DKF

Marek Misiak

Jeszcze 20 lat temu znaczenie skrótu DKF był w stanie rozszyfrować praktycznie każdy student – łącznie z tym, który kinem w ogóle się nie interesował. Do dziś Dyskusyjne Kluby Filmowe funkcjonują na wielu uczelniach i w domach kultury, jednak ich popularność – w porównaniu z czasami PRL – wyraźnie spadła. O ile zmniejszenie frekwencji i spadek liczby samych DKF-ów nie jest niczym dziwnym (o czym poniżej), o tyle zmiana podejścia osób wciąż tam uczęszczających wydaje się już być niepokojąca. Sam od wielu lat organizuję takie spotkania – w czasie studiów DKF był jedną z form działalności koła naukowego, którym kierowałem, a od kilku lat urządzam projekcje w ramach duszpasterstwa dla absolwentów.

Edukacja i zbieractwo

Jaki cel mają DKF-y? Przede wszystkim – umożliwienie potrzebującym tego odbiorcom dyskusji o filmie w szerszym gronie. Wiele osób po seansie interesującego filmu ma wewnętrzną potrzebę podzielenia się wrażeniami. Większość z nich poprzestaje na partnerze czy przyjaciołach, ale niektórzy chcą poznać zdanie innych. Druga funkcja to integracja środowiska osób zainteresowanych ambitnym kinem. Trzecia – możliwa do realizacji, gdy wyklaruje się grupa regularnie uczęszczających – to planowa edukacja filmowa, głównie poprzez cykle pokazów dzieł tego samego reżysera, należących do tego samego nurtu lub poruszających podobną tematykę. Dla bardziej świadomego odbioru prezentowanych tytułów istotne jest, by każda projekcja poprzedzona była choćby krótkim wprowadzeniem (czasem praktykowane są wręcz całe wykłady). Czwarta funkcja to umożliwienie uczestnikom mniej obeznanym z kinem obejrzenia filmów, o których nie wiedzieli i na które sami z siebie prawie na pewno by nie natrafili. W ten sposób, organizując DKF-y, mogę dołożyć swoją małą cegiełkę do rozwoju kultury filmowej w Polsce.

Podstawową przyczyną spadku zainteresowania DKF-ami była prywatyzacja odbioru filmów, jaka nastąpiła wraz z rozpowszechnieniem się w Polsce w latach 90. magnetowidów. Do końca lat 80. urządzeń tych nie produkowano w Polsce, były więc drogie, a dostęp do filmów na kasetach ograniczony. Zachłyśnięcie się możliwością oglądania tego, co chcemy i kiedy chcemy, nastąpiło nagle. Pojawiły się wówczas głosy o tym, że za kilkanaście lat wszystkie kina zbankrutują, a odbiór filmów przeniesie się wyłącznie do prywatnych domów. Rozsądni przypominali, że tak samo twierdzono, gdy w latach 50. pojawiła się telewizja – a przecież wówczas odpływ widzów okazał się chwilowy. Drugi etap prywatyzacji odbioru nastąpił kilka lat temu, gdy otworzył się dostęp do praktycznie dowolnych filmów przez Internet (legalnymi i nielegalnymi kanałami).

W latach 70. i 80. w DKF-ach (również tych organizowanych na uczelniach) można było zobaczyć filmy nigdy nierozpowszechniane w Polsce lub wyświetlane dawno, a w telewizji nieemitowane w ogóle lub sporadycznie. Dlatego na niektórych projekcjach brakowało nawet miejsc stojących – wiele osób zdawało sobie sprawę, że mogą nie mieć już okazji zobaczyć danego dzieła. Gdy ten sposób przyciągania widowni przestał działać, frekwencja wyraźnie spadła. Skutkuje to jednak tym, że coraz mniej wykształconych ludzi zna ambitne kino. Dochodzą do wniosku, że nie ma sensu iść na DKF, bo obejrzą ten film innym razem, w dogodnym dla siebie czasie. I w rezultacie nie oglądają go nigdy. Umberto Eco pisał trzydzieści lat temu w eseju O bibliotece o neurozie fotokopii – gdy mamy nieograniczony dostęp do jakichś treści, już się tak naprawdę z nimi nie zapoznajemy, wyłącznie je gromadzimy. A dobro rzadkie i trudno dostępne jest w cenie. Gdy mamy do niego dostęp w dowolnie wybranym momencie, przestaje nam na nim zależeć.

