Wektory
Nauka nie ma formuły autotelicznej: nie istnieje tylko po to, żeby istnieć. Zbyt mocno angażuje, za dużo kosztuje oraz zbyt wielkie skupia oczekiwania. Musi więc mieć cele, zadania oraz powinności, przynosić pożytki i spełniać przypisywane, chociaż nie do końca skonkretyzowane, role.
Zarazem nie jest agregacją zwyczajnych procesów produkcji: nie służy wytwarzaniu towarów, którym można z góry narzucić modelowe parametry. Nie ma również charakteru wystandaryzowanych usług. Nosi wszelkie cechy kreacji, a nawet gry z rzeczywistością, bliższa niekiedy poezji albo malarstwu, niż fabrykacji rowerów bądź cukru. Zawiera więc ryzyko niepowodzenia – nie daje się przewidywać do końca. Gdyby było inaczej, nauka byłaby zbędna: wiedzielibyśmy absolutnie wszystko i tak.
Jednak kosztochłonność i społeczna doniosłość nauki sprawiły, że ją obciążono balastem miar oraz wag, żeby sparametryzować jej funkcjonowanie. Mimo że wymaga fantazji, a nieraz nawet szaleństwa. Stąd kłopot, bo nie jest łatwo przypisać szaleństwu wartość liczbową. Zwłaszcza kiedy biorą się za to nie sami szaleńcy, ale batalion okołonaukowych biuralistów.
Biuralizacja
Dokonała się bowiem biuralizacja opiniowania nauki, sklonowana z automatycznym indeksowaniem ewaluacyjnym, co nazwano parametryzacją. Ma służyć rozeznaniu, co się w nauce dzieje oraz stymulacji naukowych przedsięwzięć w kierunkach (centralnie) pożądanych. Ze względu na rozległość obszaru i stopień skomplikowania zjawisk, innych narzędzi pomiarowych i motywacyjnych – nie tylko u nas – nie zastosowano. W efekcie zjawiska niejednoznaczne i mocno pogmatwane poddano weryfikacji prostej, mechanicznej, zrozumiałej dla laika oraz dla maszyny. Ryzyko jest takie, jakby zagrać w szachy według reguł piłkarskich.
W ten sposób nauka uległa zaawansowanej centralizacji, nazwanej polityką naukową. Co uzasadnia się doniosłością naukowych dokonań dla całej rzeczywistości albo potrzebą takich dokonań, żeby doniosłymi były, oraz oczywiście ponoszonymi kosztami. Wyjąwszy bowiem Japonię i USA, udział publicznych nakładów na naukę jest wszędzie przemożny. No więc trzeba wydatki rozliczyć, udowodnić racjonalność i określić rezultaty. W tak olbrzymiej skali – jak inaczej?
Inaczej mogłoby to ewentualnie wyglądać, gdyby sponsorowanie nauki było bardziej zróżnicowane oraz wielopodmiotowe. Ale nie jest i chyba rychło w Europie nie będzie. Co niekoniecznie cieszy.
Przykład: Ramowy program UE na lata 2007-2013 zamyka się sumą 54 miliardów euro ze wspólnej kasy publicznej. Żeby to rozdzielić, wydać i zweryfikować, musiała ruszyć potężna machina biurokratyczna i swoje zadanie zapewne wykona. Ale jednocześnie ocenia się, że merytorycznie powiązana strategia lizbońska nie przyniosła zakładanych pierwotnie sukcesów.
Wygląda więc na to, że chociaż udało się biuralistycznie sparametryzować naukę, samym procesom naukowym niekoniecznie to pomogło, bo odkleiła się ich natura: żonglowanie wskaźnikami nie okazało się wystarczająco motywujące. To trochę tak, jakby w restauracji zamiast na opinie konsumentów, czy im smakowało, powoływać się na poziom temperatury w kuchni bądź na stopień zużycia wody.
A już inna sprawa, że łatwo wybrzydzać, a co w zamian – nie wiadomo. Nie da się przecież od ręki zmienić procedur, instalowanych od dawna metodą prób i błędów, zwłaszcza że nie ma na jakie. Natomiast wiele przemawia za racjonalizacją. Zwłaszcza za obniżeniem zaufania do ewaluacji sformalizowanej, bo zrobił się z tego fetysz przesadnie nadmuchany.
