Myślenie makrami

Piotr Müldner-Nieckowski

W programach do pisania tekstów, tak zwanych edytorach, występuje świetna funkcja, zwana „makropolecenie”, w skrócie „makro”. Umożliwia ona przygotowywanie przez użytkownika własnych algorytmów do zautomatyzowanego wykonywania złożonych procedur. Jedno makro ma jeden nienaruszalny algorytm.

Żeby makro zaistniało jako algorytm procedur, należy najpierw uruchomić funkcję zapisu makr. W niej nadaje się makru nazwę, przypisuje jej klawisze wyzwalania i przystępuje do programowania. Polega ono na tym, że włączony program sam zapisuje kolejne czynności wykonywane przez użytkownika. To one składają się na procedurę. Można na przykład wszystkie znaki cala zamienić na cudzysłowy typograficzne, wszystkie wystąpienia słowa „polsce” zamienić na „Polsce” (bardzo pożądane). Możliwości są tysiące. Po stworzeniu makra wystarczy nacisnąć przypisaną kombinację klawiszy i czynności te zawsze zostaną odtworzone dokładnie tak samo.

Bardzo przydatne. Wyobraźmy sobie, że ktoś często zmienia polskie litery w tekście z zakodowanych w systemie Windows-1250 (używanym w tekstach zwykłych) na system ISO-8859-2 (używany w tekstach stron internetowych) i potem odwrotnie. Dobrze by było, żeby sobie przyrządził makro, które będzie to robić automatycznie. W procedurze wystarczy umieścić ciąg zmian (w menu szukaj-zamień) kodowania sześciu liter, ąśź i ĄŚŹ, makro zapisać pod odpowiednią nazwą, na przykład jedno „Windows na ISO” oraz drugie „ISO na Windows” i gotowe. Teraz przerabianie całego tekstu z powodu tych literek przestanie być udręką.

Programy edytorskie przeważnie są amerykańskie. Polskie wersje usiłują nam utrudnić korzystanie. Nagrywanie makro można, jak wynika z napisów na ekranowych przyciskach, „wstrzymać” lub „zatrzymać”. I bądź tu mądry, zapamiętaj, co dla autorów polskiej wersji znaczą te dwa bezokoliczniki. Żeby się tego dowiedzieć, trzeba spróbować jednego i drugiego. Może wstrzymywanie jest w czymś lepsze od zatrzymywania, a może wręcz niezdrowe? Na pewno oznacza stratę czasu. Tłumacze programów jako twórcy zawodzą dość często, słabo znają polszczyznę. Ich wizytówką jest słówko „deinstalacja”, używane zamiast poprawnego „dezinstalacja”. Dlaczego ucieka im „z”? Bo nie ma go w angielskiej wersji wyrazu. Można odnieść wrażenie, że czasem lepsze byłoby pozostawienie napisów ekranowych w oryginale. Przecież młodzież uczy się niepoprawnego języka między innymi z programów komputerowych. Można też zapytać, dlaczego firmy spolszczające aplikacje zachodnie nie zatrudniają redaktorów. Swego czasu zwróciłem uwagę pewnej grupie rezydującej w Gdańsku, a obsługującej programy Microsoftu, ale w odpowiedzi usłyszałem obelgi. Nie zapytano, o które błędy chodzi i gdzie się je spotyka, tylko dlaczego się wtrącam.

Mało kto używa makropoleceń, ponieważ ich objaśnienie w nieprzyjaznej „pomocy” edytora tekstu nie wystarcza do zrozumienia, na czym polegają. Producenci programów tego nam nie ułatwiają. Jest to zresztą przypadłość większości programistów, i to nie tylko obcych. Polskich też. O naszych informatykach wiadomo, że znają angielski na poziomie koniecznym do rozumienia języków programowania. O polskim nie warto nawet wspominać. Swego czasu „Rzeczpospolita” wydała na płycie CD polską mapę drogową, która uruchamiając się na komputerze, witała użytkownika żenującymi błędami ortograficznymi. Zdarzenie to do dziś jest przedstawiane jako ilustracja wykształcenia programistów. Przykro to mówić, ale sami są sobie winni, a opinia o ich tragicznej polszczyźnie długo będzie funkcjonowała, bo takie plamy zmywają się bardzo opornie.

Informatycy, piszący programy do powszechnego użytku, dbają o działanie procedur, ale za nic mają użytkowników. Tak zwany interfejs, czyli to, co widać na ekranie i skąd wydaje się programowi polecenia, bywa więcej niż nieprzyjazny, jest po prostu nieczytelny, niezrozumiały. Przykładem może być słynny już USOS, ale nie lepiej jest z innymi aplikacjami.

Oprogramowanie Polskiej Bibliografii Naukowej (PBN) jest nie tylko nieprzyjazne, nie tylko zużywa czas użytkownika na przerzucanie stron wpisywania danych i odcyfrowywanie niejednoznacznych napisów. Wniesienie poprawki wymaga wykonania kilkunastu czynności. Nie można znaleźć własnej publikacji, bo wyszukiwarka jest uboga jak dziad pod kościołem. Co najgorsze – program jest sztywny niczym opisane wyżej makro. Robi tylko to, co ustalili urzędnicy i autorzy. Nie uwzględnia niezliczonych odmian współpracy badawczej, autorskiej, redaktorskiej. Każe obliczać liczbę arkuszy autorskich. Nie daje sobie rady z nazwami obcojęzycznymi. Choćby z moim nazwiskiem. Wpisanie go w postaci poprawnej wywoła informację, że na moim koncie doktora habilitowanego nie ma żadnej pracy. Interwencja telefoniczna i mejlowa w PBN nie pomogła, mija trzeci miesiąc. Tymczasem wpisanie ponad 100 pozycji za ostatnie 4 lata, mimo zwijania się jak w ukropie, zajęło mi prawie 4 pełne dni robocze. Potem okazało się, że program nie zapisuje poprawnie jednego z najważniejszych parametrów – afiliacji. Na szczęście znalazłem na to chytry sposób, ale musiałem poświęcić następne 2 dni na naprawienie tego błędu. Informatycznego oczywiście.

e-mail: www.lpj.pl