Prawo jazdy

Marek Misiak

Od pewnego czasu staram się zrobić prawo jazdy. Długo się przed tym broniłem. Prowadzenie samochodu nie sprawia mi przyjemności, nie podzielam też charakterystycznej dla wielu mężczyzn fascynacji samochodami (a już zwłaszcza nie interesują mnie samochody sportowe). Jednak okoliczności życiowe uświadomiły mi, że – niezależnie od osobistych sympatii lub antypatii – umiejętność prowadzenia samochodu może mi być wkrótce niezbędna, zarówno w życiu zawodowym, jak i prywatnym.

Uczenie się prowadzenia samochodu i zdawanie egzaminów to zarówno dla humanisty, jak i dla mężczyzny, który nigdy nie miał ambicji, by być „stuprocentowym facetem”, niezwykła przygoda. Nagle znalazłem się w innym świecie, w którym początkowo czułem się obco. Nie mam jednak żadnego poczucia wyższości. Wręcz przeciwnie, uczę się nie tylko panowania nad samochodem i przepisów ruchu drogowego, ale też refleksu i stricte praktycznego myślenia. Podczas prowadzenia auta (a już zwłaszcza podczas egzaminu) nie ma czasu na wyjaśnienia. Niektóre błędy mogą kosztować życie (własne lub cudze). Albo się umie, albo nie. Tu nie ma znaczenia, czy mam jakieś osiągnięcia w innych dziedzinach życia – naukowe, zawodowe, artystyczne. Liczy się rozwijanie wiedzy i umiejętności potrzebnych do tej konkretnej czynności. Można być niewykwalifikowanym robotnikiem, ale za kółkiem radzić sobie znakomicie (a kodeks drogowy znać na wyrywki i stosować w praktyce).

Za kierownicą nie ma miejsca na pychę z powodu tego, kim się jest. W ruchu drogowym wszyscy kierowcy są sobie równi (tak samo, jak w wyborach głos profesora liczy się jako jeden, głos więźnia też jako jeden). Pokory szczególnie uczy fakt, że nie każdemu nauka prowadzenia samochodu przychodzi łatwo. Nierzadkie są przypadki osób, które dotąd odnosiły w życiu same sukcesy, a uzyskanie prawa jazdy to dla nich droga przez mękę. Tu robienie dobrego wrażenia ma niewielkie znaczenie, a elokwencja – żadne.

To nic trudnego…

Podczas swojej drogi po prawo jazdy stykałem się z wieloma stereotypami. Nie prezentowali ich jednak w swoich wypowiedziach instruktorzy ani egzaminatorzy. W moim odczuciu to ludzie mający świadomość znaczenia starannego wykonywania przez nich swoich obowiązków, a jednocześnie tolerancyjni wobec ludzkiej odmienności. Dla nich ważne jest to, czy kursant opanowuje w praktyce jazdę samochodem w ruchu miejskim i panuje nad stresem w stopniu zapewniającym panowanie nad autem. Nie wszyscy są mili – ale czy muszą być? Dla wielu osób robienie prawa jazdy to rodzaj lekcji bezwzględności życia. Tu nie ma usprawiedliwień, tu niczego nie da się wyprosić, tu niczego nie załatwi za nas małżonek, rodzic, wpływowy krewny. Nie jest również usprawiedliwieniem stres – po prostu musimy go pokonać na tyle, by wykazać się nabytymi umiejętnościami. Egzaminatorzy zdają sobie sprawę, że kandydat jest zestresowany, ale nie mogą z tego powodu stosować taryfy ulgowej. Ich zadaniem jest dawać prawo jazdy tylko osobom, które nie będą stwarzać na drodze zagrożenia dla bezpieczeństwa swojego i innych.