Ograniczenie liczby chętnych do udziału w DKF-ach może się też wiązać z rozwojem Internetu, gdzie na wielu portalach i blogach tysiące internautów wymieniają się opiniami na temat obejrzanych filmów. To bardzo przydatne – sam często zasięgam właśnie w takich miejscach informacji na temat tego, czy dany film jest wart zobaczenia. Wciąż jednak wiele spragnionych dyskusji osób nie ogranicza się tylko do tej wirtualnej. Po pierwsze, nic nie zastąpi kontaktu z żywym człowiekiem, po drugie, wiele takich portali i blogów filmowych staje się miejscem niewybrednego dogadywania sobie przez korzystających z dobrodziejstw anonimowości, a jednocześnie niezbyt kulturalnych internautów.

Mur milczenia

Wszystkie te procesy są po pierwsze nieuniknione, a po drugie – mają swoje dobre strony. Mnie samemu bardzo odpowiada to, że mogę oglądać filmy takie, na jakie mam ochotę i nie jestem uzależniony od repertuaru kin czy telewizji. Jednak gdy już zacząłem prowadzić DKF-y na studiach, a zatem dziesięć lat temu, zaobserwowałem niepokojące zjawisko. Ludzie, którzy przychodzą do DKF-u i chcą nie tylko obejrzeć film, lecz także porozmawiać, stanowią margines. W złotych czasach uczelnianych DKF-ów też nie było ich wielu, ale w stuosobowej grupie trafiało się dziesięć takich osób i toczyła się interesująca dysputa. Teraz natomiast zdarza się nierzadko, że w grupie 20 osób nie ma nikogo, kto chciałby się odezwać. Ponieważ jednak uczestnikom spotkania głupio po zakończeniu projekcji po prostu wstać i wyjść, siedzą na swoich miejscach i prowadzący musi zmierzyć się z ciężką ciszą. Próby zagajenia rozmowy odbijają się od muru milczenia. Nawet jeśli jeden z widzów powie kilka zdań, nikt nie podejmuje dyskusji. Właśnie to najbardziej zniechęca do organizowania tego typu spotkań, a przynajmniej do nazywania ich dyskusyjnymi.

Problem ten w mniejszym natężeniu występuje w DKF-ach organizowanych w duszpasterstwach i innych wspólnotach o charakterze religijnym. Tu przynajmniej część przybyłych trochę się już zna i czują się swobodniej. Co tym bardziej dziwne, owo milczenie panuje zarówno w DKF-ach organizowanych dla studentów kierunków humanistycznych, jak i innych. Zdarza się nawet, że informatycy są bardziej rozmowni niż poloniści – odnoszę wrażenie, że są po prostu bardziej pewni siebie (i dobrze, bo znaczenie głosów w dyskusjach na takich spotkaniach nie jest uzależnione od konkretnego rodzaju wykształcenia dyskutantów).

Można odnieść wrażenie, że polscy studenci czy osoby po studiach nie posiadają umiejętności dyskutowania o obejrzanym filmie w większym gronie, która to umiejętność wielu osobom z pokolenia ich rodziców nie była obca. Przyczyn takiego stanu rzeczy upatrywać można w trzech kwestiach. Po pierwsze, system edukacji. Skupienie się na przygotowaniu uczniów do zestandaryzowanej matury powoduje, że nie ma już czasu na dyskutowanie na lekcjach języka polskiego. Wystarczy umiejętność wyrażania swoich myśli na piśmie, i to w sposób możliwie zgodny z kluczem odpowiedzi. To zaś sprawia, że młodzi ludzie w ogóle nie są nie tyle nawet wprawieni w jasnym wyrażaniu swojego zdania, co wręcz nieoswojeni z sytuacją tego rodzaju dyskusji – a to sprawia, że tym bardziej paraliżuje ich nieśmiałość (bardziej boimy się tego, co nowe).

