Butiki i szmateksy

Marek Kosmulski

Marcin Chałupka napisał artykuł pod prowokacyjnym tytułem Uczelnia jak supermarket („Rzeczpospolita”, 24.10.2012). Jeszcze bardziej kontrowersyjne niż sam tytuł są recepty autora na uzdrowienie szkolnictwa wyższego w Polsce. Autor proponuje, aby uczelniom odebrać prawo do egzaminowania studentów, zaprzestać finansowania badań podstawowych na wyższych uczelniach oraz dać studentom prawo do dowolnego wyboru zajęć (zamiast obowiązujących obecnie dość sztywnych programów studiów). Propozycje te bardzo mnie zirytowały, kiedy przeczytałem je po raz pierwszy. Nie dziwię się także krytyce, jaką wywołały w prasie i w Internecie. Dopiero po zapoznaniu się z argumentacją jego adwersarzy doszedłem do przekonania, że propozycje Marcina Chałupki nie są aż tak absurdalne, na jakie wyglądają.

Bez egzaminu

Adwersarze Marcina Chałupki powołują się na definicję uniwersytetu, którą można znaleźć w encyklopedii lub w słowniku wyrazów obcych. Otóż kształcenie wysoko wykwalifikowanych kadr, nadawanie stopni i tytułów zawodowych i naukowych (a więc egzaminowanie) oraz prowadzenie badań naukowych są istotnie nieodłącznymi atrybutami uniwersytetu. Propozycje Marcina Chałupki dążą do pozbawienia uczelni tych atrybutów (a więc uczynienia z uczelni czegoś, co uczelnią nie jest) i to właśnie ma być argumentem pogrążającym przedmiotowy artykuł i jego autora.

Powoływanie się na encyklopedyczną definicję uniwersytetu byłoby uzasadnione, gdyby reformatorskie propozycje Marcina Chałupki dotyczyły wyłącznie Uniwersytetu Jagiellońskiego i Uniwersytetu Warszawskiego. Jednak autor kontrowersyjnego artykułu nic takiego nie napisał, zaś wymienione uczelnie są akurat ostatnimi, które można uznać za reprezentatywne dla ponad 400 wyższych uczelni w Polsce. Typowa szkoła wyższa (czyli zajmująca miejsce na początku trzeciej setki rozsądnie skonstruowanego rankingu) stawia studentom wymagania minimalne lub wręcz żadne, a dyplom otrzymuje praktycznie każdy, kto opłaci czesne. Nie ma wielkiej przesady w popularnym żarcie, że obecnie w Polsce łatwiej ukończyć szkołę wyższą niż podstawową. Także zgodność kwalifikacji nauczycieli z rodzajem prowadzonych zajęć jest w szkole podstawowej większa niż w przeciętnej uczelni, gdzie informatyki uczą profesorowie nauk rolniczych, a ekonomii naprędce przekwalifikowani doktorzy nauk technicznych. Nawet w mniej modnych dziedzinach istnieją (również na uczelniach znajdujących się w czołówce rankingów) całe katedry (np. chemii), w których nie pracuje ani jedna osoba legitymująca się choćby habilitacją w danej dziedzinie. Średni poziom tak zwanych badań naukowych prowadzonych na większości naszych uczelni jest żałosny, choć oczywiście zdarzają się pozytywne wyjątki, nawet na marnych uczelniach. W tym kontekście nazywanie typowej wyższej uczelni „miejscem kształcenia wysoko wykwalifikowanych kadr” (jak podaje encyklopedia), a tym bardziej „miejscem poszukiwania prawdy”, jak to ujął jeden z adwersarzy Marcina Chałupki, świadczyć może o braku rozeznania lub o specyficznym poczuciu humoru.

Pracownicy Uniwersytetu Jagiellońskiego i Warszawskiego (oraz paru innych uczelni) mogli się poczuć dotknięci, jeżeli wzięli uwagi Marcina Chałupki do siebie. Natomiast postulat odebrania uczelniom „z dolnej półki” prawa „egzaminowania” (które de facto sprowadza się do wydawania dyplomów) oraz zaprzestania finansowania uprawianej w nich pseudonauki z kieszeni podatników wydaje się całkiem sensowny.

Prawa studenta

Pomysł Marcina Chałupki, by to studenci decydowali o programie swoich studiów, jest nieco przesadzony, ale dotyka on zjawiska, które występuje nawet na dobrych uczelniach i jest tajemnicą poliszynela. Nie łudźmy się, że programy studiów są układane wyłącznie pod kątem optymalizacji procesu „kształcenia wysoko wykwalifikowanych kadr”. Są one raczej kompromisem między aktualnymi możliwościami kadrowymi uczelni, ambicjami kierowników katedr i dyrektorów instytutów, którzy dla utrzymania stanu zatrudnienia muszą wykazać odpowiednie „potrzeby dydaktyczne” oraz narzuconymi minimami programowymi. Pewnie i w tej kwestii są jakieś pozytywne wyjątki, ale generalnie interes studentów jest w najlepszym razie jednym z wielu czynników wpływających na kształt programu studiów.

Natomiast zupełnie nie zgadzam się z wizją Marcina Chałupki, według której studenci są pozbawiani przez uczelnie przysługujących im praw. Uczelnie są bardzo zróżnicowane i student podejmując studia na danym wydziale i kierunku dokładnie wie, czego się może spodziewać. Rozwijając handlową metaforę Marcina Chałupki, można stwierdzić, że klient sam decyduje, czy idzie na zakupy do supermarketu, czy do eleganckiego butiku. A jeżeli zdecydował się na zakupy w szmateksie, to nie powinien stawiać wygórowanych wymagań w kwestii wyboru towarów i jakości obsługi.

Prof. dr hab. Marek Kosmulski,
specjalista w dziedzinie chemii fizycznej,
elektrochemii i zastosowań informatyki,
kierownik Katedry Energetyki i Elektrochemii
Politechniki Lubelskiej.