymnego, a nawet prawdziwej broni wojskowej belgijskiej i niemieckiej. Dla samorzutnie zgłaszających się żołnierzy czas się rozmył, tak jak dziś mamy rozmyty weekend. Powstańcy nie liczyli dni ani miesięcy. Później wspominali, że w tej wojnie wrodzy sąsiedzi z kamienicy obok, z sąsiedniego majątku, stawali się ludźmi bliskimi sobie na dobre i na złe, w kraju i na zesłaniu, na wieki.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.