Jedna z większych traum
Z ciekawością, ale i pewnymi obawami sięgnęłam do listu dr hab. Małgorzaty Kowalewskiej Jestem ofiarą plagia tu, opublikowanego w lutowym numerze „Forum Akademickiego”. Ciekawość była naturalna: ja również mogę podpisać się pod tytułem listu, jako kolejna jego bohaterka, bowiem cztery lata temu stałam się „ofiarą plagiatu”. Obawy, dla mnie samej zaskakujące, wynikały z faktu, iż mimo dość długiego czasu, który upłynął od „kradzieży” mojego tekstu, czekała mnie konfrontacja z emocjami innej osoby, która przeszła czy przechodzi przez ten sam trudny czas. Lektura tego listu doprowadziła zaś do pełnej empatii i zaskoczenia, jak dalece zbieżne są moje odczucia, jako osoby pokrzywdzonej, zarówno w stosunku do samej materii plagiatu i bycia splagiatowaną, jak i – przede wszystkim – poczucie wdzięczności do dr. Marka Wrońskiego, który „prowadził” mnie przez sprawę przez ponad dwa lata.
Zagubiona i bezradna
Moja historia zaczęła się na początku roku 2006, kiedy na podstawie pierwszego rozdziału jeszcze wtedy nieobronionej pracy doktorskiej napisałam artykuł i wysłałam go na ręce dr. hab. Janusza Golińskiego, jako zastępcy redaktora naczelnego czasopisma „Ogród”. Tekst zakwalifikowano do druku, ale nie został wydany ze względu na problemy finansowe czasopisma, które czasowo – przez okres dobrych kilku lat – przestało się ukazywać. O tym, że prof. Janusz Goliński, pracujący wtedy na Wydziale Filologicznym UMK w Toruniu, opublikował mój tekst pod własnym nazwiskiem w formie artykułu w książce pokonferencyjnej, dowiedziałam się od mojego brata Grzegorza Raubo, również literaturoznawcy. Napotkał on ów tekst w marcu 2009, przeglądając nowości w księgarni. Byłam wtedy początkującym adiunktem, zatrudnionym od pięciu miesięcy na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Planowałam wydanie doktoratu i zaczynałam badania do pracy habilitacyjnej, którą zamierzałam szybko napisać.
Dziś, po czterech latach od tej sprawy, mogę bez nadmiernej emocjonalności stwierdzić, iż wiadomość o plagiacie była jedną z większych traum, jakie do tej pory przeszłam. Obok „zwykłego” szoku, świadomości ograbienia z czegoś cennego i wykorzystania mojego zaufania, miałam jasną myśl, że spadło na mnie coś, co skomplikuje moje życie i nie pozwoli mi kroczyć spokojną drogą po uniwersyteckich ścieżkach. Nie sądziłam jednak, że sprawy będą aż tak dalece zawikłane.
Po radzie promotor mojej pracy doktorskiej – prof. Marii Adamczyk, na polecenie której sporządziłam konkordancję, przedstawiłam problem dziekanowi mojego wydziału – prof. Józefowi Pokrzywniakowi. Sprawa przybrała bieg formalny: o podejrzeniu plagiatu zostały poinformowane władze UMK oraz wydawnictwo, w którym ukazał się artykuł. Miałam pełne poparcie władz mojego wydziału i świadomość, że mogę liczyć na pomoc zarówno ze strony prof. Adamczyk, jak i dziekana Pokrzywniaka. Byłam przekonana, że sprawa zamknie się szybko – tekst został przejęty metodą „kopiuj – wklej”, bez własnego wkładu plagiatora, który – jak sądziłam – zawstydzony przeprosi za kradzież. Tak się nie stało. Dr hab. Janusz Goliński nie tylko nie przyznał się do winy, ale wręcz stwierdził, że pomagał mi w pisaniu doktoratu, dostarczając koncepcji, materiałów i źródeł, a nawet osobistych notatek (które na użytek tej sprawy spreparował i przedstawił przed rzecznikiem dyscyplinarnym UMK).
Dane mi wtedy było przeżyć drugi wstrząs – niewiele mniejszy od pierwszego, kiedy jeszcze miałam nieśmiałą nadzieję na szybkie zakończenie tej przykrej sprawy. Był to przełom marca i kwietnia 2009 roku i nie koniec jeszcze przykrych wiadomości. Kolejna nadeszła od dr Estery Lasocińskiej z Instytutu Badań Literackich PAN w Warszawie, redaktorki tomu zbiorowego, w którym ukazał się skradziony artykuł. Okazało się mianowicie, że prof. Goliński przed opublikowaniem mojego artykułu wygłosił go na konferencji w Kazimierzu nad Wisłą w czerwcu roku 2006. Ta informacja dowodziła, że kradzież mojego tekstu była celowa i świadoma: od konferencji do opublikowania tomu minęły dwa lata.
Poczułam się zupełnie zagubiona i bezradna wobec tego, przed czym zostałam postawiona. Nie miałam pojęcia o procedurach w postępowaniach dyscyplinarnych ani o tym, że sprawa powinna też trafić na drogę karną. Do tej niewiedzy dochodził uzasadniony strach, że linia „obrony” dr. Golińskiego wyraźnie zmierza w kierunku odwrócenia sytuacji – potencjalnie mogłam się stać plagiatorką, która posłużyła się notatkami i wiedzą profesora (którego nota bene nie znałam i nigdy nie widziałam). Sądzę, że większość osób spytanych – czy bardziej prawdopodobne jest, że doktorantka splagiatowała profesora, czy profesor doktorantkę – opowie się za wersją pierwszą.