Numerometria
Ongiś publikacje naukowe czytywali znawcy i jak któraś wnosiła coś do zasobów dyscypliny, to ją zapamiętywano, a jak nie, to nie. To były jednak uznaniowe ewaluacje treści, tymczasem milionów treści jeden zawiadowca nie oceni, więc w sukurs przyszła naukometria (nie każdy uważa, że to nauka), proponując punktacje numeryczne, bezpośrednio od treści niezależne.
To przyjęło się w naszym wartościowaniu doniesień monograficznych oraz zwłaszcza czasopiśmienniczych, preferującym jednak nie tyle treści, co nastawienie prointernetowe oraz zagraniczne. Wynikałoby z tego, że tekst w Internecie jest lepszy niż w druku, chociaż niektóre badania neuronaukowe sugerują coś innego. No i w radach redakcyjnych zaroiło się od obcych nazwisk, bywa że magistrów, najważniejsze bowiem, żeby był tam jakiś Indianin. Co może i sprzyja kontaktom zewnętrznym, ale trudno zgadnąć, czy treściom przydaje wartości.
Powstały punktowane rejestry czasopism naukowych, gdzie wzajemne relacje numeracyjne (niezależnie od składanych wyjaśnień), jak też pominięcia, pozostają nieraz zagadką, chociaż może cieszyć, że jest tam „Kominiarz Polski”. Wszystko w identycznym uniformie trafiło do jednego worka, pod tę samą miarkę. Kreatorzy tego narzędzia zrobili zapewne co się dało, ale zadanie było i jest karkołomne. Zaś pomysł, żeby to zmieniać corocznie, wygląda wręcz na kręgosłupołomny. Jak wobec tego dokonywać ustawowej oceny dorobku za dwa lub za cztery lata? Bez wodki nie razbieriosz.
Osobno w osłupienie wprawia bliska zeru różnica punktacyjna za monografie – pisywane przez dwa albo trzy lata – i za artykuły w periodykach – do napisania w ciągu miesiąca. Dla wielu nauk monografie nadal stanowią fundament, ale wobec tego mało kto chce je teraz pisywać, punktożercy umieją wszak liczyć. Czy chodzi o to, żeby jak najmniej dopłacać do książek naukowych? Przy okazji zabrakło punktacji za referaty na konferencjach, a w niejednej dyscyplinie to jest główne forum wymiany opinii. Zatem ma ich nie być? No bo w ten sposób to działa.
W efekcie formuła pomiaru nauki, w intencji pomocnicza, stała się w zasadzie narzędziem głównym oceny, odległym od treści jak biegun od równika. W rezerwie lub w gotowości pozostają jeszcze inne wskaźniki numeryczne, też głównie formalne.
Oto indeksy Hirscha oraz Egghe’a, bywa że wzajemnie niekompatybilne (i co wtedy?), nie rozróżniają dyscyplin, imion ani płci, a rejestrują cytowalność wyłącznie w Internecie. Im bardziej więc dyscyplina zanurzona jest w druku, tym sens tych mierników mniejszy. Porównania (a nie same wartości wskaźnikowe) bywają zasadne tylko w obszarze tej samej subdyscypliny, ale nie dziedziny ani kierunku. Dlatego w tym celu próbowano jakoś pożenić dyscypliny, lecz nie wypadło to dobrze.
Z manipulacji wskaźnikami narodziło się określenie „współczynnik sukcesu”, co oznacza stopień przyznania przez donatora środków na badania naukowe w stosunku do ogółu wniosków. Ktoś na ogół myśli, że w nauce sukces to odkrycie prawa naukowego bądź lepsze uzasadnienie hipotezy. Tymczasem z tego wynika, że sukces to kilkuosobowa przychylność dla jakiegoś projektu – no bo nie dla rezultatu. To oczywiście nieporadna (ale charakterystyczna) translacja określenia success. Coś jak headquarters: ćwiartka na głowę.
