Łętowscy

Magdalena Bajer

Naukowe drogi – szybko przebywane i obfitujące w osiągnięcia – zaczynają się zwykle w rodzinach z łatwą do opisania tradycją inteligencką. Pani prof. Ewa Łętowska, osoba z pierwszej linii polskich prawników i prawoznawców, podobnie jak jej zmarły w 1999 r. mąż Janusz, również profesor prawa, o rodzinach obojga mówi, że należałoby je nazywać mieszczańskimi, dokładniej drobnomieszczańskimi, bez negatywnych konotacji w tym drugim określeniu.

Sporą część rozmowy z panią profesor w jej warszawskim mieszkaniu zajęły wspomnienia o domu, w którym się wychowała, gdzie budziło się zainteresowanie światem i kształtowały ambicje.

Dziadek macierzysty, którego nie znała, gdyż umarł przed ślubem jej rodziców, był muzykiem, co przypomniało mi znane ogólnie zamiłowania i zainteresowania oraz muzyczną eksperiencję obojga państwa Łętowskich.

Onufry Czekaj, syn katolickiego księdza, o której to rodzinnej tajemnicy wnuczka dowiedziała się będąc studentką, reagując na wyznanie matki słowami: „No to co?”, wywędrował z rodzinnego Miechowa z carską orkiestrą wojskową i po różnych perypetiach znalazł się w Petersburgu jako… muzyk Teatru Maryjskiego. Wielki to awans dla samouka, zapewne ogromnie zdolnego, który po powrocie do Polski grał na tubie w Teatrze Wielkim pod batutą Emila Młynarskiego.

Uważna pamięć

Babcia Czekajowa była Rosjanką. Z mężem postanowili każde z pięciorga dzieci (czworo zmarło w dzieciństwie) chrzcić na przemian – w prawosławiu i w katolicyzmie. Na matkę przyszłej pani profesor przypadło rzymskie wyznanie, jednak jej matka „na wszelki wypadek” zapewniła dziewczynce także chrzest prawosławny.

W 1919 r. rodzina, po historycznych przemianach i własnych, niekiedy dramatycznych przeżyciach, wróciła do Polski i zamieszkała w Warszawie. Dziadek niebawem umarł, babcia została z córką, w kraju, którego języka nigdy dobrze nie opanowała (po rosyjsku zapominała mówić), bez środków do życia i bez zawodu. Wiedziała, że córkę trzeba wykształcić, żeby nie powtórzył się jej własny niełatwy los. Zarabiała wynajmowaniem stancji studentom w mieszkaniu na Powiślu. Pani profesor mówi z atencją o ambicjach swojej babki, choć jej matka, uzdolniona muzycznie, o żywym umyśle i dużej energii, żadnych studiów nie skończyła i dopiero w następnym pokoleniu rozwój intelektualny, z wszelkimi akademickimi atrybutami, stał się oczywistym przeznaczeniem.

Dziadek ojczysty, Marek Ołtarzewski, zaczynał życie zawodowe jako zecer w wydawnictwie Arcta, gdzie z czasem awansował na stanowisko dyrektora technicznego drukarni. Wnuczka Ewa wspomina o tym z serdecznym uznaniem, jako że obdarzał ją „zepsutymi” odbitkami stron z książek dla dzieci, pięknie ilustrowanych, jakich mnóstwo przynosił z drukarni. Ojciec robił z tego duże „na pół stołu” wyklejanki, te zaś stanowiły asumpt do układania rozmaitych opowieści ze sporym udziałem dziecięcej wyobraźni. Pani profesor opowiada o swoim dzieciństwie z uwagą dla tych okoliczności, które, jak pamięta, miały udział w kształtowaniu jej postawy wobec świata, ludzi, zdarzeń, horyzontów myślowych, także w rozpoznawaniu zadań czekających w dorosłym życiu.

Babcie i rodzice

Osobny rozdział opowieści o swoim rodzinnym – duchowym, mentalnym i kulturowym zapleczu, o glebie, na której wyrastała, moja rozmówczyni poświęciła swoim, na początku wspomnianym, babciom, uważając ich biografie za typowe dla czasów już minionych, z podziwem wobec tego, jak ciężary owych czasów znosiły, jak pragnęły (zapewne przeczuwały, a może przewidywały), by wnuczka miała inny życiorys, by mogła wybrać drogę życiową, którą uzna za najlepszą.

