Tama na złotej rzece

Michał Ostrowski

Ponad 40 lat temu, jako uczniowi podstawówki, a później liceum w Królewskim Mieście Olkuszu, w czasach gdy nasza Polska kwitła pod przewodnictwem towarzyszy Gomółki i Gierka, całkiem prosto wyjaśniano mi powody rażących nasz system sukcesów naukowych i technicznych Ameryki. Był to oczywiście wynik drenażu najlepszych mózgów z całego świata, których zwabiano do Stanów dobrymi warunkami pracy i wysokimi pensjami. Proceder ten zresztą się nie skończył, nawet teraz co roku otrzymujemy w moim instytucie szereg ogłoszeń z uniwersytetów amerykańskich i niemieckich (niekiedy też w prywatnych „mejlach” od moich zagranicznych kolegów) z ofertami stypendiów dla najzdolniejszych naszych absolwentów, którzy by zdecydowali się podjąć tam studia doktoranckie.

Zapominając, że „komuna” musiała nas okłamywać, i dowiedziawszy się, że mogę przyjąć na kierowane przeze mnie studia doktoranckie astronomii kilku kandydatów „na warunkach takich, jak obywatele Polski”, uznałem, że może warto taki wzorzec naśladować. Dlaczego by nie zacząć drenować najlepsze mózgi z państw, w których warunki pracy i perspektywy badacza lub inżyniera są gorsze niż w Polsce? Myślałem: zyskamy zarówno my, jak i młodzi ludzie, którzy zdecydują się tu przyjechać. Nic prostszego, wystarczyło zamieścić ogłoszenie na popularnych w mojej dziedzinie amerykańskich i europejskich serwerach i na kierowane przeze mnie studia zgłosiła się spora grupa osób zarówno z Europy (Chorwacja, Włochy i Wielka Brytania), Azji (Indie, Południowa Korea), jak i nawet z Ameryki (Kanada). Sukces? Wprost przeciwnie, katastrofa – naukowiec (czyli ja) powołany na kierownika studiów doktoranckich nie wiedział tak prostej rzeczy, że cały szereg przepisów ogranicza możliwości przyjęcia doktoranta „na warunkach takich, jak obywatela polskiego”, a w ogóle całe to sformułowanie to w zasadzie oszustwo. Obywatele Polski mają prawo do stypendium, a obywatele innych państw przyjmowani na powyższych warunkach już nie. Moje zadziwienie własną niewiedzą wzrosło, gdy dowiedziałem się, że np. doktoranci z Indii, żeby przyjechać i ciężko pracować naukowo w Polsce (tak to przynajmniej wygląda w zakresie nauk ścisłych i technicznych), musieliby za to płacić wysokie czesne. Nabywszy tej wiedzy zrozumiałem, że komuna musiała kłamać o opłacalności drenażu mózgów przez USA, a wspaniałą naukę i gospodarkę opartą na nowatorskich technologiach my zapewne zbudujemy m.in. dzięki funduszom uzyskanym z czesnego płaconego przez napływających masowo bogatych zagranicznych doktorantów.

Czysta korzyść

Może teraz zamiast sarkazmu parę poważniejszych uwag. W naukach ścisłych i technicznych duża część wyników badawczych oraz nowych pomysłów badawczych czy opracowanych nowych technologii powstaje dzięki ciężkiej kilkuletniej pracy doktorantów, często też dzięki ich nowatorskim pomysłom. Wykształcenie jednego dobrego kandydata na studia doktoranckie wymaga przy tym lat kształcenia do poziomu magisterium całej grupy młodych ludzi, bo statystycznie tylko nieliczni z nich będą się naprawdę nadawali do roli doktoranta. Jeśli bez inwestowania w to kształcenie można by ściągnąć do Polski dodatkową – ponad nasze zasoby krajowe – grupę doktorantów, którzy poświęciliby w Polsce kilka lat na pracę potrzebną do przygotowania doktoratu, jeśli dodatkowo po doktoracie część z nich zdecydowałaby się tu zostać i pracować na stałe jako najwyższej klasy specjaliści, to przecież byłaby to czysta korzyść dla wszystkich. Rozumieją to chyba wszystkie rozwinięte państwa, które dużą liczbę znakomitych absolwentów studiów ściągają nie tylko pokusą ciekawej i ambitnej pracy naukowej, ale przede wszystkim oferowanymi stypendiami. Drenują przy tym także nasz kraj, z mojego niewielkiego instytutu w ostatnich latach pojechało do Niemiec i USA kilkoro bardzo dobrych absolwentów. Czy ktoś z czytających ten tekst wierzy, że powodem takiej polityki zagranicznych instytutów lub uniwersytetów jest dobroczynność, czy raczej dobrze przemyślany interes tych instytucji i państw, w których działają?

