Chałasińscy
Mieliśmy fascynujący dom”, stwierdziła zdecydowanie pani prof. Katarzyna Chałasińska-Macukow (rektor Uniwersytetu Warszawskiego dwu poprzednich kadencji), rozpoczynając opowieść o drodze życiowej drugiego pokolenia uczonych Chałasińskich, a jej brat Grzegorz, również profesor UW (dziekan Wydziału Chemii w latach 2002–2008), skwapliwie temu przyświadczył.
Oboje przyszli na świat po wojnie, gdy ich ojciec miał już duży dorobek naukowy, ugruntowaną pozycję w czołówce polskiej socjologii oraz grupę wybitnych uczniów. Życie domu koncentrowało się wokół jego osoby, było więc poddane wpływom zewnętrznym, jako że Józef Chałasiński w losach Polski i w międzynarodowej nauce aktywnie uczestniczył. Zarazem dom był azylem chroniącym dzieci przed skutkami krytycznych wystąpień profesora wobec władz uzurpujących sobie prawo sterowania nauką, zwłaszcza humanistyką.
Kanapki i dysputy
Duszą domu była matka, druga żona, Krystyna Duda-Dziewierz, z wykształcenia historyk. W okresie międzywojennym przyszli rodzice moich rozmówców współpracowali w Państwowym Instytucie Kultury Wsi, matka jest autorką opublikowanej w „Bibliotece Socjologicznej” (seria wydawana przez Instytut) cennej pracy Wieś małopolska a emigracja amerykańska. Studium wsi Babica powiatu rzeszowskiego. Po wojnie razem pracowali na nowo powstałym (dzięki inicjatywie i działaniom Józefa Chałasińskiego) Uniwersytecie Łódzkim.
Warszawski dom, w którym dorastała dwójka dzieci, matka prowadziła żelazną ręką, jak to zapamiętała pani profesor Katarzyna – po to, żeby mógł być domem otwartym, żeby w nim czuł się dobrze każdy, komu zależy na czymś więcej niż własny los. Ojciec stanowił źródło trwającego nieustannie „poruszenia umysłów”, jako człowiek, choć niezwiązany z żadnym ugrupowaniem partyjnym, tkwiący przecież w centrum życia publicznego i zdarzeń politycznych.
Kiedy nastoletnie dzieci przychodziły do domu w towarzystwie czy to dziesięciorga, czy dwadzieściorga koleżanek i kolegów, na stół „wjeżdżały” kanapki albo inne jadło, jakie mama szybko przygotowała, a w pokoju zjawiał się ojciec. Pani profesor wspomina z uśmiechem, jak czasami dziewczęta wyrzekały na to, że chłopcy zaraz go obsiadali i nieruchomieli zasłuchani w to, co mówił, zamiast zabawiać rozmową panny albo z nimi tańczyć. Matka dołączała do dysput, doskonale zorientowana w najważniejszych sprawach współczesności, choć po wojnie nie pracowała, zajmując się domem, gdzie „była najważniejsza”. Wpoiła dzieciom przekonanie, że najwięcej w życiu od nich samych zależy. Prof. Chałasiński junior mówi, że został mu do dzisiaj obyczaj nieszukania winnych jakiegoś niepowodzenia, nierozglądania się w okolicznościach, na które można by „zwalić” odpowiedzialność.
Dominuje we wspomnieniach moich rozmówców wdzięczność za taki dom, do którego „mogli przyjść goście o każdej porze dnia i nocy, gdzie zawsze zostały nakarmione ich żołądki oraz ciekawe świata głowy”. Oboje podkreślają szczególną harmonię między tym, co działo się na zewnątrz domu i tym, co wewnątrz „bezpiecznego gniazda”, gdzie otaczała ich serdeczna, przenikliwa troska, codzienna zapobiegliwość matki, uodporniając na przeciwności, których nie ukrywano przed dziećmi. Wyraźnie to zobaczyć i w pełni docenić mogą z perspektywy własnych życiowych wyborów oraz dokonań. W rodzinnej opowieści padło określenie domu jako „racjonalnego”, którą to cechę dzieci przypisują po części ateizmowi ojca, ale przed wszystkim szerokości horyzontów obojga rodziców.
„Żyliśmy w atmosferze tego, co się dzieje z ojcem, ale równocześnie byliśmy chronieni od konsekwencji, które powodowała jego postawa”. Oboje zgodnie twierdzą, że to, co trwa w rodzinnej tradycji, to niepodważalne kryteria rozróżniania między dobrem i złem. Pan prof. Grzegorz odnosi to do sytuacji historycznej, w jakiej oboje dorastali: „Wiedzieliśmy, że w otaczającej nas rzeczywistości są sfery prawdziwe i sfery fałszywe. Było zupełnie naturalne, że w domu dowiadujemy się o prawdziwej historii Polski”. Nie towarzyszyła temu totalna negacja ani osądzanie innych. Pani profesor przytacza słowa matki: „Wygłaszanie twoich poglądów może wymagać odwagi i masz być odważna, ale nie wolno ci żądać odwagi od kogoś innego”, dodając: „To jest dla mnie życiowe credo”.