Nawiasem mówiąc, w minionym roku z centralnej puli na badania naukowe przyznano 3,4 miliarda złotych, zamiast 5,4 miliarda, jak w roku poprzednim. To już żadną miarą nie podpada pod kategorię sukcesu, chyba że z punktu widzenia resortu finansów.
To nie jest numerologiczna zabawa. Sztuczne hierarchie punktowe napędzają wszak określone sposoby postępowania, wytyczają tendencje, motywują zachowania. Nie ma dowodu, że produktywnie.
Poza opłotki
Intencja, żeby być w kursie nauki światowej, jest bezdyskusyjna, jeżeli nie wstrzeliwuje się w skrajności. Np. w naukowych monografiach i czasopismach rosyjskich często nie ma żadnych przywołań obcych, chyba że z translacji lub z internetowych śmieci – to hermetyzacja niemal samobójcza. Za to w białoruskich trudno uświadczyć tekst po białorusku, prawie wszystko jest po rosyjsku. Obydwie praktyki trudno akceptować.
U nas punktacja naukowych tekstów anglojęzycznych wielokrotnie przebija polskie – to tak, jakby w teatrze Makbet wart był tyle, ile pięć Wesel. Dodatkowo wybrano arbitralnie jeszcze kilka języków obcych do (mierniejszego) uhonorowania – i już. A za moment, żeby zostać w Polsce profesorem, trzeba będzie odbyć zagraniczny staż i zapewne ustawodawcy nie chodziło o Albanię. Natomiast nie słychać, żeby profesorowie angielscy lub amerykańscy musieli terminować w Łodzi albo w Warszawie. Trafna idea otwarcia popadła w skrajność tak skrajną, że aż bolą zęby.
Oto bowiem wygląda to tak, że polski uczony publikujący po polsku, w Polsce, dla polskiego adresata, jest u siebie badaczem trzeciej kategorii. Kiedy po wieloletnich obstrukcjach, w 1861 roku władze zezwoliły na zajęcia po polsku na Uniwersytecie Jagiellońskim, zapanowała euforia. Minęło raptem półtora stulecia i tej euforii nie ma.
W zamiarze porównywania się z innymi dobrze jest szeroko otworzyć oczy. W kraju średniej wielkości, z liczbą uczonych pięciokrotnie niższą niż w Niemczech, a czterokrotnie niż w Anglii, naukowe wyżyny światowe daje się osiągać tylko jednostkowo – jak w sportach zimowych. Całościowo natomiast, więc średnio, nie sposób konkurować z najsilniejszymi.
Nie wystarczy zatem kleić się do ogona nauk angloamerykańskich albo niemiecko-francuskich, chociaż trzeba współpracować i mieć pełną orientację, co się dzieje. Natomiast warto, jeśli się uda, błysnąć ponadto w relacjach do nauk węgiersko-słowackich oraz litewsko-estońskich, a gdyby trafiła się szansa, to i w ogóle skandynawskich. Niekoniecznie w kostiumie odkrywców, lecz atrakcyjnych partnerów oraz dobrych transmiterów. Znacznie szersze niż obecnie otwarcie na wschód, na południe oraz na północ nie przeszkadza w otwieraniu się na zachód, odwrotnie – nadaje mu kreatywny sens. Ale wymaga stosownych wektorów. Bo w świetle obowiązującej obecnie numerologii nasze publikacje po ukraińsku, po fińsku bądź po turecku nie mają u nas żadnej wartości. To chyba nieporozumienie.
W otwieraniu się na zewnątrz jest też zwykle jakaś nadzieja na pozyskanie środków, oczywiście uzasadniona, ale perspektywy są umiarkowane. W żadnym kraju napływ dotacji zagranicznych na badania naukowe nie jest aż tak znaczący, żeby mu podporządkować wszystko.
Obecne nastawienie naszych motywatorów naukowych chyba nadmiernie skierowało się ku skrajnościom. Nie rujnując niczego, ewentualnie postarać się o zwiększony umiar, więc o wyważenie refleksji kierunkowej, pomiędzy nastawieniem radykalnie globalistycznym a świadomością przesadnie opłotkową, hermetyczną. Roland Robertson i Zygmunt Bauman nazywali to glokalizacją.
