Adamowie i Falkiewicze

Magdalena Bajer

Adamowie, w przekazywanej pokoleniom pamięci, trwają jako rodzina pochodzenia czeskiego, choć jest to nazwisko „międzynarodowe”, noszone przez licznych Austriaków, a także Niemców. Wzorem wielu cudzoziemców rychło się spolszczyli, zachowując protestantyzm i w dwudziestoleciu międzywojennym, którego to czasu owa pamięć sięga, mamy postać znaczącą, mocno zasłużoną zbiorowemu życiu.

Ernest Adam, mój stryjeczny dziadek, żył w latach 1868-1926. Było to życie ogromnie aktywne, ukierunkowane na działania społeczne, wedle wzorców epoki pozytywizmu, jakkolwiek aktywne także na nowym polu – bankowości oraz finansów, więc powiedzielibyśmy: działalności prokapitalistycznej. Sama tylko lista pełnionych przezeń funkcji pokazuje ów splot motywów, jakimi kierowało się pokolenie Polaków budujących niepodległe państwo, świadomych najpilniejszych potrzeb i pragnących, by było to państwo nowoczesne.

Ernest Adam, absolwent studiów prawniczych Uniwersytetu Jana Kazimierza, został w r. 1889 prezesem lwowskiej Czytelni Akademickiej, będąc jednocześnie prezesem ZET – niepodległościowej organizacji młodzieżowej – na Galicję Wschodnią. W środowiskach studenckich ZET-owcy stawiali sobie za cel wychowanie obywatelskie przyszłych działaczy społecznych, którzy będą szerzyć oświatę wśród ludu. Podobne zadania formułowało Polskie Towarzystwo Gimnastyczne SOKÓŁ, którego czynnym członkiem był mój antenat, a także tajna Liga Narodów, do której należał, współpracując w latach 1896-1898 z jej pismem „Przeglądem Wszechpolskim”. W tych organizacjach krystalizował się patriotyzm potomka cudzoziemskich przybyszów, a cechy charakteru – wielka energia, śmiałość decyzji oraz przenikliwość umysłu – dyktowały najwłaściwsze dla aktualnej sytuacji formy działania. W listopadzie 1918 r. Ernest Adam znalazł się w Komitecie Obywatelskim podczas obrony Lwowa w walce z Ukraińcami.

Jeszcze przed narodzinami niepodległej Polski ma początek, wspomniany już, drugi nurt w jego życiu – zaangażowanie w tworzenie instytucji i organizacji finansowych, jakie najpierw miały przygotowywać ramy dla przyszłej wolnej gospodarki, a potem jej służyć. Pomagała temu głęboka i pomnażana stale wiedza o podobnych rozwiązaniach w innych krajach, umiejętność dobierania współpracowników pośród światłych, nowocześnie myślących kręgów inteligencji.

W 1896 r. Ernest Adam został sekretarzem Izby Handlowej i Przemysłowej we Lwowie, by pełnić tę funkcję przez 10 lat. Mając znaczne udziały w jednym z banków był człowiekiem zamożnym, co pozwalało nie trudzić się wokół własnych życiowych potrzeb, a poświęcać sprawom ogólnym.

Tuż za progiem niepodległości włączył się czynnie w politykę powstającego państwa, zostając w r. 1919 posłem na Sejm Ustawodawczy z ramienia Związku Ludowo-Narodowego, co nie zamknęło wątku społecznej działalności – tej o rodowodzie pozytywistycznym. W tym samym roku stanął na czele Polskiej Kasy Pożyczkowej, a w następnym objął funkcję prezesa Towarzystwa Szkoły Ludowej (pełnił ją do śmierci), które od początku swego istnienia do końca, tj. w latach 1913–1939, uruchomiło, głównie na wsi, 113 szkół i 1224 biblioteki, zaopatrując je w tysiące egzemplarzy podręczników, książek oraz gazet. To tylko część działalności TSL. Ernest Adam uważany jest za autora nowego statutu Towarzystwa, spisanego w II Rzeczypospolitej.

Równolegle biegła droga polityczna – w r. 1922 został senatorem pierwszej kadencji Sejmu Rzeczypospolitej.

W rodzinnej pamięci zapisał się jako człowiek surowych zasad, co wiążemy z protestantyzmem i czego ślady obserwuję w następnym pokoleniu, już katolickim. Zamieszkawszy, jako senator, w Warszawie, ściągnął tam syna – dorosłego – by mieć go na oku, jako że młody człowiek nie zawsze ojcowskich zasad się trzymał. Pozostaje także wzorem owego wielorakiego zaangażowania w sprawy narodu i społeczeństwa, jakiemu potomni dorównują w części.