Po drugie, wpływ środowiska społecznego. Odnoszę wrażenie, że współcześnie bardziej niż w czasach, gdy sam uczyłem się w szkole, dla młodych ludzi znaczenie ma opinia koleżanek i kolegów. Nauczyciele skarżą się, że nawet mądrzy uczniowie milczą na lekcjach, gdyż boją się wyśmiania – a ich miejsce zajmują klasowe błazny, niemający zarówno nic istotnego do powiedzenia, jak i problemu z nieśmiałością. Później przenosi się to również na studia – tyle że tam raczej nie ma rozrabiaków, grupa po prostu milczy. W jakiś sposób mechanizm ten działa też w niektórych studenckich DKF-ach – mądrzy milczą, a dyskusję majoryzują osoby mówiące szybciej niż myślące.

Po trzecie, odnoszę wrażenie, że współcześnie w Polsce dyskusja coraz częściej kojarzy się z walką. Być może część uczestników uczelnianych DKF-ów po prostu obawia się, że – jak na forach internetowych – gdy wyrażą swoje zdanie, ktoś z miejsca ich zaatakuje.

Ranga kina

Spadek zainteresowania studenckimi DKF-ami i brak chęci do dyskusji u większości z tych, którzy nadal na nie chodzą, jest jednak moim zdaniem powodowany również szerszymi procesami, związanymi ze zmianą funkcji kina w świadomości większości Polaków, a nawet przemianami życia społecznego jako takiego. Pisałem swego czasu o tym, że wielu studentów postrzega film jako sztukę pośledniego sortu, kulturę wysoką kojarząc z literaturą i teatrem. Od początków kina istniała publiczność szukająca w odbiorze filmów wyłącznie rozrywki – ostatecznie czym było na początku kino, jeśli nie jarmarczną zabawką? Jednak po II wojnie światowej kino wyraźnie awansowało. W latach 60. i 70. również filmy robione przez duże wytwórnie amerykańskie poruszały nierzadko ważne i kontrowersyjne tematy. Do kina chodzono po to, by dowiedzieć się czegoś o świecie, by zyskać impuls do przemyśleń. Niestety, w latach 80. górę ponownie wzięło kino rozrywkowe – obrazy podejmujące ważniejsze tematy zepchnięto do niszy „kina ambitnego”; obszernej, ale jednak niszy. Zbiegło się to z pojawieniem się na rynku urządzeń wideo, przez co bardzo długo większość z wydawanych na kasetach filmów stanowiły propozycje czysto komercyjne. Sprawiło to, że dla wielu osób propozycja „obejrzyjmy film” była równoznaczna z „nie myślmy przez dwie godziny”. Być może więc sama sytuacja, gdy po filmie widzowie w większym gronie wymieniają się wrażeniami, wydaje się współczesnym studentom i absolwentom dość dziwna.

Mimo to wciąż wierzę w sens organizowania na uczelniach DKF-ów – nawet, jeśli frekwencja ma być niższa niż za „złotych czasów”, a na niektórych spotkaniach dyskusja ma umierać tuż po urodzeniu. Przynajmniej dzięki takim inicjatywom choć niewielka grupka ludzi zapozna się z wybitnymi dziełami filmowymi. A odbiór dzieła sztuki – jeśli ktoś dokonuje go z własnej woli – nigdy nie jest pozbawiony sensu. Zawsze jest szansa, że coś w odbiorcy pozostanie, że dzieło w jakiś sposób go ubogaci. Jeśli choć kilka osób będzie chciało chodzić regularnie, jeśli choć w tych kilku ludziach obudzi się głód kontaktu z ambitniejszym kinem – jestem gotów poświęcić w tym celu jeden wieczór w tygodniu. 