Plugawy anonim
Ten list dostali już wszyscy święci i nieświęci, nie ma zatem powodu, żeby o nim nie porozmawiać. Oto dwóch, dwudziestu, może i dwustu pracowników wielkiej książnicy prosi organ, któremu książnica podlega, aby znalazł odpowiedniejsze stanowisko dla dyrektora, bowiem na obecnym nie tylko dręczy on ludzi, ale jeszcze sprowadza bibliotekę na manowce. Co dalej?
To mogłoby zależeć m.in. od tego, kto list podpisał, ale nie podpisał go nikt. Autorów mogło zatem nie być dwustu, mógł być jeden. Lepiej byłoby uwierzyć w to drugie, przykro bowiem pomyśleć, że w poważnej instytucji większa grupa pracowników mogła tak oderwać się od rzeczywistości, by nie spostrzec, że swoją supliką trwale zamyka sobie usta. Organ wrzuci list do kosza nie tylko dlatego, że problemu nie doceni, a nawet nie dostrzeże, ale przede wszystkim dlatego, że jest to plugawy anonim. Jeśli były w liście istotne spostrzeżenia i racjonalne wnioski, to zostały właśnie oto zmarnowane lekką ręką.
Brak podpisów jest w zakończeniu listu skwitowany aluzją, że mściwy dyrektor natychmiast pozbyłby się ujawnionych autorów. Ponieważ jednak z treści listu wynikało wcześniej, że pozbywanie się kogokolwiek – zwłaszcza pracowników długoletnich, oddanych i kompetentnych – przychodzi mu z łatwością, czy było aż tyle do stracenia? Czy wobec takich, jak opisane, warunków pracy, nikt nie wybiera się wystąpić z wnioskiem o rozwiązanie umowy? Albo czy nie można było o sygnowanie listu poprosić kogoś, kto od niedawna w bibliotece nie pracuje? Zwrócić się do obdarzonego szacunkiem emeryta, który nie potrzebuje już bać się dyrektora? A może do któregoś ze znanych członków rady naukowej, z tych nielicznych, którzy czasem potrafili się dyrektorowi sprzeciwić? Owszem, anonim poparła później – w całej rozciągłości – pewna powszechnie znana osoba, były wicedyrektor, pisząc własny list do tych samych adresatów. To jednak nie jest to samo.
Ponadto list właściwie nie wskazuje na rzeczy, których biblioteka nie robi lub robi źle. Niestety, znajdujemy w nim głównie personalia: dyrektor jest wredny, przyszedł w teczce i na niczym się nie zna, podobnie zresztą jak jego najbliżsi współpracownicy, tyle że w odróżnieniu od nich potrafi robić dobre wrażenie i występować z „potrzebnymi inicjatywami” (!). Dodajmy tu jednak, że przepisy ustanawiające wymagania kwalifikacyjne wobec bibliotekarskiej kadry kierowniczej są w Polsce liberalne: analogiczna sytuacja występuje w wielu bibliotekach; mało kto protestuje, nie widać dążenia, by to zmienić. Nie brakowało okazji, żeby temat kompetencji dyrektorów tej biblioteki i wszystkich bibliotek poruszyć wcześniej; przywoływanie go w tekście pełnym nie faktów, lecz opinii, odbiera moc argumentom o niekompetencji zarządu. Zresztą niech będzie, temat poruszono: był w poczytnym miesięczniku zawodowym cały cykl na temat zarządzania w bibliotekach naukowych, gdzie ezopowym językiem, w popularnej manierze pseudomenedżerskiej, osoba w bibliotece już niepracująca z wielką ostrożnością krytykowała, jak umiała, obecnego dyrektora. Szkoda gadać.
Dwa zaledwie zarzuty merytoryczne zawarte w liście mogłyby uchodzić za konkretne, ale nie mogą, bo zmieściły się w trzech linijkach tekstu. Ot, wymienia się instytucje, z którymi biblioteka powinna współpracować, ale nie współpracuje, a nawet „próbuje je zdyskredytować i zniszczyć”. Syndromów dyskredytowania i niszczenia jakoś nie wymieniono. Dyrektorowi zaś, gdyby chciał się bronić, będzie łatwo wskazać w bibliotece odpowiedzialne osoby ze starego rozdania kadrowego, które się współpracy sprzeciwiły, kiedy (lata temu) podejmowano stosowne decyzje. Autorzy listu nie potrafili się zdecydować, czy chcą bronić personelu przed mobbingiem, czy raczej walczyć o większą efektywność i rangę prowadzonych w bibliotece prac.
A kto w Polsce szuka miary sukcesu biblioteki? Poza Analizą Funkcjonalną Bibliotek Naukowych (Konferencja Dyrektorów Bibliotek Akademickich Szkół Polskich) nie widać w tej sprawie istotniejszych inicjatyw. Książnic nikt publicznie nie ocenia, czasem tylko dziennikarzy olśni budynek czy jakieś technikalia, których kompletnie nie rozumieją; powstaje najczęściej pozbawiony sensu tekst, w którym przedsięwzięcia rozpoczęte kilka kadencji wstecz przypisuje się obecnemu dyrektorowi. Czwarta władza lubi chwalić dyrektorów bibliotek, bo uważa ich za Judymów w tych ciężkich czasach. Pasywne są też ciała kolegialne, które na mocy obowiązujących przepisów mają charakter doradczy. Zresztą tu akurat panuje opinia, zapewne uzasadniona, że dyrektor nie lubi zasięgać ich rady. Jeśli ma w tym swoją rację, no to tym gorzej. Ale jeszcze powinien być zarząd, board, komitet sterujący, czy jak tam nazwiemy, właściwe instytucjom publicznym, rozmaicie skonfigurowane ciała, niezależne od dyrektora generalnego, które ograniczałyby jego samowolę i różnicowały źródła finansowania. Wokół panuje naiwne przekonanie, że od tego jest ministerstwo. Ale w jakim kraju, w którym biblioteki – zwłaszcza tej rangi – osiągają wyżyny profesjonalizmu, ministerstwo ręcznie nimi zarządza, mając do tego na co dzień tylko jeden ze swoich departamentów?
A przecież nie wszystkie sukcesy tej biblioteki są fikcyjne, gdzie tam. Popełniała błędy, wlecze się za nią ogon zaniedbań, lecz to zdarza się też takim, w którym pracownicy lepiej się czuli czy którymi etyczniej zarządzano. Z drugiej strony, anonim ma swoją treść. Szkoda, że autorzy zadowolili się spektakularnym przegraniem powstania styczniowego AD 2013.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.