Do tego wątku pani profesor wróciła, żeby dobitnie wyrazić szacunek dla obu tych dzielnych kobiet, które – zamknięte w domu, pośród najbliższej rodziny – wypełniły swoje zadania najlepiej jak można.

Babcia Rosjanka nie „zatraciła się w polskim żywiole”, a przybyła tutaj w trudnym i niespokojnym czasie pomiędzy wielką wojną i rewolucją w swojej ojczyźnie a wojną polsko-bolszewicką, kiedy nastroje były gorące, kiedy ją przezywano w Warszawie „kacapką”, kiedy trzeba było nieustannie się troskać o normalne codzienne życie. Opowiadała wnuczce o cierpieniach z tego powodu.

Druga babcia, Ołtarzewska, miała bardzo liczne rodzeństwo – z dwóch małżeństw swego ojca. Z pięciorga jej dzieci uchowali się dwaj synowie – ojciec mojej rozmówczyni i jego brat Wiesław. Trzej bracia zginęli, każdy w innych dramatycznych okolicznościach, które pani profesor zna z niezbyt chętnych babcinych opowieści.

Za sprawą historii – w dużej mierze – tradycja inteligencka jest w jej rodzinie płytka. Zmiana historycznych okoliczności sprawiła wszakże, że aspiracje, nie do końca uświadamiane w pokoleniu babć i niemożliwe wtedy do urzeczywistnienia, przyniosły w jej pokoleniu szybkie i bujne owoce.

Dom rodziców, w którym rosła, pani profesor nazywa – bez zastrzeżeń – domem inteligenckim. „Dobrze zaopatrzony we wszystko, co jest potrzebne do przyzwoitego rozwoju dziecka”. Przede wszystkim „kupa książek”. W tym miejscu pani profesor mówi z uśmiechem, że chciałaby teraz czytać tak namiętnie, jak to robiła w dzieciństwie. Bibliotekę tworzyli dziadkowie, potem rodzice, wedle swoich potrzeb i gustów, zawierała więc cały kanon literatury wydawanej w dwudziestoleciu międzywojennym. Jedynaczka przeczytała wszystkie powieści Kraszewskiego (niezliczone małe tomiki), czemu z perspektywy czasu się dziwi. Przeczytała wiele powieści zgoła nieodpowiednich do ówczesnego wieku, z pewnością jednak wzbogacających umysł i ducha. Nieocenionym źródłem wiadomości była Encyklopedia Powszechna Ultima Thule , oceniana dzisiaj jako straszliwie konserwatywna, nieco bałamutna, trochę też w czasach powojennych niebezpieczna z uwagi na zdeklarowaną niechęć do Związku Radzieckiego. W zawierusze wojennej przepadł pierwszy tom Potopu , wobec czego po lekturze Ogniem i mieczem ojciec opowiedział jego treść – zadziwiająco dokładnie. Niezupełnie oczywista wydaje się pani profesor obecność w domowej bibliotece kompletu dzieł Moliera w przekładzie Boya i jej wielkie upodobanie do tych utworów, które okazało się trwałe. Do poezji dorosła później.

Wyobrażenia o wychowaniu, które zapewni dobrą przyszłość, nie obejmowały wówczas nauki angielskiego, co moja rozmówczyni stwierdza z niejakim żalem, ale bez pretensji. Ogromnie wdzięczna jest za to, że rodzice zadbali, „by we właściwym czasie znalazła się we właściwych miejscach”, do których być może zechce wracać, gdy dorośnie. Dobrze pamięta pierwszą wizytę w teatrze – na Grubych rybach Bałuckiego z pamiętną rolą Solskiego (mnie mama też zaprowadziła na to przedstawienie dawane gościnnie we Wrocławiu), i w operze, gdzie słuchała Toski . „Chodziło się z rodzicami do muzeów, na koncerty, wystawy”. Nie był to – zastrzega pani profesor – wyrafinowany program kulturalny, lecz zespół obyczajów i wynikających stąd pojęć o powinnościach wychowawczych, właściwy światłym rodzinom mieszczańskim – bardzo konsekwentnie realizowany.

