Upadek czytelnictwa
Wszyscy się martwią, że upada czytelnictwo. Nie widać takich, którzy by się nie martwili. Upada, już upadło, ludność z reguły nie czyta żadnych książek, a dla przeważającej większości uczniów kilkudniowy kontakt z kilkusetstronicową „lekturą” to działanie niesłychane i niewyobrażalne. No i później skutki takie, że cały proces edukacyjny stoi ściąganiem niezrozumianych tekstów. Rzadkością staje się samodzielne budowanie przez studenta wypowiedzi, w której byłyby jakieś fakty, logika, wynikanie i konkluzja.
Zapewne te obserwacje i diagnozy są w najogólniejszych zarysach prawidłowe, a ich bardziej zróżnicowane i subtelne wersje znajdziemy w piśmiennictwie fachowym. Natomiast artykułowane publicznie opinie nauczycieli i bibliotekarzy cechuje daleko posunięte pomieszanie materii. Zdaje się zwłaszcza, że zbyt łatwo łączy się nieczytanie tekstów o złożonej strukturze wewnętrznej (naukowych i beletrystycznych) z niesięganiem do źródeł. W rzeczywistości zaś w tej akurat strefie jest oczywista podaż, pokaźne audytorium, i liczni twórcy o określonych sprawnościach – mianowicie w posługiwaniu się tekstem krótkim, ale jednak wykraczającym poza najprostsze dane typu rozkład jazdy. Takie na przykład układanie i przesyłanie demotywatorów to już niemal masowa rozrywka i niebawem ta sztuczka może doczekać się oficjalnego uznania, jak układanie haiku w dawnej Japonii. Haiku stało się pieszczochem kultury Zachodu; dzisiejsze ludowe demotywatory, wszelka wiocha z portalu Wiocha i temu podobnych też może zostanie uznana za klasykę w kulturze, która za dwieście lat osiągnie tu dominację.
Jeśli bowiem jest jakaś alfabetyzacja, jest i czytelnictwo. Jakieś. Mamy dobre powody, dla których powieść czy wiersz – podstawę lektur szkolnych – uważamy za niezbędne narzędzia wykształcenia. Ale już na przykład gazeta nie weszła w Polsce do mainstreamu. Od ok. 1935 r. więcej niż połowa Brytyjczyków czytała gazety codzienne, tu zaś, nad Wisłą, nigdy do tego nie doszło i już nie dojdzie, ale nieczytaniem gazet nikt się jakoś nie bulwersuje. W przyswojonym repertuarze mamy za to epos, opowiadanie, podręcznik, monografię naukową, artykuł… Niżej podpisany wolałby zapewne, żeby można było z każdym studentem porozmawiać o ich zawartości, ale czemu od razu ze studentem, skoro to sami wykładowcy już się inaczej poruszają po tym wszystkim, szerząc i sprawdzając w masowym procesie dydaktycznym znajomość faktów i formuł, które można zaczerpnąć niemal skądkolwiek. Duży oryginalny tekst to dla nich samych nie jest płaszczyzna komunikacji, lecz narzędzie zdobywania punktów. Mała garstka osób zdolnych do tworzenia prawdziwej argumentacji dostarcza rzeszom wyrobników nauki i ich uczniów porcji lektur nie do przetrawienia… Zaklęcia, by ratować czytelnictwo, w swojej masowej wersji nie są chyba szczere.
I czy jest po czym płakać? Mamy również prawo uznać za Davidem Riesmanem, że lektura fabuł była tylko wielkim ćwiczeniem ról społecznych. Role się zmieniają i kultura dominująca inne ma sposoby, by uczyć ich odgrywania. Co do umiejętności przeczytania ze zrozumieniem większego tekstu albo wygenerowania sensownej argumentacji, to trudno uwierzyć, żeby w dawnych czasach wyglądało to aż tak dobrze, jak się wydaje nostalgicznym weteranom. Po prostu ongiś uważano za oczywistość, że przymus szkolny upowszechnia dzieła, które wszyscy w głębi serca kochają, nawet jeśli tego jeszcze nie wiedzą. Myśmy chodzili do tej budy, jak tam było, tak było, ale mało kto powie, że zmarnował tam czas.
No i jeśli byli autentyczni czytelnicy i wielka poczytność niektórych utworów, to co z tego wynika poza kontekstem, w którym się zdarzyło? Jasne, lubimy te dworki, w których młodzież doznawała intelektualnej inicjacji, buszując w tatusiowej bibliotece, najlepiej na tzw. kresach. (Mamusia czytała w tym czasie Śpiewy historyczne włościańskim dzieciom.) Albo „czytacy” – ludzie odcięci od wykształcenia formalnego, którzy ze wzruszeniem pochłaniali teksty, rozumiane – no bo jakże inaczej? – piąte przez dziesiąte. Tych czytaków z kolei wynosili pod niebiosa działacze ruchów oświatowych, zwłaszcza tzw. panie bibliotekarki, czyli damy z towarzystwa zakładające wypożyczalnie bezpłatne. Te stereotypy najwyższy czas zrewidować, bo wśród wszelkich beneficjentów nadwyżki alfabetyzacyjnej, proletariackich, szlacheckich czy jakich tam jeszcze, nie brakowało umysłów małych i smutnych, które wchłonięte informacje przetwarzały na nieludzkie doktryny. Po prostu techniczna umiejętność lektury poszła jakby dalej niż sprawności interpretacyjne i rozwój osobowości; przykładem autor, zdobywający ostatnio – jak słychać – egipskie księgarnie rozprawą zatytułowaną Moja walka , i wielu pomniejszych zbrodniarzy.
Jeśli mielibyśmy przerabiać coś takiego w Polsce, to może lepiej niech czytelnictwo upada. Szeroka dostępność tekstów, plus krytyczne myślenie, plus umiejętne uczestnictwo w debacie – tak, o to warto się starać. Ale to jest coś innego niż powszechne czytelnictwo, mające jakoby cechować w przeszłości wspólnotę narodową. U podstaw tego mitu leży kanon składający się z kilkudziesięciu utworów, autentycznie rozumianych przez wielu. Ale przez większość – zapewne nigdy. Ta rozkochana mniejszość, mając do dyspozycji aparat edukacji narodowej, tworzyła za jego pomocą potężną wydmuszkę, do której w końcu wszyscy jakoś się przyznawali. Utwory znane, przyswojone, kształtujące… No to może zacznijmy od nowa?
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.