Po burzy

Los nie oszczędził dzieciom Ernesta Adama klęsk ani cierpień. Syn Adam zginął w Auschwitz. Córka Maria w ciągu jednej nocy straciła męża i dom rodzinny. Z dwójką małych dzieci uciekała z podpalonego dworu do Lwowa w nieznaną, groźną przyszłość. Zięć, Henryk Pawlikowski, absolwent dwóch fakultetów UJK: prawa i agronomii w Dublanach, przed wojną ekspert rządu do spraw rolnych, nie skorzystał z propozycji Niemców, którzy po wkroczeniu w 1939 r. chcieli, by z nimi uciekł do Rzeszy. Został wywieziony przez Sowietów i wedle relacji anonimowego świadka umarł z głodu w łagrze. Ma symboliczny grób we Wrocławiu, gdzie po wojnie zamieszkała wdowa z dziećmi.

Wnuk Ernesta Adama, Andrzej Pawlikowski, po wojennym dzieciństwie przeżytym na wsi, u gospodarzy, którzy go przygarnęli i wyżywili, studiował fizykę na Uniwersytecie Wrocławskim, dorabiając do stypendium korepetycjami. Podjął w rodzinnej tradycji wątek nowy, który odtąd trwa, wybrał bowiem drogę naukową. Główne jej etapy przebył we Wrocławiu, współpracując z wybitnym uczonym, synem wybitnego filozofa, Romanem Ingardenem juniorem, po czym został profesorem Uniwersytetu Śląskiego, gdzie jest dzisiaj aula jego imienia. Jego córka Iwona kontynuuje tradycję – jest matematykiem na tym samym uniwersytecie w Katowicach, ostatnio zaś w Stanach Zjednoczonych prowadzi badania z zakresu matematyki ekonomicznej. Fizykami są, w następnym pokoleniu, bratanica prof. Andrzeja i jej mąż. Można tu dopisać i dalszego potomka, mojego syna, także fizyka na Uniwersytecie Warszawskim.

Wśród Adamów zajmujących się nauką były jeszcze dzieci Karola, który z bratem Ernestem dzielił wykształcenie i zawód, acz znacznie skromniejszą zajmował pozycję – urzędnika bankowego. Rodzeństwo Lesław i Stanisława obrało różne kierunki studiów. Moja mama została lekarzem, o czym dalej, gdyż medycyna jest osobnym rozdziałem w rodzinnych dziejach, wuj, śladem swego stryja i ojca, wybrał prawo. Oboje zaczynali drogę akademicką przed wojną, po czym pamiątką materialną pozostała tabliczka zdjęta z drzwi lwowskiego mieszkania, z napisem, że asystent dr Stanisława Adam-Falkiewiczowa przyjmuje w dniach… godzinach…, a pamiątką pisaną – wspomnienie w książce krakowskiego prawnika, prof. Stanisława Nahlika, o przyjacielu (prawdopodobnie też powinowatym) Leszku Adamie, który był jego starszym kolegą w katedrze Ludwika Ehrlicha, wybitnego specjalisty od prawa narodów i sędziego ad hoc Trybunału Sprawiedliwości Międzynarodowej w Hadze, a także w katolickiej organizacji studenckiej Odrodzenie. Wuj sprawował wtedy funkcję sekretarza Studium Dyplomatycznego, zamierzając poświęcić się prawu międzynarodowemu. Równocześnie pracował w Izbie Skarbowej, co być może wpłynęło na zmianę kierunku dalszej drogi, którym stało się prawo finansowe. Po wojnie został profesorem Uniwersytetu Wrocławskiego w tej specjalności, wychowując wielu uczniów.

Ze wspomnień innego znanego prawnika, prof. Andrzeja Mycielskiego, dowiedziałam się, że wrocławski dom wujostwa był w niełatwych czasach pionierskich, kiedy szwankowała komunikacja miejska i ogrzewanie budynków uniwersyteckich, miejscem spotkań zarówno dyskusyjnych, jak towarzyskich, a nawet zabaw tanecznych, osiadłej w peryferyjnej dzielnicy willowej kolonii prawników. Syn Lesława Adama poszedł jego śladem, ale jest prawnikiem praktykiem – pracując w Urzędzie Skarbowym.

Dwie służby

W linii ojcowskiej tradycję inteligencką mam nie bardzo długą. Dziadek, Antoni Falkiewicz – z żoną rusińskiego pochodzenia, spolszczoną przez małżeństwo, i szóstką dzieci – przeniósł się z Gródka Jagiellońskiego do Lwowa, zostając naczelnikiem jednego z urzędów pocztowych. Troje najmłodszych, w tym mój ojciec, urodziło się w „zawsze wiernym” mieście. Wszystkie tam zdobyły wykształcenie i zawód. Cztery córki skończyły seminarium nauczycielskie, najmłodsza wyższe studia na Wydziale Matematyki, Fizyki i Chemii UJK. Dwaj z czterech synów zostali lekarzami, dwaj skończyli polonistykę. Najstarszy mój stryj, Stanisław, zamieszkał w Warszawie (jedyny z Falkiewiczów lwowian), był legionistą, człowiekiem bliskim marszałka Piłsudskiego i przez pewien czas redaktorem naczelnym „Żołnierza Polskiego”. Pisał wiersze. Okupację niemiecką przeżył w oflagu, po wojnie pracował jako redaktor w Czytelniku. Najmłodszy stryj, Karol, zasilił liczne w rodzinie grono pedagogów, będąc całe życie gimnazjalnym profesorem od polskiego. Wymienialiśmy czasem opinie o literaturze, głównie w korespondencji, gdy już mieszkałam w Warszawie.