Na studiach, którymi kieruję, najlepsi doktoranci dostają często równocześnie wiele równoległych stypendiów, np. w przypadku naszej wybitnej studentki są to: stypendium doktoranckie, stypendium naukowe, projakościowy dodatek do stypendium z puli ministerstwa, uzyskane w konkursie stypendium ministra, stypendium prezydenta rodzimego miasta, honoraria z własnego grantu badawczego i z grantu swojego opiekuna naukowego. W innych przypadkach doktoranci dostają duże dodatkowe honoraria z jakichś programów unijnych. Równocześnie znakomita kandydatka na nasze studia z Indii musiała zrezygnować, bo nie tylko nie dostałaby tu stypendium, ale za studia musiałaby sporo płacić – kompletny nonsens. Podjąłem nawet próbę uzyskania dla tej Hinduski funduszy na utrzymanie na studiach z mojego grantu (nie stypendium, pensji obciążonej wszystkim kosztami pracy i kosztami uniwersytetu, z której musiałaby dodatkowo wnosić – prawda, zmniejszoną – opłatę za studia). Niestety, w okresie moich kilkumiesięcznych starań złożyła ona aplikację na studia doktoranckie w Niemczech, dostała tam stypendium i ostatecznie zrezygnowała ze studiów w Polsce, a ja straciłem szanse na znakomitego współpracownika. Z kolei kandydat z Chorwacji na nasze studia doktoranckie został ostatecznie przyjęty na studia w Zurychu w Szwajcarii, oczywiście z dobrym stypendium. Czy ten cały nasz system nie jest nonsensowny, czy Polska nie odniosłaby znaczących korzyści, gdyby część nakładów, obecnie nierozsądnie ponoszonych na krajowych doktorantów, przeznaczyć na ściąganie tu najzdolniejszych młodych ludzi z innych państw świata?

Nonsensy prawne

Zastanawiam się, czy mój sposób widzenia tego problemu wynika jedynie z niekompetencji, czy raczej należy uznać za nonsensowne obowiązujące obecnie w Polsce uregulowania prawne i zwyczaje w tym zakresie. W mojej opinii należałoby usunąć ustawowe wymaganie pobierania opłaty za studia doktoranckie od doktorantów z zagranicy, stworzyć ogólnopolskie i uczelniane konkursowe (!) fundusze stypendialne dla zagranicznych doktorantów i zmodyfikować reguły przyjmowania na studia doktoranckie podobne do obowiązujących w USA czy w Niemczech. Dodatkowo należy umożliwić finansowanie stypendiów doktoranckich z grantów badawczych. Ale przede wszystkim próbowałbym zmienić ogólny klimat dla ściągania do nas wybitnych umysłów z zagranicy, aby poczynając od posła i urzędnika w ministerstwie do administracji uczelni i nawet zwykłych obywateli każdy pojął, że taki import to napływająca do naszego kraju złota rzeka, której trzeba niwelować utrudniające progi i zakręty, a nie stawiać tamy.

Obecny tekst odnosi się do studiów doktoranckich w zakresie nauk ścisłych i technicznych, tych, które znam bezpośrednio. W innych dziedzinach, w których niekiedy doktoranci głównie się uczą, a nie pracują naukowo, bezpośrednia korzyść z ich pobytu w Polsce może pewnie być niewielka. Ale rozpatrując sprawę fundowania lub nie stypendiów dla takich osób, przynajmniej w pojedynczych przypadkach, nie powinniśmy może zapominać o korzyściach, które możemy osiągnąć w przyszłości dzięki ich pobytowi w naszym kraju, na przykład poszerzeniu kontaktów handlowych czy kulturalnych z innymi państwami.

Prof. dr hab. Michał Ostrowski, astronom, kierownik studiów doktoranckich w Obserwatorium Astronomicznym Uniwersytetu Jagiellońskiego.