Stereotypowe myślenie obecne jest najczęściej w umysłach mężczyzn (w wieku wszelakim), dla których zrobienie prawa jazdy nie stanowiło żadnego problemu, a jazda samochodem jest dla nich przyjemnością. Po prostu ekstrapolują oni swoje doświadczenia na innych. Nie są w stanie zrozumieć, jak uzyskanie prawa jazdy może stanowić dla mężczyzny jakikolwiek problem. Cała procedura, ich zdaniem, powinna trwać maksimum trzy miesiące. Kilka wykładów z kodeksu drogowego, 15 jazd po 2 godziny, egzamin zdany za pierwszym razem – i już. Nie mam tu na myśli przypadków skrajnych, dla których mężczyzna mający jakiekolwiek trudności ze zdobyciem prawa jazdy nie jest w pełni mężczyzną (o tym niżej w innym kontekście). Ci ludzie nie są wredni czy złośliwi. Oni autentycznie nie rozumieją. Dla nich prowadzenie samochodu jest równie naturalne, jak jazda na rowerze. Zapewne wrodzone zdolności (refleks, podzielność uwagi, koordynacja ruchowa) wiążą się u nich z wrodzoną lub nabytą umiejętnością radzenia sobie ze stresem. Zresztą – jaki stres, skoro to takie łatwe?

Od czci i wiary mężczyznę niemającego prawa jazdy lub mającego trudności w jego zdobyciu odsądzają najczęściej… kobiety, i to zarówno posiadaczki takich uprawnień, jak i osoby ich nieposiadające. Akceptuję kulturowe oczekiwania, że to raczej mężczyzna będzie posiadał prawo jazdy i własny samochód – jest to element szeroko rozumianej zaradności życiowej. Natomiast przekonanie, że dla mężczyzny zrobienie prawa jazdy to nic trudnego, nie ma żadnego pokrycia w faktach. Wiem to z dobrze poinformowanego źródła – od instruktorów i instruktorek. Instruktorzy – i ci młodsi, i starsi – zgodnie podkreślają, że panie nie powinny mieć żadnych kompleksów jeśli chodzi o tę umiejętność. Zdolności pomocne w nauce jazdy samochodem nie są zależne od płci. Najlepszym dowodem jest fakt, że kobiet uczących prowadzenia samochodu jest coraz więcej. Jeśli kobieta (zwłaszcza młoda) ma już prawo jazdy – i jeśli w dodatku zrobiła je bez problemów i zdała egzamin za pierwszym razem – a jej towarzysz życia ma trudności ze zdobyciem tego dokumentu, w którymś momencie zniecierpliwiona partnerka potrafi użyć argumentu: „Co z ciebie za facet?”. I tak właśnie, w stanie irytacji i frustracji, cofamy się do stereotypów.

„Zdrowy rozsądek”

Z innymi stereotypami spotykam się z racji tego, że po mieście, niezależnie od temperatury powietrza, poruszam się na rowerze. Dla instruktorów i egzaminatorów to nic dziwnego – również niektórzy z nich do pracy nie przyjeżdżają samochodem. Natomiast wielu znajomych mężczyzn klepie mnie po plecach ze słowami: „No, zrobisz prawo jazdy i już nie będziesz musiał jeździć rowerem. Kupisz sobie auto”. Gdy odpowiadam, że owszem, zamierzam kupić auto, ale gdy użycie go nie będzie konieczne, nadal zamierzam poruszać się rowerem, twarze się im wydłużają. To właśnie w takich sytuacjach zdaję sobie sprawę, jak bardzo w naszym społeczeństwie samochód jest symbolem statusu. Nie chodzi tu już o samo jego posiadanie ani o klasę czy markę wozu. Zdaniem wielu osób, dorosłemu mężczyźnie po prostu nie wypada jeździć na rowerze – to środek lokomocji biedoty i studentów. Może to być gubiący po drodze części trzydziestoletni wrak, byle spełniał ustawową definicję pojazdu samochodowego. Paradoksalnie jeżdżenie komunikacją miejską nie jest postrzegane jako wyraz aż takiego ubóstwa. Tak jakby wszystko było lepsze niż środek transportu ekologiczny i pozwalający zadbać o zdrowie.

