Jak to będzie z nauką?

Leszek Szaruga

Profesor Jan Hartman w artykule Umarła klasa rysuje taką oto wizję przyszłości nauczania i szkolnictwa: „Upadek szkolnictwa jest zjawiskiem powszechnym i nieodwracalnym. Nigdy już przeciętny Europejczyk nie będzie wiedział kilkuset tych samych rzeczy co inny przeciętny Europejczyk. Nigdy nic już nie będzie oczywiste. (…) Rozproszenie wiedzy i demokratyzacja raz na zawsze zniweczą monopol poznawczy i kulturalny samozwańczych elit. Skończą się kanony inteligenckie i miraże »wykształcenia ogólnego« razem z jego rzekomym »kodem kulturowym«. Ogrom wiedzy i jej uniwersalna dostępność rozsadzą te mentalne struktury. Dawne »szerokie horyzonty« staną się staroświeckimi przesądami i dysfunkcjami w zakresie korzystania z zasobów sieci”. To, można powiedzieć, odważna, antyfilisterska i antydrobnomieszczańska, za to hiperlewacka wizja przyszłości nauki i kultury. Dramatyczna, niemal tak urzekająca, jak hasła paryskiego maja, nakazujące spalenie bibliotek oraz rozwalenie muzeów i zaczynanie wszystkiego od zera – prawdziwy śpiew wolności. Tyle że fałszywy.

Kod kulturowy nie jest przecież czymś, co można zbyć określeniem „rzekomy”. Istnieje realnie, choć niekoniecznie ma zakres uniwersalny czy choćby tylko euroamerykański. Kod kulturowy łączy różne formacje i grupy, na różnych poziomach – od kodów rodzinnych czy rodowych, poprzez różne formacje społeczne, grupy zawodowe, po wszelkie typy zbiorowości – bez tego nie byłyby w stanie funkcjonować. Ten kod nie jest niezmienny – wciąż ulega przekształceniom, ale to nie znaczy, że przestaje istnieć. Podobnie nie przestają istnieć różnorodne formy kształcenia, czyli przystosowywania jednostek – dzieci przede wszystkim – do funkcjonowania w społeczności. Jakoś w końcu ludzie muszą się porozumiewać, a do tego niezbędne jest istnienie kanonów, także inteligenckich, co nie musi oznaczać konieczności narzucania tych kanonów innym. Podobnie dzieje się z szerokimi horyzontami, które zawsze będą udziałem nielicznych, jak to się dzieje obecnie i jak działo się w przeszłości. Jedni będą dysponowali wykształceniem ogólnym, inni nie – żadna to nowość i żadne odkrycie, po prostu opis realnej sytuacji istniejącej od zawsze. I wreszcie sprawa sieci – owszem, wiedza zdobywana za jej pośrednictwem jest ogólnodostępna, ale funkcjonalna jest tylko dla tych, którzy posiadają zasób informacji. Myślenie i rozwój nauki oraz kultury polega na kojarzeniu, a tego sieć nie zastąpi, coś trzeba jednak mieć „zasejfowane” we własnym mózgu, a tego się nie da zrobić bez kształcenia.

Bo choć to oczywiste, że gwałtowny przyrost wiedzy i rozwój technik informacyjnych, a także procesy demokratyzacji i globalizacji zmieniają – jak chciał Tadeusz Peiper – skórę świata, to przecież istota owego świata i naszej w nim obecności pozostaje niezmienna i to akurat wydaje się odporne na wszelkie ideologiczne opcje. Takie skoki ewolucyjne są zresztą doskonale znane i jak dotąd po takich gwałtownych wzniesieniach krzywej wzrostu następowało jej wyrównywanie. Stąd z kolei zasadne wydaje się pytanie o to, jak sobie z owymi skokami radzić, w szczególności w sferze nauki i kształcenia, w której kryzys, nie tylko u nas, jest widoczny gołym okiem. Tyle że kryzys może być zarówno określeniem zapaści, jak przesilenia. I tu z profesorem Hartmanem można się zgodzić: obecny stan rzeczy jest nie do utrzymania. Pisze Hartman: „Szkoła, spętana przez traumy swego pozytywistycznego dzieciństwa, uległa chorobliwemu wyobcowaniu. Jako biurokratyczny kosmos może sobie pozwolić na byt samodzielny, oderwany od rzeczywistości. Pełne nawrócenie na rzeczywistość nie jest możliwe. Możliwe jest jednakże jakieś połowiczne urealnienie nauczania”. Z tym że połowiczne znaczy tu tyle, co żadne. Rozwiązania w tej dziedzinie muszą mieć charakter całościowy i radykalny, lecz by je przeprowadzić, konieczna jest wieloletnia perspektywa. A to z kolei wymaga wypracowania politycznego konsensusu z tego prostego powodu, że bez ciągłości wprowadzanych zmian reforma nauczania nie jest możliwa.

Dwie sprawy trzeba tu postawić w centrum uwagi. Po pierwsze – konieczne jest ustalenie, czego należy uczyć, jaka powinna być minimalna porcja wiedzy przyswajana przez uczniów na kolejnych etapach procesu edukacyjnego. Po drugie – i to wydaje się trudniejsze – trzeba wypracować sposób przekazywania i utrwalania owego minimum. Nie jest bowiem tak, jak chce Hartman, że „czas szkół przemija”. Raczej należy przypuszczać, że zmieni się samo pojęcie szkoły. Czym innym bowiem była antyczna Akademia Platońska, czym innym nasza Szkoła Rycerska, czym innym wreszcie będzie szkolnictwo przyszłości. Niemniej przecież jakiś system nauczania będzie funkcjonował. Być może osobisty kontakt z nauczycielem, przynajmniej w pewnym zakresie, zastąpi edukacja za pośrednictwem sieci, ale przecież w niektórych dziedzinach, jak medycyna czy nauki przyrodnicze bądź inżynieryjne, konieczne będą praktyki lub ćwiczenia laboratoryjne. Jakieś dyplomy zaświadczające zdobycie kwalifikacji będą wszak wymagane – trudno sobie wyobrazić lekarza bez cenzusu.

Nie ulega wątpliwości, że żyjemy, jak zawsze zresztą, w okresie przejściowym, który obecnie tym się charakteryzuje, że nagromadziła się spora ilość przemian. Dysponujemy narzędziami, których możliwości dopiero odkrywamy i które nieustannie ulegają, jak choćby w sferze komunikacji, ciągłym modyfikacjom. To wszystko stanowi wyzwanie, któremu – na dobrą sprawę – wciąż nie wiemy, jak sprostać. Niemniej z pewnością najwyższy czas, by się nad tym poważnie zastanowić. Im szybciej, tym lepiej. Co nie znaczy, że należy całkowicie wyrzec się, wzorem wszelkich buntowników, tego, co przekazuje tradycja. Rzecz w tym, by umieć ją spożytkować.