Dwojako służyli ludziom – jako nauczyciele i jako lekarze. W pokoleniu moich rodziców były dwa małżeństwa nauczycieli wiejskich – postaci jak z Żeromskiego – których wzory przyświecają teraz nauczycielom akademickim, jacy pojawili się w pokoleniu następnym. Druga to służba cierpiącym pełniona przez licznych lekarzy, a zapoczątkowana przez mego ojca i stryja. Studiowali medycynę we Lwowie i obaj rozpoczęli drogę akademicką, ale stryjowi historia udaremniła ten życiowy plan. Powołany do wojska polskiego, znalazł się po wojnie w Londynie, następnie do śmierci mieszkał i pracował w Stanach Zjednoczonych. Młodszy, Antoni Falkiewicz (ur. 1901), jeszcze podczas studiów został wolontariuszem w katedrze późniejszego mistrza Romana Renckiego (zamordowany przez hitlerowców w kaźni profesorów lwowskich 4 lipca 1941 r.). Wcześnie zainteresował się interną, a w jej obrębie kardiologią, która na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych ubiegłego wieku zyskiwała nowe narzędzie – elektrokardiografię. Z rodzinnych opowieści wiem, że ojciec, który pracując na uniwersytecie, miał także prywatnych pacjentów, kupił jeden z dwu pierwszych we Lwowie elektrokardiografów. Po rocznym stażu w klinice wiedeńskiej zrobił doktorat, a habilitację i profesurę zyskał w innej już epoce – po wojnie.

Droga mamy – rówieśnicy i koleżanki – była podobna, ale specjalność inna. Stanisława Adamówna, członkini Sokoła i przez pewien czas komendantka chorągwi lwowskich harcerek, wybrała neurologię. Słyszałam od niej nieraz, że rzadsze niż w internie sukcesy terapeutyczne dają szczególną, może większą, satysfakcję. Ślub wzięli po studiach, w 1929 r., zakładając dom, w którym bywali uniwersyteccy koledzy i rozmawiano najwięcej o medycynie.

Przyszło im przenieść ten dom na przeciwległy kraniec Polski i zacząć życie zawodowe oraz naukowe po raz drugi. Do Wrocławia zaprosił moich rodziców Ludwik Hirszfeld, który organizował tam Wydział Lekarski Uniwersytetu i Politechniki (uczelnia w tym kształcie istniała do r. 1952). Ojciec objął Klinikę Chorób Wewnętrznych, mama była najpierw adiunktem w Klinice Neurologicznej, po habilitacji, uzyskaniu tytułu profesora oraz przejściu na emeryturę jej mistrza, kierowała nią do własnej emerytury. W biografii ojca trzeba mi odnotować pełnione przezeń funkcje – dziekana i rektora, ale przede wszystkim kierownika Ośrodka Naukowo-Leczniczego w Kudowie-Zdroju, które to uzdrowisko nadało mu honorowe obywatelstwo i upamiętniło dwiema tablicami pamiątkowymi – w hallu sanatorium Zamek (filia wrocławskiej kliniki) i na ścianie Domu Zdrojowego. Kudowa była umiłowanym miejscem ojca – jeździł tam co dwa tygodnie badać pacjentów i wygłaszać odczyty popularnonaukowe. Trzecią tablicę odsłanialiśmy z moim synem na frontonie wrocławskiej kliniki. Myślę, że tak długo żywa (ojciec zmarł w r. 1977) pamięć naukowych i zawodowych już prawnuków, czasem jeszcze pacjentów, jakiej doświadczam, wiąże się z cechą umysłów i charakterów obojga moich rodziców – ciekawością tego, co w ich dziedzinach nowe, a zarazem aktualnie potrzebne ludziom chorym. Były to w internie: epidemiologia chorób społecznych (wole endemiczne, pylica, choroba wibracyjna górników zagłębia miedziowego), immunologia kliniczna, cały obszar medycyny pracy. W neurologii: alergia, stające się plagą naszej cywilizacji, stwardnienie rozsiane, późne następstwa choroby Heinego-Medina. Tym zagadnieniom poświęcili wiele prac własnych i swoich licznych uczniów. Z II Kliniki Chorób Wewnętrznych wyrosła Klinika Chorób Zawodowych, mająca już duży, w znacznej części pionierski dorobek. Świadom potrzeby formowania przyszłych lekarzy także duchowo, ojciec zabiegał o wprowadzenie do programu zajęć z etyki, po czym sam prowadził wykłady dla studentów ostatniego roku.

Tradycję naukową Adamów i Falkiewiczów podjęło kilkoro przedstawicieli młodego dziś pokolenia. Myśląc o poprzednikach, uważają za oczywiste ich bezwzględną uczciwość, celne rozpoznawanie tego, co najważniejsze i tego, co obiecujące intelektualnie. Także niegasnącą przez całe życie ciekawość z towarzyszącą pracy frajdą, jak mówili po lwowsku. 