Alicja w krainie praktyk

Henryk Hollender

Państwo pozwolą, oto Alicja, nasz bibliotekarz, który powinien niebawem zostać starszym bibliotekarzem. Dla dopełnienia wymogów formalnych kierujemy ją na praktykę w innej bibliotece naukowej. I wybieramy tę bibliotekę z pewnym lękiem. Czego się tam nauczy? Czy nie byłoby lepiej wysłać ją do innej? A może dałoby się jednak w ogóle oszczędzić jej takiej szkoły? Przecież biblioteki mamy w Polsce nowoczesne i niektóre z nich robią rzeczy interesujące, ale właściwie każda jest lekko wstrząśniętym, słabo wymieszanym cocktailem składników starych i nowych, przemyślanych i przypadkowych, innowacyjności i rutyny, ciężkiej pracy i nieudolności. Ich kultura organizacyjna wywodzi się z czasów Edwarda Gierka. Jeśli znajdziemy bibliotekę, która się czymś wyróżnia, to jak uchronić Kamilę przed podpatrywaniem tego, w czym akurat ta sama biblioteka pozostała w tyle za innymi?

A jednak praktykować trzeba, tym bardziej, że bibliotekarze nie uczą się na studiach tego, co później robią w pracy. To się nazywa in-the-job training i w niektórych zawodach nie ma innego kształcenia. Z łatwością można sobie też wyobrazić inteligentną osobę po szkole średniej, która idzie do biblioteki i uczy się stopniowo czego trzeba. A czego trzeba? W dużych bibliotekach specjalizacja jest zaawansowana i z łatwością można na przykład znaleźć pracownika katalogującego, który nie wie, jak wprowadzane przezeń dane prezentują się na ekranie użytkownikowi; on tak ich nie ogląda i już, a większość kierowników działów opracowania nie widzi w tym problemu. No więc z dobrymi kierownikami-mentorami, z czasem na lektury oraz obowiązkiem i umiejętnością czytania, z narastającą świadomością i krytycyzmem, podejmując coraz trudniejsze przedsięwzięcia, pracownik taki może chyba dorównać najlepiej wykształconym i najbardziej „akademickim” bibliotekarzom, ale nikt w to nie wierzy i pragmatyka zawodowa uniemożliwia mu osiągnięcie czegokolwiek poza stopniem starszego bibliotekarza. Lekarz bez studiów byłby dziś znachorem, a architekt – majstrem; kiedyś jednakże majster taki stawiał nie tylko zamczysko, ale i katedrę. Dziś by mu nie dali. Mieliby rację lub nie; wymyślono scholaryzację i wszystko do tego dopasowano. Nie ma odwrotu.

Ale jednak jest… Rozległo się mianowicie wołanie o praktykę. Obiecujemy, że u nas będzie dużo praktyki, staramy się – co jest na ogół karkołomne i w Polsce nastręcza ogromne kłopoty organizacyjne – wmontować jak najwięcej praktyk i staży w tok studiów. Jasne, że tak należy. Pytanie tylko, z jaką intencją. W wielu miejscach widać, że uczelniom nie udało się zainteresować studentów teorią i praktyka wydaje się ostatnią deską ratunku. Trzeba się jednak zastanowić, po co jest teoria i czym studia byłyby bez niej. Rozumiemy, że jest jakiś próg rozumienia i interpretacji, którego bez formuł teoretycznych nie sposób osiągnąć tak w zarządzaniu czy informatyce, jak i w fizyce czy biologii; zaś bez rozumienia i interpretacji nie ma mowy o innowacji, o porozumieniu z innymi specjalistami, o spojrzeniu w przyszłość. No, dosłownie „nie ma mowy”. Studenci nie bardzo rozumieją, co to takiego ta teoria i narzekają, że „studia są zanadto teoretyczne”, kiedy są werbalne, nudziarskie, pedantycznie definicyjne. Ale też narzekają wówczas, gdy teoria, owszem, jest im podawana – tylko że przekracza ich możliwości. Zdaje się, że nauka światowa dorobiła się wielu teorii, które dla masowych studentów są po prostu za trudne; niekiedy wystarczy nam, że się ich wyuczą na pamięć, ale taka nauka wywołuje w nich właśnie nieodpartą tęsknotę za praktyką.

A jakości tych praktyk studenci nie wymuszą. Masowy student nie chce mieć pracy twórczej, chce mieć dobrze płatną, a to, co ciekawe, przyjdzie po godzinach jako fun. Cóż, typowy nowożytny zachodni podział na pracę i rozrywkę, zakwestionowany przez kontrkulturę, ale nieprzypadkowo uporczywy. Studenci nie będą narzekali na nudne praktyki tak szeroko, jak narzekają na teorię. Tymczasem jednak politycy myślą, że praktyka, to jest dopiero… Innowacyjność, kreatywność, wyżycie się, prawdziwa konkurencja dla akademików w wieży z kości słonia.

Z tych nieporozumień wychodzi nam swoisty kult praktyki u prywatnego przedsiębiorcy. Zapewne na niejednej można się sporo nauczyć, ale wyobraźmy sobie tych przedsiębiorców jako zbiorowość. Bibliotekarz słyszał tak jak każdy obywatel, że antreprenerzy są w Polsce nieinnowacyjni, nie chcą niczego od nauki i nie potrafią postawić jej zadań. Nie budują firm trwałych i elastycznych, lecz maszynki do szybkiego zarobienia pieniędzy, nie łożą na cele charytatywne i kulturalne. Nawet wielcy spośród nich nie chcą uczestniczyć w światowej zrzutce na humanizację warunków pracy w Bangladeszu. Kultowi „praktyk i staży” towarzyszy swoisty folklor, nazewnictwo typu „akademia liderów” i krzykliwe plakaty z dorodnymi młodymi okazami, podającymi sobie ręce lub wybuchającymi dziecinną radością na widok krzywych, które im rosną na ekranach laptopów. Wyobraźnia podsuwa szpetne stereotypy: noszą białe skarpetki, opowiadają sobie mizoginiczne dowcipy, zatrudniają krewnych i powinowatych oraz stosują mobbing. Kierujemy studentów na praktyki, żeby popsuli w sobie to, czego nauczyło ich krytyczne myślenie i teoretyczne modele, rozwijane na uniwersytecie. Albo żeby zapomnieli, iż nauka ta była nieskuteczna.