Miasto dobrze umeblowane

Rozmawiała Krystyna Matuszewska

Czy doświadczenia związane z projektowaniem wnętrz przydają się w działaniach urbanistycznych?

Oczywiście. Czymś istotnym, a często pomijanym przy analizie przestrzeni miejskiej, jest relacja pomiędzy dużą a małą architekturą. Dobrze jest spojrzeć na tę przestrzeń jak na wnętrze, w którym wszystkie elementy wzajemnie na siebie oddziałują. Chodniki i jezdnie to podłoga, nieboskłon i sieć trakcji tramwajowej czy podwieszone oświetlenie to sufit. Dalej – ważne jest umeblowanie, czyli sposób wypełnienia przestrzeni, a także zieleń, która wpływa na jej ostateczny kształt i klimat. Jeżeli pominiemy te konteksty, może dość do takiej sytuacji, jakbyśmy wielką katedrę chcieli wyposażyć w przedszkolne mebelki. Albo odwrotnie – jakby do pokoju dziecięcego wstawić szafę gdańską i fotele.

W przeszłości uczestniczył Pan w różnych próbach porządkowania przestrzeni miejskiej.

Pierwsze działania trudno nazwać dosłownie „porządkowaniem”. W okresie studiów założyliśmy grupę „Od Nowa”, do której należeli: nasz późniejszy wieloletni rektor Wojciech Müller, Izabela Gustowska, Bogdan Wegner, Bogumił Kaczmarek, oczywiście także ja sam i wielu innych plastyków. Wspierali nas koledzy z innych uczelni – fizycy, chemicy. Podczas studenckiej FAMY wychodziliśmy w przestrzeń miasta z różnymi instalacjami i wydarzeniami parateatralnymi. Braliśmy udział w spotkaniach awangardy we Wrocławiu, w festiwalach w Rumunii czy pod Paryżem, gdzie współpracowaliśmy z grupą mimów. Wszystkie akcje łączyły się z projektowaniem szeroko pojętej scenografii, odpowiedniej kompozycji oświetlenia, łączenia różnych gatunków sztuki. Dawały bogate doświadczenie, gdyż nieustannie stykaliśmy się z problematyką miasta jako organizmu, struktury, jednostki przestrzennej, która pełni rozmaite funkcje.

A potem było lądowanie w prozaicznej rzeczywistości – czyli praca w biurze plastyka miejskiego…

Od 40 lat jestem związany z Akademią Sztuk Pięknych, prowadzę działalność projektową, ale przez pewien czas pracowałem też na drugim etacie w Urzędzie Miejskim. Muszę przyznać, że byłem zatrudniony trochę jako dodatek do pieczątki. Zakres kompetencji nie był zbyt duży, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę ambitne plany z przeszłości. W połowie lat 70. ówczesne władze poznańskie z prezydentem Wituskim na czele zorganizowały konkurs na opracowanie plastyczne przestrzeni miejskich. Powstało kilka zespołów zajmujących się różnymi zagadnieniami. Wraz z prof. Kaczmarkiem i z prof. Matuszewskim w ramach tego konkursu braliśmy udział w pracach nad „umeblowaniem” ulic w przystanki, kioski, ławki, rozmównice telefoniczne, barierki ochronne, małą architekturę. Inni koledzy opracowywali pasaże, jeszcze inni reklamę.

To była spójna koncepcja w skali całego miasta?

Tak, bardzo ambitne założenia, niestety projektów nie zrealizowano, prawdopodobnie z braku środków. Rezultaty tego konkursu są już nieco zapomniane, ale jak echo wracają w problemach, z którymi miasto boryka się przez cały czas. W innych miastach, w których wprowadzono podobne rozwiązania, możemy dziś podziwiać harmonię pomiędzy małą i dużą architekturą. Przykładem niech będzie Gdańsk, bulwary i starówka w Toruniu czy Wrocław, w którym po powodzi udało się zrewitalizować duże obszary – między innymi starówkę i okolice dworca, a także sam dworzec – ze znakomitym rezultatem. Paradoksalnie można odnieść wrażenie, że w Polsce potrzebujemy jakiegoś kataklizmu, aby wprowadzić logiczne zmiany w przestrzeni miejskiej.

Problemy urbanistyczno-plastyczne polskich miast opisał Piotr Sarzyński w książce „Wrzask w przestrzeni”. Czy do Pana także dociera ten krzyk w kontekście rodzinnego miasta?

Po upadku PRL-u pojawiły się nowe niepokojące zjawiska, na przykład moda na wielkoformatową reklamę, czy – szczególnie w ostatnich latach – nasilenie działalności grafficiarzy. Jakiś czas temu Maria Fenrych zrealizowała krótki film Poznań bez reklamy – symulację, która ukazywała, jak bardzo przestrzeń miejska zyskałaby na usunięciu albo chociaż ograniczeniu powierzchni reklamowych. Mylę, że powoli osiągamy w tej dziedzinie masę krytyczną – chaos wizualny pokazuje jak palący jest problem uregulowań przestrzennych i prawnych.