Kompas w głowie
Rodzice humaniści zdawali sobie sprawę, że w latach sześćdziesiątych, kiedy przyszła pani rektor szła na studia, lepiej wybrać taką dziedzinę, w której wyniki weryfikuje się metodą naukową, a ideologie nie mają na to wpływu. Oboje zresztą interesowali się naukami ścisłymi – Józef Chałasiński w młodości dawał korepetycje z… matematyki, matka często mówiła, że lubi fizykę.
Przyszła pani rektor do humanistyki nie miała skłonności. Ku żalowi szkolnej bibliotekarki nie gustowała w literaturze pięknej, przedkładając nad powieści oraz poezje książki przyrodnicze albo biografie. W szkole nie lubiła wypracowań ani wkuwania historii na pamięć, a cieszyło ją to, co wiązało się z rozumowaniem.
Oboje zaczynali studia i – jak miało się zaraz po studiach okazać – drogę naukową, mając wyniesiony z domu „kompas w głowie”, jak to celnie nazwała moja rozmówczyni – umiejętność rozpoznawania, co jest wartościowe, co byle jakie, czemu trzeba poświęcić trud, co pominąć. Działał w sferze poznawania świata i w relacjach z ludźmi. W tym bagażu jest również taka, niezmiernie cenna, cecha, jak duży zasób pozytywnej energii – wypróbowanej bardzo wcześnie, kiedy nastolatkom przyszło przeżywać doświadczenia ojca, z dnia na dzień pozbawionego przez władze komunistyczne wszystkich funkcji – i próby charakterów ludzi z jego otoczenia. To ugruntowało wpajane im przekonanie, że stopnie i tytuły naukowe ani wszelkie formalne wyróżnienia czy oficjalne funkcje nie są niezawodną miarą człowieka, a tylko sprawdzalne i trwałe osiągnięcia umysłu oraz ducha. Powszechność takich kryteriów oceny podobała się ojcu w Ameryce, co często podkreślał. Na niższym poziomie edukacji manifestowało się to animozją, zwłaszcza matki, do prymusostwa. Kompas wyniesiony z domu kierował zawsze ku temu, co autentyczne i pozwalał – w publikacjach, w głoszonych opiniach i deklaracjach – odróżniać rzeczywistość od pozoru lub fałszu, Człowieka (C, jak podkreśliła pani profesor) od postaci.
Dużo roboty
Moi rozmówcy niewiele mówili o własnych osiągnięciach naukowych, co zresztą, z uwagi na ich specjalności, nie byłoby łatwe. Siostra szybko przeszła drogę akademicką – od magisterium uzyskanego w r. 1970 na Wydziale Fizyki UW, poprzez doktorat (1979), habilitację (1988). W r. 1997 uzyskała tytuł profesora.
Jak ojciec – w innych warunkach, zatem i w innej nieco skali – pani profesor połączyła pracę badawczą z działaniem na rzecz organizacji nauki i rozwoju uczelni. Pełniła kolejno funkcje prodziekana i dziekana. W r. 2002 wybrano ją na prorektora do spraw finansowych i kadrowych, a w r. 2005 została rektorem UW, by sprawować tę funkcję przez dwie kadencje, łącząc to z zadaniami przewodniczącej KRASP. Równocześnie działała aktywnie w krajowych i międzynarodowych towarzystwach naukowych. W latach 2001-2003 była wiceprzewodniczącą Polskiego Towarzystwa Fizycznego, jest przewodniczącą Collegium Invisibile, stowarzyszenia naukowego, które zajmuje się wspieraniem młodych ludzi upatrujących w pracy naukowej swój życiowy cel. Wszystkich rodzajów i pól aktywności pani profesor niepodobna tutaj opisać. Wypełniają życie od początków dorosłości.
Bohdan Macukow, który jest przede wszystkim informatykiem, przeszedł bardzo podobną drogę, jak żona. Na Wydziale Elektroniki Politechniki Warszawskiej ukończył studia ze specjalnością bionika (modelowanie mózgu) w r. 1969. Doktorat zrobił w 1973 r., habilitację w 1987. Od r. 2002 jest profesorem zwyczajnym. Podobnie też angażuje się w życie akademickie – od r. 1992 do dzisiaj pełni funkcje pełnomocnika rektora PW, najpierw do spraw studiów w języku angielskim, później jakości kształcenia i systemu studiów, teraz jakości kształcenia i akredytacji. Od r. 2009 jest przewodniczącym Komisji Akredytacyjnej Uczelni Technicznych. To też nie wszystkie zajęcia pana profesora i tylko niektóre obszary jego aktywności.