Stereotypy drażnią i utrudniają wzajemne porozumienie – to jednak tylko opinie. Prawdziwy niepokój wzbudza we mnie podejście wielu doświadczonych kierowców (dziwnym trafem znowu panów) do przepisów kodeksu drogowego i niepisanych zasad bezpiecznego prowadzenia auta, których nauczyłem się na kursie. Znów jestem poklepywany po plecach – ale tym razem słyszę: „Te wszystkie głupoty to trzeba umieć, żeby zdać egzamin, a przecież i tak wiemy, że na co dzień jeździ się inaczej”. Czyżbym tylko ja widział logikę tkwiącą w przepisach? Jeśli przeanalizować sytuacje, w których stosuję w praktyce przepisy lub zalecenia instruktora, okazuje się, że w każdej sytuacji w konkretny sposób chroni mnie to przed konkretnymi niebezpieczeństwami. Takie ustawowe normy i praktyczne zalecenia chronią mnie przed własnym brakiem wyobraźni. Tymczasem nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wielu doświadczonych kierowców przecenia swój zdrowy rozsądek i wyobraźnię. Autorami tych norm i zaleceń nie są urzędnicy spędzający całe życie za biurkiem – wynikają one z doświadczeń specjalistów (np. policjantów), którzy niejeden wypadek już widzieli i zdają sobie sprawę, że nawet najrozsądniejsi ludzie mają swoje ograniczenia. Zdążyłem się też przekonać, że jedną z najważniejszych cech bezpiecznego prowadzenia samochodu jest zachowywanie się w sposób przewidywalny dla innych uczestników ruchu – tj. zgodnie z przepisami ruchu drogowego. Podejrzewam, że wiele mniej groźnych wypadków i stłuczek bierze się stąd, że jeden kierowca kierował się przepisami, a drugi ignorował niektóre (jego zdaniem bezsensowne przepisy) na rzecz „zdrowego rozsądku”. I każdy z nich myślał, że ten drugi kieruje się tym samym.

Niech trąbią

Nie jeżdżę przesadnie dynamicznie – zdaniem mojego instruktora jestem kierowcą spokojnym i ostrożnym, jednak jeżdżącym na tyle zdecydowanie, że nieutrudniającym ruchu innym jego uczestnikom. Jego zdaniem, mam prawo jeździć w sposób bezpieczny i nikt nie może ode mnie wymagać większej dynamiki jazdy. Jeśli inny kierowca czuje się na tyle pewnie, by jeździć szybciej, również ma do tego prawo, ale to nie mój problem. Tymczasem podczas zajęć praktycznych wielu innych kierowców wręcz wymusza na kursancie zachowania niezgodne z przepisami lub nawet niebezpieczne. Gdybym brał z nich przykład, nigdy nie zdałbym żadnego egzaminu na żadną kategorię prawa jazdy. Wymuszanie pierwszeństwa czy poganianie klaksonem są na porządku dziennym, a im gorsze są warunki jazdy (deszcz, śnieg), tym zdarza się to częściej. Dopóki na siedzeniu obok siedzi osoba szkoląca, nie grozi mi uleganie takiej presji – wręcz odwrotnie, instruktor zareaguje, gdybym chciał jej ulec. Gdy jednak wsiądę do własnego auta, będzie to wymagało sporej odporności psychicznej. Rozumiem, że większości kierowców się spieszy, ale to naprawdę nie jest warte ryzyka spowodowania kraksy. To, że pewna grupa kierowców świadomie naraża siebie i innych, a innej grupie brakuje wyobraźni, nie oznacza, że ja mam postępować tak samo. To, że większość ludzi pozwala sobie na określone czyny, nie oznacza, że te czyny są dobre. Społeczny dowód słuszności nie może być ostatecznym źródłem norm postępowania. A jeśli formą społecznego ostracyzmu ma być trąbienie, to jest to dość groteskowa forma ostracyzmu.

Niech trąbią. Nie uważam się za znakomitego kierowcę. Wręcz przeciwnie – jeżdżę spokojnie i zgodnie z przepisami, gdyż mam świadomość swoich ograniczeń. Nie chcę nikomu imponować tym, że jeżdżę autem i jak nim jeżdżę. Chcę po prostu umieć bezpiecznie dla siebie i innych przejechać z punktu A do punktu B. Ponieważ nie urodziłem się z kierownicą w dłoniach, dla mnie to dużo. 