Zdumienie

Magdalena Bajer

Przyznam się (skoro dalej ma być mowa o kwestii etycznej), że nie zawsze doczytuję do końca sprawozdania Marka Wrońskiego z jego kwerend w „archiwum nieuczciwości naukowej”, odnotowując miejsce popełnienia plagiatu, dziedzinę, w której przestępstwo (tak trzeba plagiat nazywać i należy to robić konsekwentnie) się zdarzyło, stopień lub tytuł naukowy plagiatora.

Szczegółowy opis podejmowanych w sprawie dochodzeń wywołuje u mnie uznanie, ale i współczucie dla autora artykułów w FA, gdyż podjął się trudnej i mało wdzięcznej czynności skrupulatnego, z konieczności drobiazgowego przedstawiania powtarzających się sekwencji postępowania powołanych do tego gremiów – ustalania prawdy, piętnowania winy, karania. Zdarzają się podczas tego postępowania ciekawe, także dla czytelników, odkrycia z zakresu obyczajów akademickich, np. w uczelniach „egzotycznych”, choć nie zawsze odległych geograficznie, dokąd wiedzie nieuczciwych pracowników nauki „turystyka awansowa”, na ogół jednak proces przebiega podobnie.

Myślę, że publikacje Marka Wrońskiego już stanowią materiał na magisterium albo doktorat o mechanizmach zjawiska plagiatów – dla socjologa, psychologa, naukoznawcy, etyka, a że sytuacja nie wróży końca cyklu, będzie tego materiału przybywać. Wyjątkową bezczelnością byłoby przepisanie w takiej pracy któregoś artykułu. Ale…

Lektura tekstów: Piratka wśród filozofów (Marek Wroński, FA 1/2013), Pirackie wyczyny (Marek Wroński, FA 2/2013) i Jestem ofiarą plagiatu (Małgorzata Kowalewska, FA 2/2013) każe myśleć, że wyjątkowe przejawy negatywnych cech ludzkiej psychiki występują o wiele częściej niż wyjątkowo – w środowisku uznawanym za elitę, także moralną. W pierwszym czytam, że sprawa, której Marek Wroński poświęcił tym razem uwagę, jest od kilku miesięcy przedmiotem dyskusji w miejscu, gdzie zaistniała, tj. Instytucie Filozofii Uniwersytetu Wrocławskiego. Sprawa to plagiat popełniony przez mgr Magdalenę Otlewską w jej rozprawie doktorskiej, przesłanej do recenzji autorce książki, z której autorka rozprawy wiele stron przepisała, a raczej chyba zeskanowała, gdyż powtórzyła przepuszczone, zapewne w korekcie, pomyłki.

Można by się ubawić ironią losu, gdyby nad tym wrażeniem nie górowało zdumienie bezczelnością doktorantki, mogącej się spodziewać, że przy temacie, o którym w Polsce istnieje parę publikacji, jej rozprawę będzie oceniać autor jednej z nich. Z Internetu wiem, że wrocławska filozofka popełniała plagiaty niejednokrotnie – w referatach i artykułach. Może istnieje syndrom analogiczny do kleptomanii, tj. nawykowa kradzież intelektualna? To jednak osobny temat.

Innym osobnym tematem jest dola osób okradzionych przez plagiatorów, co bardzo wymownie przedstawiła w swoim tekście dr hab. Małgorzata Kowalewska. W dobie szybkiego obiegu informacji ktoś taki jak ona, zwłaszcza jeśli nie dowie się w porę, że jego praca (cała, fragmenty albo pomysły czy też konkluzje w niej zawarte) funkcjonuje w obiegu umysłowym jako dzieło innego autora, pozostaje na długo, może na zawsze, podejrzany o wtórność, a co najmniej o brak oryginalności – jednego z podstawowych atrybutów wszelkich badań i publikacji naukowych. Jeśli się zaś dowie, to musi przekonywać, że to nie on ukradł, ale jemu ukradziono.

Po tych uwagach na marginesie sprawy, przechodzę do tytułowego zdumienia. Wywołał je opis (w wymienionych wyżej artykułach) paromiesięcznego (!) załatwiania sprawy plagiatu p. Otlewskiej przez właściwe gremia, które obradowały w nieco zmieniającym się składzie wielekroć. Od początku nie było wątpliwości, że plagiat zaistniał (udokumentowanie zakresu przestępstwa było łatwe), mogłoby się więc wydawać, że pozostaje tylko przyjąć formę pożegnania się z autorką nieuczciwego niedoszłego doktoratu.

Pożegnanie w końcu nastąpiło (po różnych wynikach tajnych głosowań), poprzedzone wszakże zdumiewającymi zjawiskami w sferze życia akademickiego, które skłaniają mnie do niniejszych uwag. Używam uogólniającego określenia: zjawiska, dlatego że z opisanych przez Marka Wrońskiego (nie pierwszy raz, niestety) zdarzeń jawi się posępny obraz kondycji moralnej środowiska.

Dyskutować, nawet zajadle, można i trzeba dopóki trwa dociekanie, czy ktoś popełnił plagiat. I lepiej nie ukarać jednego grzesznika niż napiętnować osobę niewinną. Nie potrafię jednak zrozumieć, jak ktokolwiek mógł głosować przeciwko przerwaniu przewodu doktorskiego opartego na plagiacie. Nie pojmuję prób obrony ze strony promotorki, którą podopieczna okryła wstydem, nie okazując skruchy. Dziwne wydaje się to, że pani promotor nie zorientowała się w sytuacji wcześniej, skoro o Hildegardzie z Bingen – bohaterce pracy doktorskiej – tak mało można po polsku przeczytać. Mgr Otlewska po ujawnieniu plagiatu i wobec groźby zamknięcia przewodu próbowała zacząć studia doktoranckie na kulturoznawstwie, tam zaś człowiek odpowiedzialny był nie od tego, żeby młodej osobie, której „się nie udało”, dać jeszcze jedną szansę.

Różne okoliczności tej historii ukazują nieostrość kryteriów, rozterki w ocenie ewidentnego zła, pobłażliwość, gdy zawiodło wychowanie, co razem wzięte wskazuje na rozmycie w świadomości uniwersalnych norm postępowania. A wychowanie zawodzi o wiele wcześniej zanim przyjdzie pisać doktorat. Wtedy, kiedy nie staramy się przezwyciężać niedobrej tradycji tolerancji dla ściągania – w szkole, na studiach, na kursach zawodowych. Tu znowu muszę się przyznać do własnych grzechów tej natury – mam nadzieję przedawnionych. Nie tak bardzo dawno całkowicie zgodziłam się z rygoryzmem, jaki panuje np. w Wielkiej Brytanii, gdzie ściąganie wywołuje nie tylko dotkliwą karę, ale długotrwałą plamę na honorze. Wychowanie w takim przekonaniu nie eliminuje zupełnie plagiatów ze sfery społecznej, ale ogranicza znacząco ich liczbę.

Powszechność Internetu utrudnia sytuację pod tym względem, zarazem jednak – poprzez zagrożenie wiarygodności wiedzy czerpanej z sieci – czyni niebezpieczeństwo bardziej widocznym, a standard uczciwości, tej elementarnej, rozumianej jako poszanowanie własności – bardziej oczywistym. 