Oboje często wyjeżdżają, na dłużej lub krócej. Wspólny pobyt w Kanadzie przyniósł wspólne publikacje, z pogranicza (najogólniej mówiąc) bioniki i optyki, którą zajmuje się pani profesor. W domu absorbują ich sprawy zawodowe, tj. sytuacja wyższych uczelni, ich model idealny, kroki niezbędne, by się doń zbliżyć i wymiana myśli o badaniach, które prowadzą w dziedzinach na tyle bliskich, że tematu do rozmów nie zabraknie. „Nuda naszemu małżeństwu nie grozi” kwituje pani profesor i przypomina: „Zażarte nieraz dyskusje bardzo dużo nam obojgu dawały”.
Przyszły profesor Grzegorz Chałasiński poznał swoją przyszłą żonę w szkole. Pobrali się po studiach – on chemicznych, ona farmaceutycznych. On jest od początku związany z Uniwersytetem Warszawskim, ona z Warszawskim Uniwersytetem Medycznym (przedtem Akademią Medyczną), gdzie pełni funkcję wykładowcy.
Mój rozmówca, podobnie jak siostra, szybko przeszedł szczeble kariery akademickiej. Doktorat obronił 5 lat po magisterium, uzyskanym na Wydziale Chemii w r. 1972, profesorem został w r. 1986. Jest autorem wielu publikacji, członkiem polskich i międzynarodowych towarzystw naukowych z dziedziny chemii i fizykochemii. W latach 2001-2008 pełnił funkcję dziekana swego macierzystego wydziału.
Dom państwa Chałasińskich jest inny niż ten, w którym pan profesor się wychował. Nazywa go „klasycznym” – trwają zażyłe związki z dalszą rodziną, jakich nie było w jego dzieciństwie z przyczyn biograficzno-historycznych, Kościół zajmuje miejsce „tradycyjne”, a wielkie idee, jakich uosobieniem był dla niego ojciec – demokracja i awans społeczny – są oczywistymi elementami otaczającej rzeczywistości, którym należy służyć.
Zapytani o rolę inteligencji w społeczeństwie, gdzie wyższe wykształcenie uzyskuje prawie połowa młodych ludzi, moi rozmówcy zadeklarowali spontanicznie optymizm, po czym pani profesor zastanawiała się, jak tę warstwę czy grupę dzisiaj definiować. Autorytety ludzi wykształconych w pewnej (znacznej?) mierze przejęły nowe środki komunikacji, rodząc – obok dobrodziejstw – zagrożenie mieszania autentycznej wiedzy z poglądami, które bywają zróżnicowane, zgoła przeciwstawne. Pan profesor zwrócił uwagę na związany z tym problem koniecznego zaufania do autorytetów, od których czerpiemy wiedzę o świecie. Pytanie o przyszłość inteligencji pozostało otwarte.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.
Pani profesor Katarzyna i Pan profesor Grzegorz na pewno rozpoznają mnie, a inni nie muszą. Otóż wychowałem się w całkowicie abstynenckim domu i nie miałem żadnych rodzinnych wzorców ani właściwego, ani niewłaściwego użytkowania alkoholu. W bardzo wczesnej młodości, rozmaite okoliczności powodowały, że mimo dziedzicznej nietolerancji alkoholu dla towarzystwa przekraczałem dopuszczalną dla mnie miarę, choć alkohol mi nie smakował i w niezbyt dużych dawkach wywoływał nieprzyjemne reakcje fizjologiczne. Ale kiedyś, gdy byłem w jedenastej klasie, w toku towarzyskiego spotkania młodzieży w domu Państwa Chałasińskich, Pani Krystyna stwierdziwszy, że jesteśmy już prawie dorośli, wydała butelkę czerwonego wytrawnego wina (na chyba osiem osób)do maleńkich kanapek z żółtym ostrym serem i czymś jeszcze. I wtedy, po raz pierwszy w życiu zrozumiałem, że konsumowanie alkoholu nie musi polegać na doprowadzaniu się do stanu nieprzyjemnego oszołomienia, ale raczej na dobieraniu i wzbogacaniu odczuć smakowych przy jedzeniu. W zaufanym i ściśle prywatnym towarzystwie do dzisiaj żartuję, że uważam się za ucznia Państwa Chałasińskich (choć moja zawodowa aktywność należy do innych obszarów), a po rozmaitych ochach i achach wyjaśniam, w jakim to mianowicie zakresie. Wspiera mnie w tym moja żona, która w kilka lat później tylko raz była u Państwa Chałasińskich. Wielokrotnie jej uprzednio wspominałem, i to bez żadnego związku z dość nieoczekiwaną późniejszą wizytą, że to u Państwa Chałasińskich poznałem walory łączenia niewielkich ilości czerwonego wytrawnego wina z odpowiednio dobranymi potrawami. Było to o tyle przekonujące, że po kilku dość sceptycznych próbach tego rodzaju połączeń, żona szybko zaczęła przedkładać w ich zawartości czerwone wytrawne wino nad jej uprzednio ulubione słodkie alkohole.
Jest to błaha opowiastka, ale chyba ilustruje to, co nazywa się dobrym wpływem inteligenckiego domu na jego gości.