Co jeszcze poza reklamą krzyczy w mieście?

Może nie krzyczy, ale deprecjonuje stan niektórych pasaży, i przestrzeni teoretycznie prywatnych – podwórzy, zapleczy kamienic. Na szczęście widać różne inicjatywy, przeprowadzane są konsultacje społeczne, konkursy na rewitalizację, które koordynuje Komisja Rewitalizacji.

A są jakieś propozycje związane z graffiti? – działania w tej dziedzinie mają swoją specyfikę. Chyba trudno je skanalizować i wyznaczyć konkretne miejsca na tego rodzaju twórczość.

Problem jest głębszy, gdyż należy rozdzielić formę graffiti znaną jako działanie artystyczne, tworzone przez znakomitych, choć nieraz skrupulatnie ukrywających swoją tożsamość artystów, od działalności autorów tzw. tagów. W przypadku tych drugich mamy do czynienia z całkowitym niezrozumieniem przestrzeni miejskiej, i wykorzystaniem jej do „zaznaczenia” swojego terytorium. Narzucają się tu wręcz skojarzenia ze światem zwierząt. W dodatku największą frajdą dla sprawców tych działań jest zniszczenie czegoś, co właśnie zostało odnowione. W czasie spotkań ze studentami w uczelniach artystycznych usiłuję zdeprecjonować ten rodzaj pseudotwórczości, która w przestrzeni miejskiej mocno daje się we znaki. Dowodem jest choćby fakt, że autora napisów „pive” i „potse”, „zdobiących” śródmiejskie kamienice, pomogli ująć mieszkańcy. Monitoring nie przyniósł efektu, policja tłumaczyła, że szkodliwość czynu jest znikoma – w końcu społeczeństwo się zezłościło.

Niedawno prasa pisała o zatrzymaniu studentek Uniwersytetu Artystycznego, które malowały graffiti na wagonach kolejowych…

Tak – czasami są to „wyczyny” o charakterze sportowym i bardziej przypominają ekwilibrystykę alpinistyczną, bo powstają w miejscach najmniej spodziewanych. Przykładem takiego najbardziej spektakularnego działania było pomalowanie burty samolotu na lotnisku Ławica.

Słyszałem kiedyś tłumaczenie, że miejskie graffiti jest wyrazem buntu społecznego przeciwko zastanej rzeczywistości, ale to nieprawda. To jest raczej forma bezczelnego naśladownictwa przeniesionego z dzielnic miast zachodnich czy ze zdewastowanych wnętrz kolejek nowojorskich w nasze realia.

Wracając do propozycji – był program, w ramach którego na szczytach kilku kamienic powstały profesjonalne graffiti. Od początku jednak realizowano je zgodnie z określonym kontekstem – jako formę rewitalizacji, a nie wandalizmu.

Przechodząc od „małej” do „dużej” architektury – jaki rodzaj działań w przestrzeni miejskiej szczególnie Pana niepokoi?

Przede wszystkim pojawia się pytanie o sens budowania ogromnej ilości centrów handlowych. Ostatnio w centrum naszego miasta powstał pasaż handlowy zrealizowany na podstawie projektu skądinąd znakomitej firmy. Okazało się jednak, że przy świetnej elewacji budynek swoją skalą zdegradował cały kwartał śródmieścia, gdyż stał się dominantą. Zupełnie inny efekt dałoby wzniesienie tego obiektu na otwartej, nie tak bardzo zagęszczonej przestrzeni. Innego rodzaju wątpliwości nastręcza restytucja (bo w tym przypadku trudno mówić o rewitalizacji) zamku królewskiego. Wobec braku szczegółowej dokumentacji powstał obiekt, który jest kompilacją wielu wątków pochodzących z różnych miejsc i czasów, czego symbolem może być fakt, że wieżę zamkową zbudowano nawiązując do formy architektonicznej wież praskich. Wspomniany wcześniej pan Sarzyński, komentator wielu inwestycji architektonicznych, zauważył, że budując tę wieżę zabetonowano najstarsze w Polsce relikty fundamentów wieży wczesnośredniowiecznej. Nie mamy też pewności, czy wysokość bryły nie została przeskalowana.

Czy studenci biorą udział w dyskusjach o sprawach urbanistyki? Słyszałam o akcji, w ramach której przeprowadzili inwentaryzację i skatalogowali rodzaje nawierzchni miejskich, wykonali tysiące zdjęć.