Dwa tropy

Zamiłowania muzyczne, które miały się rozwinąć i zyskać mocną podbudowę, dzielone z mężem, mają w rodzinnej tradycji Ewy Łętowskiej wyraźne wątki. Po dziadku Czekaju pewnie matka wzięła muzyczne upodobania oraz zdolności, których nie dane jej było w pełni rozwinąć. Po wojnie śpiewała w chórze Polskiego Radia, później zaś pracowała w Polskich Nagraniach. Muzyczne pasje mojej rozmówczyni (siedzę przy stole, skąd oglądam duży regał z płytami) mają zaplecze w domowej atmosferze.

Podobnie prawo, będące domeną zawodowej pracy i naukowej twórczości, ale także wielką życiową pasją. Ojciec studiował tę dziedzinę długo, z przerwami wywołanymi przez trudności finansowe, uzyskując dyplom, już po ślubie, w r. 1938. Pracę zawodową rozpoczął jeszcze na stażu jako egzekutor długów, by szybko awansować na szefa Urzędu Skarbowego. Na tym stanowisku zastała go okupacja niemiecka. Tuż przed powstaniem zachorował na żółtaczkę, co – jak dzisiaj wspomina paroletnia wtedy jedynaczka – „zapewniło spójność rodziny” w najtrudniejszym czasie. Przeżyli ten czas w letniskowym domku w Komorowie, skąd jeszcze w styczniu 1945 r. ojciec piechotą ruszył do Warszawy, żeby zastać ogołocone, choć całe mieszkanie na Mokotowie, a tam klisze fotograficzne, które posłużyły (aparat miał ze sobą) do zrobienia wielu zdjęć, które byłyby zapewne cennymi dokumentami, gdyby się zachowały. Pani profesor wyrzuca sobie, że o to nie zadbała, choć zdjęcia pamięta.

Zapoczątkowana przez ojca prawnicza linia rodziny szybko zyskała przedstawicieli. Stryj Wiesław Ołtarzewski, z zawodu mierniczy, miał córkę Sławomirę, która skończyła prawo i została sędzią. Kłopoty z powodu opozycyjnej działalności męża – wyszła za znanego polityka Trzeciej Rzeczypospolitej Andrzeja Milczanowskiego – spowodowały, że nie mogła wykonywać tego zawodu i była notariuszem.

Jej brat, Maciej, również prawnik, działacz „Solidarności”, wyemigrował w latach osiemdziesiątych do Stanów Zjednoczonych, gdzie nostryfikował dyplom i pracuje w swoim zawodzie.

* * *

Genezę swoich osiągnięć w prawie praktykowanym i w nauce prawa pani prof. Łętowska określa jako splot zdarzeń „bardzo prozaicznych”. Zgodzić się z tą konstatacją albo jej zaprzeczyć będą mogli czytelnicy drugiej części rodzinnej opowieści, poświęconej drodze naukowej prawniczego małżeństwa.

Opisanie losów dwu poprzednich pokoleń pomaga, jak sadzę, zrozumieć, jakiego klimatu potrzeba, żeby się obudziły i stały naturalnymi cechami osobowości ambicje stawiania nowych, dalszych kroków na drodze, jaką się wybrało z upodobania, a także w jakich warunkach jest to osiągalne.

Moja rozmówczyni zwraca na to ostatnie uwagę, kiedy mówi o swoim ojcu, oceniając, że nie miał dość siły wewnętrznej, żeby zostać kimś więcej niż urzędnikiem, i usprawiedliwia się zaraz z krzywdzącej być może opinii. Wie na pewno, że sama miała dobre warunki, żeby drogą naukową pójść szybko i śmiało wkraczać na obszary obiecujące zaspokojenie ciekawości świata.

Oczywiste było już bardzo wcześnie, że młoda osoba – zdolna, mająca dobre wyniki w szkole, „ma pójść na studia”. Do tego przygotowały ją wszystkie domowe lektury, chodzenie do teatrów i na koncerty, jakkolwiek nikt takiego żądania expressis verbis nie formułował ani nikt nigdy nie wyrażał się ujemnie o ludziach bez wyższego wykształcenia.

Dwa razy usłyszałam w opowieści prof. Łętowskiej o jej domu: „Zero snobizmu”. Powiedziane z naciskiem. Myślę, że to istotna cecha tych współczesnych rodzin, w których instynktownie budzą się inteligenckie ambicje i zapoczątkowuje tradycja, nierzadko owocująca znaczącymi osiągnięciami w nauce albo sztuce. Nie da się ich wykoncypować, ale też nie muszą dojrzewać przez stulecia. W tym przypadku są dziełem jednego pokolenia. 