Trudna wiedza
I wtedy właśnie odebrałam telefon od dr. Marka Wrońskiego, który zadzwonił jako dziennikarz zajmujący się tropieniem nieuczciwości w nauce i zainteresowany był także moją sprawą. Po zapoznaniu się z konkordancją i materiałami napisał artykuł przedstawiający fakty (Kłopoty w Toruniu , FA 5/2009). Przyjęłam go z dużą ulgą, wiedząc, jak poczytny jest cykl „Z archiwum nieuczciwości naukowej”. Wiedziałam, że upublicznione fakty w pewien sposób chronią mnie przed dalszymi spekulacjami „kto kogo okradł”. Był to już ten etap, kiedy byłam przekonana, że powinnam walczyć o ujawnienie prawdy i swoją naukową przyszłość, nadal jednak nie miałam odpowiednich „narzędzi”, aby walkę tę prowadzić. Byłam wtedy jeszcze „ofiarą plagiatu” w pełnym tego słowa znaczeniu: bezradności, zagubienia i niewiedzy.
Rozpoczął się dalszy trudny czas – przez półtora roku sprawa stała w miejscu, gdyż dr hab. Goliński nadal nie przyznawał się do winy, fabrykując „dowody” i wysuwając kłamliwe oskarżenia pod moim adresem. Był to też jednak czas, kiedy dzięki dr. Wrońskiemu zdobywałam wiedzę, jak pokrzywdzony może funkcjonować i jakie ma możliwości obrony. Nie ukrywam, że początkowo trudno mi było tę wiedzę przyjąć, gdyż nie mogłam wyobrazić sobie, że sprawa ta może długo trwać – nawet parę lat, jak mnie uprzedzał dr Wroński. Z czasem jednak ta „trudna wiedza” stała się dla mnie ważnym punktem odniesienia, niezbędnym do kontynuowania walki. Dzięki radzie dr. Wrońskiego złożyłam do prokuratury doniesienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa plagiatu, zyskując prawa „pokrzywdzonej”, a nie „świadka”. I tak powoli, dzięki ciągłemu wsparciu i cierpliwości dr. Wrońskiego z „ofiary plagiatu” przeobraziłam się w „walczący podmiot”. Przez te „martwe” półtora roku to właśnie artykuły dr. Wrońskiego dynamizowały trudną rzeczywistość i były dla mnie konkretną pomocą – nie tylko w sensie tak potrzebnego wsparcia psychicznego, ale także w kwestiach merytorycznych. Ostatecznie, po 27 miesiącach, dr hab. Goliński przyznał się do winy przed Sądem Rejonowym w Toruniu, a kilka miesięcy wcześniej – podtrzymując kłamliwe zeznania – został ukarany przez komisję dyscyplinarną 8-letnim zakazem wykonywania zawodu nauczyciela akademickiego.
Niestety, te 27 miesięcy zmagania się z plagiatorem odcisnęły się wyraźnie na mojej pracy naukowej, której, ze względu na duży stres i ciągłą niepewność dalszego rozwoju wydarzeń, nie byłam w stanie normalnie kontynuować.
Czystość nauki
Nie sposób opisywać dalszych szczegółów sprawy i nie to jest istotą mojego listu. Podobnie jak prof. Kowalewska dostrzegam bowiem wagę działalności dr. Wrońskiego i spostrzeżenie to staje się bardziej dobitne w miarę upływu czasu. Po dwóch latach od zakończenia sprawy o plagiat powraca bowiem pytanie o miejsce „ofiary plagiatu” w całej procedurze dyscyplinarnej i karnej i – bardziej osobiste – o to, co zrobić z całą „poplagiatową spuścizną”. I tu znów dobitnie przemawiają fakty: w moim przypadku, podobnie jak w przypadku prof. Kowalewskiej, rola „ofiary” dzięki pomocy dr. Wrońskiego została przeobrażona w świadomą swoich praw pokrzywdzoną, której zapewnione zostało poczucie bezpieczeństwa, a wreszcie w „pokrzywdzoną walczącą”. Poczucie, iż jest osoba, która nie tylko rozumie, co oznacza bycie splagiatowanym, ale też wie jak pomóc i – co najważniejsze – chce tej pomocy udzielić w sposób stały i stabilny. Po drugie wreszcie – po plagiatowej traumie można chcieć wyrzucić to zdarzenie z pamięci, odciąć się od niego lub zastanowić się, jak można to doświadczenie wykorzystać.
Jako nauczyciel akademicki bardzo wyraźnie dostrzegam, jak niewielką studenci mają świadomość tego, co w nauce jest rzetelne, a co nie, jak wiele błędów popełniają z niewiedzy (a to z nich przecież wyrosną kiedyś naukowcy). I również w tym kontekście dostrzegam rolę dr. Wrońskiego, jego troskę o czystość nauki, realizowaną konsekwentnie nie tylko przez „tropienie plagiatów”, ale także wykłady skierowane do nauczycieli akademickich, doktorantów i studentów. A zatem prekursorska praca dr. Marka Wrońskiego na polu rzetelności naukowej to nie tylko praca „łowcy plagiatów”. Składa się na nią również kształtowanie świadomości młodych ludzi i – nie mniej istotne, a zapisujące się w pamięci – wspieranie „ofiar plagiatów”.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.