Poznański Uniwersytet Artystyczny prowadzi studia nie tylko w zakresie architektury wnętrz czy designu, ale także architektury i urbanistyki. Podobne sprawy leżą więc w obszarze zainteresowań studentów. Choć należy przyznać, że w akcję, o której Pani wspominała, zaangażowani byli głównie studenci tworzący Forum Przestrzeni. W jego skład wchodzą koła naukowe kilku poznańskich uczelni, a działaniami kierują młodzi projektanci skupieni w Stowarzyszeniu Inwestycje dla Poznania. Te działania przyniosły znakomite rezultaty w postaci bogatej dokumentacji istniejących w mieście chodników, jezdni i ich stanu estetycznego, użytkowego i technicznego. A sprawa jest bardziej istotna niż by się mogło wydawać na pierwszy „rzut oka”. Jak bardzo starano się w przeszłości zachować właściwe standardy nawierzchni ulic, może świadczyć to, że np. bruki wzdłuż szpitali miejskich były układane z kostki dębowej położonej na sztorc, gdyż okute stalowymi obręczami koła ówczesnych wozów strasznie hałasowały na zwykłym bruku. Obecnie nie mniejszy hałas czynią koła współczesnych samochodów poruszające się po starych, brukowanych, historycznych odcinkach ulic. Skłania to niektórych mieszkańców do stawiania postulatów o ich wyasfaltowanie. Tymczasem ważne jest, aby w starych dzielnicach zachować nie tylko charakterystyczne cechy zabudowy, ale także bruku i innych elementów „umeblowania” miasta. Jakiś czas temu przy wsparciu świetnego konserwatora śp. Witolda Gałki odtwarzaliśmy historyczne oświetlenie ulic Starego Miasta. Dzięki zabytkowej latarni, znalezionej w prywatnej posesji pod Poznaniem, mogliśmy ustrzec się przed narzucanymi nam wzorami z Kalisza, który należał przecież do zaboru rosyjskiego. Tymczasem dla Poznania wyznacznikiem były wzory berlińskie. Detal jest bardzo istotny, aby dobrze oddać klimat miasta.

Studenci architektury i urbanistyki muszą więc poruszać się w różnych skalach – od detalu po spektakularne projekty.

Wyzwaniem o wielkiej skali jest powracająca sprawa dawnego koryta Warty. W Poznaniu, podobnie jak we Wrocławiu, mieliśmy do czynienia z powodziami. Chcąc im zapobiec, władze miasta w latach 60. podjęły decyzję o zasypaniu dawnego koryta Warty i wyprostowaniu jej nurtu.

Słyszymy teraz, że miasto „odwróciło się plecami” do rzeki, która już nie przepływa przez centrum.

Tak, a na dodatek pojawiły się potem problemy hydrologiczne, gdyż naturalne cieki wodne przestały być drożne, co prowadziło do zalewania piwnic na starówce. W ubiegłym roku zawitała do Poznania ekipa holenderskich architektów, która zaleciła przywrócenie starego koryta Warty jako lekarstwo między innymi na klimat, strukturę, przepływ wody. Choć warto zauważyć, że nie trzeba nam było wielkiej mądrości Holendrów, bo już wcześniej wielu poznańskich architektów mówiło o takiej konieczności. Studenci też angażują się w projekty zmierzające do przywrócenia dawnych przyzwyczajeń mieszkańców, aby bywać nad rzeką. Kiedyś wzdłuż Warty rozmieszczonych było wiele wspaniałych kąpielisk, kluby wioślarskie, ogródki jordanowskie i inne miejsca zabaw. Teraz wraz ze studentami – w ramach działalności i programu naszej pracowni – opracowujemy projekty i poszukujemy koncepcji przywrócenia rzeki miastu – zbudowania marin i interesujących miejsc spotkań nad Wartą.

Wierzę, że młodzi projektanci znajdą remedium na bolączki miasta, korzystając także z doświadczeń starszych kolegów po fachu. Dawni autorzy opracowań konkursowych mogą czuć się sfrustrowani, ale wierzę, że ich praca nie poszła na marne. Ważne jest tylko porozumienie wszystkich stron – elity społecznej, politycznej, finansowej. Jak za rządów Cyryla Ratajskiego, który w drodze do pracy potrafił osobiście sprawdzać, jak realizowane są inwestycje miejskie.

Miejmy nadzieję, że działalność miejskiej Komisji Rewitalizacji, zaangażowanie architektów, studentów i samych mieszkańców doprowadzi do korzystnych zmian w krajobrazie naszego miasta. Doświadczenia takich miast, jak Gdańsk, Wrocław, Toruń czy Legnica są dowodem, że przy udziale plastyków-projektantów możliwe jest zaprojektowanie przyjaznej, funkcjonalnej i estetycznej przestrzeni miejskiej.

Rozmawiała Krystyna Matuszewska