Kasa i piar
Pośrednio lub wprost nauka powinna mieć zastosowanie, a to w monetarnym świecie daje się nieraz pożenić z bezpośrednimi przychodami. Tego nie można zbilansować w jednym ani w globalnym rachunku, bo ostateczny bilans jest taki, że bez nauki nie da się żyć. Lecz nie ma powodu, żeby mówić o tym szeptem bądź nie mówić wcale.
Otóż nasz handel nauką nie kwitnie. Chociaż jest sporo przykładów korzystnych, to jednak oferta zewnętrzna nie wygląda na dostatecznie atrakcyjną ani na dobrze pozycjonowaną – kieruje się niekoniecznie tam, gdzie można zarobić. Zaś naukowy obrót wewnętrzny, jakkolwiek pulsuje, też kokosów nie przynosi. Nie tylko dlatego, że akurat jest kryzys. Najwyraźniej zawodzi pronaukowy piar. Tym bardziej, kiedy promocyjną prezentację „dobre bo polskie”, w myśl numerologii, wypadałoby teraz formułować po angielsku.
Nie ma zakorzenionego zwyczaju, żeby z wyników rodzimej nauki korzystać w skali naprawdę rozległej, więc nie tylko w produkcji, lecz wszędzie. Potencjalni zleceniodawcy często sami sobie kreują pomysły albo importują obce. Czyżby przykład maszerował z góry?
No bo naukowe zlecenia lub konsultacje, rządowe bądź samorządowe, ale także holdingowe, nie stanowią reguły, a jeżeli nawet bywają, to z wdrażaniem jest rozmaicie. Po znakomitej naukowej prognozie Komitetu Polska 2000 Plus w cztery lata później pojawił się raport rządowy Polska 2030 , nazwany… pierwszą diagnozą. Czyli poprzedniej nikt nie zauważył. A znowu w korpusie doradców (może to tylko taka nazwa?) resortowych albo instytucjonalnych przedstawiciele świata nauki bywają w ogromnej mniejszości lub wcale.
To nie jest problem tylko ekonomiczny, ale także prestiżowy, piarowy, wizerunkowy. Stąd trafny pomysł (oby realny) odpisu 1% CIT na naukę jest szansą nie tylko na nowe środki, lecz jeszcze bardziej na pobudzenie zainteresowania. Bo atmosfera potoczna nie jest nauce przyjazna.
Są popularyzatorskie publikacje, czasopisma oraz pasma programowe, prezentujące konkretne dokonania naukowe. Natomiast brakuje ogólnego lansowania tezy – w dziennikach, w tabloidach, w czasopismach brukowych i w reklamowych serwisach – że nauka to ogólnie pożyteczna kreacja i jeżeli odpowiednio wypromowana, to nawet w wersji wdrożeniowej i transmiterskiej może stać się narodową specjalnością. Ale do takiego piaru potrzebne jest najwyższej klasy dziennikarstwo naukowe, wspierane dużym nakładem środków i sił.
Na razie bardziej dostrzegalny jest czarny piar, żerujący na niechęci do jajogłowych. Tu sugestia, że lekarze zarabiają za dużo, tam donos, że jeden adiunkt handlował swoim podręcznikiem i zaliczeniami, więc wszyscy na uczelniach to geszefciarze, a ówdzie opinia, że nauczyciele bezczelnym żądaniem „trzynastek” zrujnowali budżety gminnych samorządów. Taka antyinteligencka trucizna łatwo sprzedaje się w prasie, w mediach oraz spływa darmo z anonimowego Internetu. Kto potem uwierzy, że na takiej glebie mogą wyrosnąć pomysły dobre, bardzo dobre lub nawet genialne?
Nauka nie wyżywi się ani nie pożyje sama. Potrzebuje wsparcia, wykorzystania oraz może nawet ukierunkowania, byle ostrożnego, elastycznego i racjonalnego. Co generuje się z wymiany opinii, z podwyższonej autonomii, ale także z ogólnie przychylnej atmosfery, której jakby trochę brakowało. Wychodzi więc na to, że nie od rzeczy byłoby kompleksowe przejrzenie i ewentualna modyfikacja wygenerowanych wektorów sprawczych.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.